Przyjmijmy uchodźców. Będą harować za grosze

Rafał Woś Rafał Woś Rafał Woś Obserwuj temat Obserwuj notkę 178
Polski biznes zwietrzył szansę na pracownika taniego, dyspozycyjnego i w ilościach hurtowych. Właśnie dlatego coraz chętniej pozuje na przyjaciela uchodźców oraz migrantów.

„Nie zgadzam się na budowę muru, zasieków i poniżanie godności człowieka, skazywanie na jakąkolwiek formę cierpienia, dyskryminację i inwigilację, brak komunikacji z najbliższymi, tylko dlatego, że ludzie ci nie są Polakami, że pochodzą z krajów o odmiennej kulturze religijnej” - napisał w liście otwartym opublikowanym przez „Rzeczpospolitą” polski milioner Władysław Grochowski.

Trzeba przyznać, że szef grupy hotelarsko-deweloperskiej Arche był przynajmniej szczery. I w kolejnych wystąpieniach przyznał otwarcie, że migranci są mu potrzebni. Potrzebni do pracy w hotelach i na prowadzonych przez niego budowach. Uzupełnią tam bowiem braki kadrowe spowodowane wyczerpaniem się modelu polskiego kapitalizmu opartego na taniej i w pełni dyspozycyjnej pracy na niepewnych warunkach. Modelu, którego Grochowski i inni polscy przedsiębiorcy byli w ostatnich latach największymi beneficjentami. I nic dziwnego, że nie chcą się pogodzić z jego załamaniem.

Polecamy inne teksty Rafała Wosia


Polski biznes nawykły jest do sytuacji wysokiego bezrobocia. W okresie 1989-2015 w zasadzie nigdy nie spadającego poniżej 10 proc. To model prowadzenia działalności gospodarczej, w którym czują się jak ryba w wodzie. Gdy bezrobocie jest wysokie, a państwo „oszczędne” i nieskore do pomocy, wtedy biznes wchodzi w rolę Boga. „Daje pracę”, a więc może ją w każdej chwili także zabrać. Nawet sama możliwość ciągłego szachowania pracownika argumentem w stylu „mam na twoje miejsce 5 albo 10 tańszych” działa orzeźwiająco. I wybija pracownikowi z głowy wszelkie marzenia o tym, by polepszyć swoje położenie. Zawalczyć o wyższą pensję. Albo przynajmniej o zmniejszenie nadmiernego obciążenia pracą. Nie mówiąc już nawet o perspektywie pracy pewnej i objętej reżimem kodeksu pracy.

W Polsce po roku 1989 taka sytuacja była stałym elementem pejzażu. To ona sprawiała, że tak wielu rodaków czuło, że to całe gadanie o polskim cudzie gospodarczym ich nie dotyczy. Odbywa się gdzieś poza nimi. Przedsiębiorcy zaś z tej przewagi bez umiaru korzystali. I nawet, gdy sytuacja polepszała się tu i ówdzie (duże miasta), to oni zawsze mogli sięgnąć po zasoby bezrobocia zakumulowanego po transformacyjnej smucie gdzieś trochę głębiej. Zawsze można było wynająć na przykład rozklekotany autobus i dowieźć do fabryki pracowników spod Radomia albo z okolic Gniezna czy Wałbrzycha. I przy ich pomocy szachować tych, co robotę już mieli. Żeby im się „w głowach nie poprzewracało”. I jeszcze mogli takie podstawienie autobusu sprzedać w mediach jako „benefit pracowniczy” i wyraz troski.

Ale w pewnym momencie te rezerwuary taniej siły roboczej zaczęły się wyczerpywać. Swoje zrobiła też migracja „za chlebem” setek tysięcy Polek i Polaków. Takich, co zdecydowali, że skoro już dać się wyzyskiwać, to lepiej robić to za lepsze stawki wyrażone w funtach szterlingach, euro albo norweskich koronach. Od pięciu lat bezrobocie spadło zaś do poziomu kilku procent. Wtedy oczy pracodawców natychmiast powędrowały poza granice. Pomógł kryzys ekonomiczny na Ukrainie wywołany konfliktem z Rosją (rok 2014). Od tamtej pory mieliśmy wielką falę dopływu świeżej krwi ze wschodu. Milion (a niektórzy twierdzą, że nawet dwa) pracowników z Ukrainy pojawiło się na polskich budowach, w magazynach, w handlu i w gastronomii.

Dla pracodawców ukraiński zasób rąk do pracy to były prawdziwe „żywe tarcze”. Potrzebne im w zimnej wojnie z rządem PiS próbującym w ostatnich latach położenie polskiego pracownika trochę poprawić. To była próba sił. Rząd wprowadzał minimalną stawkę godzinową i podwyższał płacę minimalną (dziś wynosi już ponad 50 proc. średniego wynagrodzenia wobec 40 proc. dekadę temu). Pracodawcy ściągali Ukraińców. Rząd zrobił 500+. Pracodawcy jeszcze mocniej cisnęli agencje pracy tymczasowej (takie współczesne giełdy handlu tanią siłą roboczą).   

Po pewnym czasie i ten model zaczął się wyczerpywać. Dzieje się tak zawsze, bo „renta pracodawców” z tytułu korzystania z taniej siły roboczej nigdy nie trwa wiecznie. Migranci zarobkowi z Ukrainy w pierwszej chwili godzili się na wszystko - długie godziny i niskie płace - byle tylko mieć robotę. Ale stopniowo zyskiwali większą stabilizację i zaczęli stawiać żądania. Szachowanie przy ich pomocy polskich pracowników stało się coraz trudniejsze.

To faza najnowsza. Trwa od kilku lat. I przejawia się tym, że polski biznes coraz bardziej łakomym okiem patrzy jeszcze dalej na wschód. Na Bangladesz, Indie, Nepal czy Filipiny. Istnieje coraz więcej agencji pracy tymczasowej wyspecjalizowanych w przywożeniu pracowników w tych właśnie częściach świata. I model się powtarza. Od lat 2017-2018 polskiego i ukraińskiego pracownika szachuje się Hindusem i mieszkańcem Bangladeszu. „Nie podobają ci się warunki? Na twoje miejsce mamy 5 tańszych..”.  To codzienność branż takich jak hotelarstwo, gastronomia czy budowlanka.

Ale po co płacić pośrednikom? Po co walczyć z ograniczeniami administracyjnymi? Po co szukać gdzieś daleko? Skoro mamy nowy zasób tanich pracowników na granicy z Białorusią. Przecież to, co próbuje osiągnąć tam reżim Łukaszenki do spółki z międzynarodowymi szajkami handlu ludźmi, to jest dokładnie to samo, na czym zależy polskim przedsiębiorcom. I jedni, i drudzy mają interes w tym, by otworzyć na Podlasiu nowy szlak przerzutu migrantów do Unii Europejskiej. Łukaszenka zdestabilizuje Polskę i wygra. Handlarze ludźmi będą mieli krociowe zyski. A pracodawcy? Oni znów dostaną nowego pracownika. Jeszcze tańszego i jeszcze bardziej dyspozycyjnego. I pojadą na tym paliwie przez następną dekadę.

Ale przecież to nie koniec bonusów. Pracodawcy tacy jak szef Arche będą mogli się jeszcze przy okazji ogrzać w chwale „ostatnich sprawiedliwych”. Ponapawać przekonaniem o moralnej wyższości „obrońców praw człowieka”. Tych, co nie zgadzają się na „budowę murów i zasieków”.

Wciąż będą oczywiście grać swoją starą płytę o „braku rąk do pracy”. Narracja jest oczywiście ściemniona. Bo jej autorzy nigdy jakoś nie dodają, że w tych ich hotelach i na budowach brakuje rąk do pracy NA TAKICH WARUNKACH DO JAKICH NAWYKLI PRACODAWCY. To znaczy warunkach kiepskich, niepewnych i niegodzących się na żadne upodmiotowienie pracownika. Tych warunków są nasi pracodawcy gotowi bronić do upadłego. Nie podniosą płac. Nie zmniejszą obciążenia pracą. Nie dadzą stałych umów. Nie będą tolerowali związków zawodowych. Wciąż pełni nadziei, że zawrócą Wisłę kijem. I zaraz przyjdzie jakiś fajnych rząd, który sprawi, żeby było tak, jak było.

Oczywiście będą nam mydlić oczy i mówić o trosce o „polską gościnność” i niezgodzie na „budowanie zasieków”. Ale nie dajcie się oszukać. Biznes korzysta na migracji. A nie płaci jej społecznych kosztów. Kosztów wynikających z konieczności integracji migranta do społeczeństwa. Tak było na Zachodzie po drugiej wojnie światowej. W Wielkiej Brytanii, we Francji i w Niemczech. Wszędzie. Biznes sprywatyzował zyski. A koszty zostały upublicznione. Grochowski i inni mają usta pełne moralizatorskich frazesów. Ale w gruncie rzeczy dążą do tego samego.
 

Rafał Woś

Rafał Woś
Dziennikarz Salon24 Rafał Woś
Nowości od autora

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka