MAREKERAM MAREKERAM
92
BLOG

Z życia pismaka – epizody z lat 2002 i 2003 (powieść cz. 9)

MAREKERAM MAREKERAM Kultura Obserwuj notkę 0

Wieczorem próbowałem poprawiać artykuły, ale jakoś zupełnie mi to nie szło. Byłem tak zmęczony, że nad niewielkimi zmianami stylistycznymi zastanawiałem się czasami po kilka minut. Wreszcie dałem spokój. Sprawdziłem jeszcze tylko pocztę elektroniczną (nic ważnego!) i poszedłem spać.

Dzwonek budzika poderwał mnie z betów o 4:03! Fascynujące uczucie! Nie zanuciłem „jak dobrze wstać skoro świt” tylko z okrzykiem karateki uciszyłem terkoczące natrętnie narzędzie tortur. Widocznie poprzedniego wieczora źle ustawiłem wskazówkę budzenia! Nie miałem kłopotów z ponownym zaśnięciem. Miałem natomiast poważne kłopoty ze wstaniem. Wyłączony budzik więcej oczywiście nie zadzwonił, a ja obudziłem się o 7:20.

Wszystko musiałem robić później w biegu, ale dzięki temu pod domem Arka byłem tylko dwie minuty po czasie! Zupełnie niepotrzebnie!

O 8:10 podszedłem do domofonu i wcisnąłem na krótko przycisk z nazwiskiem Arka.

- Czego?! – wrzask w głośniku był donośny i przepełniony wściekłością.

- Jedziemy do Sopelna – przypomniałem Arkowi.

- Cholera! – jęknął głośnik. – Będę za dziesięć minut!

Był, ale pół godziny później.

- Czy ty w ogóle nie używasz budzika? – zapytałem. – Przecież…

- Budzikiem to ja rzucam o ścianę! – powiedział z dumą Arek. – Ostatni załatwiłem jeszcze przed wakacjami dzieciaków. Wiesz jakie były mi wdzięczne? Zawsze miały wymówkę, żeby spóźnić się do szkoły.

- Szkoda, bo jeden budzik z pewnością by ci się przydał – stwierdziłem cierpko.

Fabrykę Mebli Biurowych NSS wzniesiono przy wjeździe do Sopelna od strony B… Białe budynki z wymalowanymi zieloną farbą znakami firmy prezentowały się niezwykle okazale i miały z pewnością wzbudzać podziw i zaufanie u potencjalnych partnerów handlowych. We mnie tego zaufania jednak nie wzbudzały. Nad bramą wjazdową wisiało bowiem cudowne hasło rodem z koszmarów ludzi pracujących w działach public relations: NASZE MEBLE NIE POWIEDZIAŁY JESZCZE OSTATNIEGO SŁOWA. Autor tej złotej myśli był z pewnością geniuszem! W jednym prostym zdaniu zawarł tyle matolstwa i durnoty, że konkurowanie z nim byłoby zwykłą stratą czasu. Tajemniczy geniusz musiał być zresztą niezwykle płodny, bo nad wejściem do jednej z hal produkcyjnych dostrzegłem inne hasło namalowane zieloną farbą: NSS – MEBLE PACHNĄCE PROFESJONALIZMEM. I pomyśleć, że za kilka lat będę miał czterdziechę, a ciągle jeszcze nie wiem jak pachnie profesjonalizm! Niedobrze! Naprawdę niedobrze!

Od samego początku można było zorientować się, że w NSS postawiono na, wymieniony już, profesjonalizm. Najpierw niezwykle profesjonalna strażniczka o wyglądzie buldoga oszalałego od stresu i agresji, wypytała nas wnikliwie o cel wizyty. Moja wydukana odpowiedź chyba jej nie zadowoliła, ale mimo to podniosła biało-zielony szlaban pozwalając nam wjechać na teren fabryki. Później, przy wejściu do biurowca portierka o wyglądzie zaniedbanej sprzątaczki przepytała nas profesjonalnie o nasze zamiary. Jeszcze później (gdy byliśmy już na drugim piętrze budynku) sprzątaczka o wyglądzie sekretarki – sexzabaweczki (seksretarki?) czujnie oraz niezwykle profesjonalnie (co w NSS po prostu oczywiste!) zainteresowała się naszymi zakłopotanymi minami. Po chwili rozmowy skierowała nas prosto do działu handlowego.

Dział handlowy był dużym, klimatyzowanym pomieszczeniem, w którym przy biureczkach NSS siedzieli na krzesełkach NSS profesjonalni pracownicy NSS! Płeć poszczególnych osobników można było rozpoznać tylko po tym, czy dany egzemplarz nosił spodnie (czarne, profesjonalne, z kantem ostrym jak brzytwa), czy też spódnicę (czarną, prostą, profesjonalną i do kolan). Wszystkie inne cechy płciowe pracowników działu handlowego były w wyraźnym zaniku! Jedna z tych biednych istot skierowała nas z profesjonalnym uśmiechem do kierownika, który siedział w szklanym pokoiku-akwarium w jednym z rogów dużego pomieszczenia. A kierownik… Kierownik najpierw nas ordynarnie opieprzył, potem grubiańsko zwymyślał (zdążyłem tylko powiedzieć, iż reprezentujemy wydawnictwo „Futura”), a w końcu posłał nas do wszystkich diabłów i kazał natychmiast opuścić firmę. Miotał się przy tym, po swoim małym terrarium jak oszalały krokodyl dręczony poważną nadwagą.

- Nie byliście umówieni! Nie byliście w ogóle umówieni! Następnym razem proszę się umówić! – wrzeszczał kierownik, gdy wychodziliśmy z działu handlowego na korytarz.

- Nie będzie następnego razu – odkrzyknął mu Arek z czarującym uśmiechem i tak trzasnął drzwiami, iż myślałem, że szklana, przyciemniana tafla rozsypie się w drobny mak.

- To się nazywa profesjonalne odprawianie namolnych akwizytorów reklam – zakpiłem. – Facet załatwił nas jak chłopców!

- Nie denerwuj mnie, bo zaraz się wrócę i niezwykle profesjonalnie dam temu faciowi w mordę – powiedział Arek zaciskając pięści.

To nie był dobry dzień! Odwiedziliśmy trzynaście firm, a utargowaliśmy tylko 610 złotych z Vatem! Porażka tym większa, że do B… wróciliśmy dopiero około dwudziestej!

Znowu byłem tak wykończony, że marzyłem jedynie o tym, aby się położyć.

Leżałem już w wyrku i słuchałem w radiu programu polskiej sekcji BBC, gdy nagle porażająca myśl sprawiła, że usiadłem spanikowany na tapczanie. „Rany Boskie – pomyślałem. – Przecież jutro „Sumo” i „Bolo” przyjdą sprawdzić jak wyglądają moje drzwi!”

Wyskoczyłem z betów i zacząłem przechadzać się nerwowo po pokoju. „Jeśli te mięśniaki odkryją, że nie kiwnąłem nawet palcem, to może być naprawdę źle! – pomyślałem. – Byłoby nieprzyjemnie wrócić z Sopelna i zastać drzwi roztarte na proszek.”

- No i ciekawe co ja mam teraz zrobić? – mruknąłem.

Z Arkiem byłem umówiony na 8:00. Jeśli chciałem załatwić sprawę drzwi, to miałem do wyboru, albo wstawanie o świcie, albo późniejsze spanie. No i musiałem jeszcze znaleźć jakąś farbę!

Wybrałem wieczorne malowanie. Nie wiedziałem bowiem ile czasu zajmie mi odnowienie drzwi. Gdyby coś się rano przedłużyło, to musiałbym opóźnić wyjazd do Sopelna. Arek byłby z pewnością wściekły!

Ubrałem się i zszedłem do piwnicy. Byłem niemal pewien, że widziałem tam kiedyś kilka starych puszek z farbą. Rzeczywiście stały w równym rzędzie na najwyższej półce metalowego regału. Na chwilę poczułem się zwycięzcą. Niestety nie doceniłem złośliwości materii! Po otwarciu puszek okazało się, iż większość farb była zaschnięta. Do użytku nadawała się tylko biała (1/3 litra) i buraczkowa (1/2). Naprawdę nie byłem pewien, czy chcę mieć drzwi w kolorze ćwikły z chrzanem! Zastanawiałem się też, jaka byłaby reakcja mojej spółdzielni na taką ekstrawagancję. A sąsiedzi?! Ci też daliby mi popalić! Z drugiej strony byłem absolutnie pewien, iż nie chcę, aby „Bolo” oraz „Sumo” zajęli się demontażem moich „obśrumpanych” drzwi! Dlatego też zdecydowałem się odnowić ich powierzchnię kolorem uzyskanym ze zmieszania białej i buraczkowej farby. I wtedy pojawił się kolejny problem. W całej mojej piwnicy nie było ani jednego nadającego się do użytku pędzla! Trzy o włosiu stwardniałym na kamień stały co prawda w słoiku na podłodze, ale próby ich reanimacji były z góry skazane na niepowodzenie!

Zamknąłem piwnicę i postanowiłem szukać pomocy u pana Lulka. Podszedłem już nawet do jego drzwi. Na szczęście zanim zadzwoniłem, odruchowo spojrzałem na zegarek. Była 23:34. Sąsiad mógłby nie okazać zrozumienia dla mojej niewesołej sytuacji! Jego żona nie okazałaby tego zrozumienia z pewnością!

Wróciłem do mieszkania i zacząłem intensywnie kombinować w jaki sposób sobie poradzić. Kiedy dotarło do mnie, że takiej rzeczy jak pędzel nie dostanę ani na stacji benzynowej (24 h), ani w żadnym sklepie nocnym w B…, to mówiąc szczerze lekko się podłamałem. O wpół do pierwszej w nocy przyszło mi do głowy genialne w swej prostocie rozwiązanie. Stwierdziłem, że pomaluję drzwi gąbką na plastikowej rączce, jakiej używam zwykle do zmywania naczyń.

Skończyłem przed drugą. Drzwi wyglądały tak sobie! Może nie były już „obśrumpane”, ale po pierwsze były różowe, a po drugie pełno było na nich zacieków i grudek kruszącej się gąbki. Miałem jednak nadzieję, że może miłujące porządek mięśniaki z Partii Odrodzonego Narodowego Socjalizmu docenią moje wysiłki. W końcu naprawdę się starałem!

Myślałem, że będę mógł nareszcie położyć się spać. Byłem jednak w „mylnym błędzie” jak mówi żona Arka. Nie pomyślałem wcześniej o rozpuszczalniku, a moje ręce były upaprane na różowo prawie do łokci! Zmywanie farby olejnej wodą jest czynnością głupią, pracochłonną i przynoszącą marne efekty. Tarcie pumeksem trochę pomaga, ale po pewnym czasie staje się dosyć bolesnym doświadczeniem.

Dopiero kilka minut po trzeciej przyszła mi do głowy myśl, która okazała się zbawienna. W bagażniku „Punciaczka” woziłem mały kanister, a w nim odrobinę benzyny „na wszelki wypadek”. Nie byłem co prawda pewien, czy „bezołowiówka” będzie działała tak samo jak zwykły rozpuszczalnik, ale mimo to powlokłem się desperacko na parking. Wracając z kanistrem do domu dostrzegłem ruch firanki w oknie pana Lulka. Sąsiad rzeczywiście był czujny!

Moje obawy okazały się zupełnie bezpodstawne. „Bezołowiówka” bez trudu poradziła sobie z różową farbą.

Przy srebrzystym fallusie koło Karunowa Arek zaklął pod nosem.

- Co jest? – zapytałem z uśmiechem. – Masz jakiś ból egzystencjalny?

- Jak sobie pomyślę, że znowu przez cały dzień będziemy rozmawiać z tymi ludźmi i przekonywać ich, żeby ogłosili się w naszym folderze, to… To popadam w takie przygnębienie… Jest mi tak paskudnie na duszy, że… Po prostu czuję się tak, jakby w tym Sopelnie miała mnie spotkać jakaś straszna kara!

- Jeśli o to chodzi… Zbieranie reklam, to nie jest również moje ulubione zajęcie! – powiedziałem.

- To lawirowanie, przekonywanie, namawianie i wkręcanie się w tyłki… Powiedz, czy jest coś gorszego? Czy jest jakaś bardziej podła harówa?

- Pewnie jest! Ja na przykład nie chciałbym sprzątać szamba, dźwigać kamieni ani pracować na polu! Wolę już to zbieranie reklam!

- Ale czy ci wszyscy ludzie muszą być takimi przeraźliwymi burakami? – jęknął Arek. – Pomyśl! Czy nie byłoby przyjemniej rozmawiać z kimś na poziomie, spokojnie, rzeczowo… A tu przekonujesz takiego idiotę przez pół godziny, godzinę, a później on mówi jedno zdanie i wiesz, że nic do niego nie dotarło! Nic!

- Wiesz, to dopiero trzeci dzień, a ja mam już serdecznie dosyć tego żebrania o reklamy! Po prostu… Ach, szkoda gadać!

- Jak sobie przypomnę tego osła z NSS… No powiedz, czy nie kopnąłbyś go z rozkoszą w tyłek? No powiedz! Ta praca wyzwala w człowieku najgorsze instynkty. Najgorsze!

- Coś jest w tym co mówisz – stwierdziłem. – Jak wstałem dziś rano i pomyślałem, że znów będę zbierał reklamy, to natychmiast zamarzyło mi się, żeby na Sopelno spadł jakiś spory meteoryt i zamienił je w wielką dziurę w ziemi. Nie znoszę tych ludzi, tych ulic…

- Najgorzej jest zaraz po przyjeździe. U pierwszego, drugiego klienta dosłownie cierpię! Dopiero potem zamieniam się w słodziutką i grzeczną maszynkę do bezbolesnego wyszarpywania forsy – powiedział Arek. – Im więcej… Im dłużej działamy tym bardziej się rozkręcam. Pod koniec dnia jest mi już zupełnie obojętne do kogo wchodzę. Mogę molestować nawet zakład pogrzebowy! Jak bardzo się postaram to… to też dadzą reklamę!

- Tak, ale następnego dnia wszystko zaczyna się od początku – prychnąłem. – Znowu trzeba się zmuszać, przełamywać… Znowu trzeba kombinować! A tak trudno świadomie się poniżać!

Początek kolejnego dnia pracy w Sopelnie był koszmarny. Coś nas podkusiło i weszliśmy do sklepu papierniczego połączonego ze sklepem wędkarskim (Oryginalne zestawienie trzeba przyznać!). Kiedy właściciel usłyszał w jakiej sprawie przyszliśmy, zaśmiał się głupkowato i zaczął swój wrzaskliwy, napastliwy, przemądrzały monolog.

- Nie, nie! Panowie ja nie wierzę w takie pomysły. Przecież taki folder nikomu nie jest potrzebny. Nikomu! Ja kiedyś już coś takiego robiłem w tym mieście…

- I wtedy z pewnością miało to sens, bo to pan robił – zakpiłem.

- Macie złe podejście do tematu! – ciągnął facet, który chyba nawet nie usłyszał, mojej złośliwości. – Musicie przemyśleć sobie wszystko od początku! Te wasze plany w ogóle nie trzymają się kupy! Naprawdę źle to robicie! Chyba niezbyt dobrze przemyśleliście strategię działania! To, co chcecie dać klientom wcale nie jest atrakcyjne! Wcale! Gdybyście mieli taki pomysł jak ja! Ooo! Wtedy mielibyście szansę na duże obroty! Bardzo duże! Mam taki sposób na wydłubanie pieniędzy z rynku… No po prostu rewelacja! Trzy dni nie spałem jak wpadłem na ten pomysł! Naprawdę! Tak się bałem, że ktoś może zrobić to przede mną… Dopiero jak sobie uświadomiłem, iż w tym prostackim mieście poza mną nie ma praktycznie nikogo, kto mógłby się pokusić o takie śmiałe wizje… Dopiero wtedy się uspokoiłem. A kiedyś jak zrealizuję swój pomysł, to ludzie sami będą do mnie przychodzić i prosić, żebym pozwolił się im zamieścić reklamę w moim… Nie, nie! Nie powiem! Zarobię na tym pomyśle tyle forsy, że… Gdyby nie to, że mam teraz inne zajęcia, to Sopelno byłoby moje, a na ten wasz folderek nikt nie zwróciłby uwagi. Bo moja propozycja jest bardzo praktyczna i potrzebna ludziom. Waszą publikację kupią nieliczni, a moją będą chcieli mieć wszyscy! Dosłownie wszyscy! Ja znam się na reklamie! Zjadłem na tym zęby! I możecie mi wierzyć, że potrafię ocenić rynek w sposób perfekcyjny! Taaak! Potrafię to zrobić!

- Arek, błagam cię wyjdźmy stąd, bo za chwilę przegryzę temu facetowi gardło – szepnąłem.

Właściciel sklepu nawet nie zwrócił na to uwagi. Mówił jak nakręcony i upajał się brzmieniem swego głosu. Dowiedzieliśmy się więc, że takie foldery, to robi się zupełnie inaczej (brak było jakichś konkretnych wskazówek, ale dezaprobata dla naszych działań była totalna), że zbieranie reklam to subtelna sztuka, którą musimy dopiero opanować (ale ani słowa o naszych żenujących uchybieniach), że powinniśmy obniżyć ceny za moduł reklamowy (bo „jesteśmy zbyt drodzy”), że powinniśmy podwyższyć nieco koszt reklamy (bo jesteśmy zbyt tani i to budzi podejrzenia), że mamy źle skrojone garnitury („to odstrasza klientów”), że nasze garnitury są zbyt eleganckie („po co kłuć ludzi w oczy bogactwem?”), że powinniśmy się częściej uśmiechać (bo „to dobrze nastraja reklamodawców”), że zbyt często się śmiejemy (więc „klienci mogą nie traktować nas zbyt poważnie”), że nie powinienem nosić brody (a jeżeli to raczej wymodelowaną a la walet pikowy), że Arek używa zbyt taniej wody po goleniu („…a kto lubi rozmawiać o pieniądzach z biedakami?”), że powinniśmy postawić w naszym folderze na rekreację i turystykę (jeśli oczywiście wiemy „jak ugryźć ten temat”), że pisanie o turystyce jest właściwie bez sensu (bo w Sopelnie „nie ma turystyki”), że folder powinien być kolorowy (bo ludzie lubią), że zbyt kolorowej publikacji nikt nie kupi (bo „trudno coś pstrokatego traktować poważnie”), że…

W tym momencie do sklepu wszedł nasz znajomy z wydawnictwa „Lucient” i delikatnym głosikiem powiedział:

- Dzień dobry! Jak miło znaleźć się w tak pięknym i gustownie urządzonym sklepie! Oooo! I panowie tu są… To ja nie przeszkadzam!

- Ale my już wychodzimy – niemal krzyknął Arek i rzucił się pośpiesznie do drzwi.

- Tak, właśnie skończyliśmy – powiedziałem i ruszyłem za nim.

Tego dnia odwiedziliśmy jeszcze: stację paliw, wulkanizatora, kolejnego producenta okien i drzwi z PCV, bar „Krycha”, stację obsługi samochodów, optyka, drukarnię, pośrednictwo usługowo – finansowe „Meditor”, autoryzowany zakład montażu samochodowych instalacji gazowych, zakład ogólnobudowlany i pizzerię „Mediolan”. Mniej lub bardziej psychodelicznie było niemal wszędzie, ale właściciel pizzerii wzruszył mnie prawie do łez!

- Wejdę w ten folderek, ale pod jednym warunkiem! – powiedział mrugając do nas porozumiewawczo. – A ten warunek jest niezwykle prosty! W całym waszym folderze nie ma prawa pojawić się druga pizzeria, która działa tu w Sopelnie! Facet, który ją prowadzi, to kawał gnoja, który nie odpuszcza żadnej okazji, żeby mi zaszkodzić! Więc albo, albo?!

- W ten sposób pozbawia nas pan klienta! – zauważył spokojnym głosem Arek, a jego mina świadczyła o tym, że zwęszył interes.

- Ale przecież ja daję coś w zamian! – stwierdził właściciel pizzerii. – Dostajecie gwarantowaną reklamę!

- Ale moglibyśmy mieć też drugą! – powiedział Arek.

- Nie! Bo gdybyście mieli jego moduł, to nie mielibyście mojego! – podkreślił z naciskiem właściciel „Mediolanu”.

- A jeśli jego reklama byłaby większa od pańskiej? – zapytałem. – Przecież trudno to wykluczyć!

- Dobra, to ja wykupię dwa moduły, ale chcę mieć zagwarantowane, że mój największy wróg w tym mieście…

- Jeśli wykupi pan podwójną reklamę, to ma pan naszą gwarancję powiedział szybko Arek. – Ale tylko pod tym warunkiem!

Umowa z pizzerią „Mediolan” była naszą piątą umową podpisaną tego dnia!

W domu byłem w porze ryczących „Wiadomości”. Kiedy przechodziłem koło drzwi pana Lulka miałem jeszcze dobry humor. Udało nam się bowiem zebrać niezłe pieniądze, a poza tym na czwartek zaplanowaliśmy sobie z Arkiem jednodniową przerwę w zbieraniu reklam. Świat wydawał mi się piękny i optymistyczny, pełen dobrych ludzi i życzliwych duchów. Zmieniłem nieco zdanie kiedy zobaczyłem swoje drzwi. Ich powierzchnię ktoś wredny wysmarował w kilku miejscach jakąś burą, tłustą mazią, która przypominała nieco smar do łożysk. Do klamki natomiast przyczepiona była poplamiona, postrzępiona kartka wyrwana z zeszytu. To „Bolo” i „Sumo” zostawili mi uroczy liścik:

No i co to ma być? Wyglonda pan tak pożondnie i poważnie, a jest pan zwykłym komóchem? A kto inny jak nie komóch pomalowałby drzwi na taki żydowsko – komóchowy kolor? Ten smar to tylko niewinne ostżeżenie! Ma pan czas do soboty! Tszeba to zmienić! I niech pan bardziej uwarza jak pan maluje! Tszeba to robić powoli i starannie, a nie tak bżytko i nieruwno! Bedziemy w sobote rano i drzwi mają być jak nowo odnowione!

kawalerowie Żelaznych Obręczy

zmartwychwstałej cudownie

Partii Odrodzonego Narodowego Socjalizmu

Chyba mam jednak trochę szczęścia! Ci wspaniali, szlachetni „wojownicy nowej ery”, indoktrynowani od pewnego czasu przez Fuhrera Trawackiego, zamiast mozolnie pisać list mogli przecież dokonać jakiejś małej, odwetowej demolki! W końcu widok komunistyczno – żydowskich barw (skąd oni biorą te kretyńskie określenia?) mógłby tak poruszyć ich czułe, wrażliwe serduszka, iż wiedzeni świętym oburzeniem i miłością ojczyzny wzięliby sprawiedliwość we własne ręce (a może łapska?). Na początek mogliby na przykład rozbić w drzazgi nie tylko moje drzwi, ale także futrynę, klamkę, wizjer i wycieraczkę! A co?! Jak już robić porządek, to totalnie (totalitarnie?!).

W czytelni czasopism pojawiłem się następnego dnia punktualnie o 9:00. Musiałem w końcu uzupełnić zapas materiałów do przerobienia, no i przede wszystkim skserować artykuł o radzieckim poligonie atomowym. Zamówienia na gazety przyjmowała zasuszona staruszka o smutnym, melancholijnym uśmiechu. Czyżby blondyna jednak przestraszyła się roztoczy?

Skserowanie tekstu o Kazachstanie okazało się jednak pewnym problemem, bo kopiarka w czytelni była zepsuta, a staruszka patrzyła na mnie bardzo podejrzliwie, kiedy zaproponowałem, że pójdę poszukać ksero gdzieś w okolicy. Zgodziła się dopiero wtedy, gdy zaproponowałem swój laptop jako zastaw.

Do zamknięcia czytelni udało mi się zapełnić komputer notatkami z piętnastu artykułów. Niezły przerób.

Wracając do domu kupiłem puszkę szarej farby, pędzel i rozpuszczalnik.

MAREKERAM
O mnie MAREKERAM

Jaki jestem? Nie wiem!

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura