Prawdzic Prawdzic
105
BLOG

Żydowska kochanka

Prawdzic Prawdzic Rozmaitości Obserwuj notkę 0

Suplement 2. Do odcinka 14
 
- Niestety, nie potrafię się opanować... – Wroński trząsł się jak pytel ze strachu.           
- Volenti nihil difficile! Dla chcącego nic trudnego! – przygadał mu ambasador Jan, lecz zaraz pożałował, że nie potrafi trzymać języka za zębami - co było trudne i rzadko się udawało w tym rozgadanym towarzystwie, gdzie wszyscy nieustannie ranili się nawzajem.
 
     Profesor widząc po zachowaniu Józefa, że znów się zanosi na szałowy atak nerwicy lękowej, w której biegał, krzyczał i wyskakiwał                                          przez szyby zamkniętych okien, odezwał się półgębkiem do żony:
-Daj mu coś na uspokojenie, Betusiu, zanim zacznie szaleć.                                                           
- Biedak, znów jest Non comps mentis (Niespełna rozumu) – wzdychał Wiktor patrząc z litością na cierpiącego przyjaciela.                                                                                                                     
Pani profesorowa, która zawsze miała na podorędziu jakieś oxazepanum albo inne relanium, podała mu szybko prochy z butelką kryniczanki.                       
Wroński popił pastylki, łapczywie, zwilżając wodą wyschnięte wargi.
Żal było patrzeć na tę ofiarę niemieckiego zwyrodnienia. Beata i pan Teodor – przykładna para notabli, spoglądali na niego w obawie, czy mu się nie pogorszyło, bo by wesele diabli wzięli, ale w miarę jak stary oszołom zdawał się powoli przychodzić do siebie, uspokajali się, zerkając na resztę zaczynającego ziewać towarzystwa.
 
Tomasz zerkając dyskretnie na zegarek rzekł do matki, że już czas, więc pójdzie po kwiaty do pani Merle...                                                        
- Dobrze, idź dziecko, to obowiązek pana młodego, załatwiać ślubne bukiety – odparła - a pospiesz się, bo tylko patrzeć jak Iwona przyjedzie... Nie wypada, żebyś się spóźnił. To byłby zły omen, gdybyś przyniósł po czasie ślubne bukiety.                                                  
- Przecież możecie ją przywitać kwiatami z naszego ogrodu? -zachichotał złośliwie Jonasz, podsłuchując rozmowę ze swego pokoju. Jonasz, który zawsze chciał być kuplerem, specjalizował się w sztuce podsłuchu. Spuszczał co chwilę wodę w klozecie, która się lała głośno jak wodogrzmoty Mickiewicza - żeby ich zagłuszać, zmuszając do głośniejszego mówienia.
– Tomaszek idzie do ogrodnika, bo w naszym ogrodzie kwiaty kwitną nie dla zrywania – odpowiedziała mu z przekąsem matka, zła, że się jeszcze nie ubrał i jak co wieczór nie wyszedł z domu na jakąś balangę.
  
 Jan i Wiktor widząc, że wszystko wróciło do normy, postanowili wrócić na kolację.                                                                   
- No, to idę dokończyć swoje truskawki ze śmietaną – Wiktor Glickman-Starski ziewnął i na suchej nodze pokuśtykał do wyjścia.
 
-  Jedz „Śniady” ile możesz – zachęcał go Teodor.
- Tak jest – zgodził się Wiktor - To jest nasz: Panis bene merentium; Chleb zasłużonych.
  Jan za Wiktorem też zabrał się do wyjścia. Z racji rozlicznych chorób, jakie mu zostały po chudym, pozbawionym witamin, obozowym żarciu, nie zważając na cukrzycę, utył, bo jadł za dziesięciu, upodabniając się do spasionego Buddy i po cichu obrzucał ich lamaicką klątwą, której się nauczył na placówce dyplomatycznej w Rawalpindi: Vagi-Navar-Gitvo-Jeedžu-Jee!, od której odpadają różne członki ciała.
- Zaczekaj – zawołał do Wiktora - idę z tobą. Dżem truskawkowy ma dużo witamin. Kuśtykając się, Kuśtyk i Tłuścioch, potykali się, podpierali nawzajem i wreszcie poszli, marudząc, do siebie
    Tomasz nie widząc co zrobić z rękami, miął jakąś starą gazetę i w końcu rzucając ją na podłogę powiedział: No, to idę po te kwiaty do pani Merle.
Prawdzic
O mnie Prawdzic

odwołuję te głupstwa. które poprzednio tu napisałem

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości