Odcinek 17 - Szczur za kotarą
Wychodzę mamusiu! – Tomasz ubrany w lekką marynarkę, cmoknął matkę w policzek.
– A nie zapomnij włożyć czapki! - upomniała go stara – Wieczory jeszcze są chłodne.
- Pewnie, szkoda by było takiego bubka - dogadywał niewidoczny, ze swego pokoju, podsłuchujący każde słowo zazdrosny Jonasz - Mnie to nigdy nie każe założyć czapki. Najwyżej powie: ”Niech cię szlag trafi!”. I to ma być kochająca matka - urągał rozżalony, skarżąc się na gorzki los odrzutka.
- Czy się wybierasz z domu dziś wieczorem? – spytała wychodzącego w białych majteczkach Jonasza, omiatając łakomym wzrokiem jego smukły brzuch, muskularne uda i bary.
- Nie, sz‘mateczko – powiedział ubierając szlafrok. To „sz” przed słowem „mateczko”, było powiedziane tak miękko, ciepło i niedosłyszalnie, że nikt do niczego nie mógł się przyczepić.
- Znów jesteś przykry Jonaszu – usiłowała ukryć podniecenie, rozkosznie wykrzywiając wargi.
Widząc jego cynicznie roześmianą gębę syknęła wściekła przez zaciśnięte zęby:
- „Plus de confidence que de connaissance” (więcej śmiałości niż znajomości) – ale zbliżywszy się do niego miękła w krzyżu gdy poczuła silny, elektryczny zapach napromieniowanej skóry, zapominając natychmiast urazy.
Ilekroć zbliżała się do swego zboczonego syna, do tego współczesnego Hioba, o rozpadającym się, przeżartym rakiem ciele, opanowywało ją seksualne podniecenie ludzkiej samicy. Odczuwała w podbrzuszu lubieżne swędzenie, jakby trwał ciągły związek między jego ciałem a jej macicą. Jakby nadal trwał miłosny związek wynikający z faktu przebywania jego członka w jej drogach rodnych podczas rodzenia. To był dla niej quasi-stosunek płciowy, w którym doznała najsilniejszego w życiu orgazmu. Jeśli do każdego normalnego stosunku płciowego potrzebna jest obecność członka w pochwie, to między nimi odbył się on, bo przecież nie da się zaprzeczyć, że miała podczas porodu w pochwie w pochwie synowskiego członka.
Tłumaczyła to sobie następująco; gdy kobieta rodzi męskiego noworodka z maleńkimi, niewykształconymi narządami płciowymi, to wszystko jest w porządku, nie może być między nimi żadnego miłosnego związku, ani innego świństwa, bo to jest tak jakby rodziła eunucha, małego eunuszka - więc nie może być mowy o żadnym stosunku płciowym. Ale jest inaczej, gdy przez jej drogi rodne przechodzi mały, a jednak dorosły mężczyzna; wprawdzie w ciałku dziecka, ale z moszną i wielkim włochatym penisem dojrzałego mężczyzny. Gdy twardym prąciem drażni jej wyłuskaną na wierzch z rozciągniętego sromu clitoris, to już nie jest poród, tylko formalne rżnięcie – to tak jakby je rodziła i jednocześnie odbywała z nim stosunek płciowy; co musi skutkować efektem chorobliwego podniecenia. Jonasz urodził się właśnie z takim stojącym, „dokonującym w niej kopulacji”, dorodnym jak u dorosłego chłopa fallusem. Członek był tak wielki, że sięgał noworodkowi do czoła. Można go było ująć w dwie ręce – jak mówiła położna - i jeszcze było widać główkę. „Główkę miał wielką – twierdziła - jak koci łeb”. Wszystko to było żylaste i gruzłowate, obrośnięte szczeciniastymi kłakami i rżnęło ją boleśnie po punkcie „G”, aż wariowała z rozkoszy. Całe ciałko Jonaszka było gęsto obrośnięte, jak wiecheć szorstkiej szczeciny. Podczas porodu wiedziała, że coś jest nie w porządku bo zamiast bólu czuła seksualną ekstazę, i szczytowała bez przerwy. Rodząc, doznawała dwoistego wrażenia, skurczów macicy i związanych z tym, ruchów frykcyjnych Jonaszowego prącia – jednocześnie: bólów porodowych i rozkoszy orgazmu. Przyjemności i odrazy. Wrzecionowate ciało noworodka z kanciastym agregatem narządów płciowych, przeciskając się przez jej wąską pochwę pierwiastki, z tyłu do przodu, to znów się cofając, jakby na kształt ogromnego fallusa, tarło w niej tam i z powrotem drażniąc podwiniętą do środka łechtaczkę, dostarczało szatańskiej przyjemności. Wyła z rozkoszy: „Ach, jak mi dobrze! - krzyczała – jakby ją pieprzył sam diabeł. Ach, jak cudownie!” – krzyczała, wpychając sobie z powrotem do macicy ciało noworodka, gdy się za bardzo wysunął do przodu; tak jak to robią kobiety kopulując się wibratorem rozmiaru pszennej weki. To nie były żadne bóle porodowe, tylko odczucia takiej ekstazy, jakby parzyła się z samym Bogiem! Być może, dlatego już nigdy potem nie doznała równie głębokiej satysfakcji płciowej. Znajomy lekarz powiedział jej, że to z powodu rozchwiania gospodarki hormonalnej i że miała dużo szczęścia, że ją to nie zabiło.
Stara akuszerka-więźniarka ze szpitalnego bloku, która zobaczyła obrośniętego noworodka z olbrzymim przyrodzeniem, zemdlała z wrażenia, jakby ujrzała demona. Bała się go dotknąć i z daleka omijała barak Beaty. Może faktycznie był pod opieką diabła, bo w tym baraku było najmniej chorób i wybiórek do gazu.
Ukrywano go w latrynie pod deską klozetową, gdzie rozwijał się podejrzanie szybko i nawet mu nie zaszkodziło, że wpadł do gówien i nie utonął, bo szybko nauczył się pływać.
Chował się zdrowo z diablim ognikiem w oczach i dopiero gdy poczuł powołanie do stanu duchownego ujawniła się złośliwa łuszczyca z rakiem układu limfatycznego, jakby szatan chciał wystawić rachunek za dotychczasową opiekę.
Zerkając jak się krząta, jak sobie poprawia w kroczu majteczki, machinalnie poprawiała biustonosz macając się po stwardniałych piersiach; to znów wykonywała jakieś archetypiczne, nieświadome ruchy koło podbrzusza, dotykając się po wzgórku Wenery.
- Jak to, więc nie idziesz na swoje codzienne zebranie? – pytała, fałszywym zdziwieniem maskując wzbierającą żądzę. Udając matczyne zatroskanie, spoglądała na przebijające przez slipy, kształty jego męskiego „oprzyrządowania”.
- Dzisiaj zostaję w domu - odparł przewrotnie - Stęskniłem za waszą rodzicielską miłością. Przecież codziennie włóczę się po knajpach?
Opalony jak mulat, dziarski i pełen werwy, zaczął ubierać jasne bawełniane spodnie. Syknął cicho z bólu, wkładając świeżą koszulę na obandażowane, wyprażone ozonem, pachnące linomagiem ramiona. Gdzieniegdzie, na podudziach i przedramionach, było widać wychodzące spod bandaży skupiska suchych, różowo-białych, błyszczących, łuszczycowych tarczek.
- Powiedziałem sobie: Czas się ustatkować Jonaszku – wymawiał pieszczotliwe swoje imię - Dość już chlania z jakimiś przygodnie spotkanymi artystami... dość już wracania do domu nad ranem. Postanowiłem się ustatkować na starość. Powiedziałem sobie: „Dzisiaj ,Jonaszku, spędzisz wieczór jak człowiek, z rodzinką, na werandzie.
Gdy to usłyszał ojciec, stary pozytywista i niestrudzony krzewiciel ideałów Makarenki, rozpromieniony odwrócił się do syna, chcąc go uścisnąć, ale Jonasz się odsunął, bo każde przytulenie sprawiało mu ból.
- Zostajesz Jonaszku!? Co za szczęście! Czyżbyś zrozumiał? - cieszył się stary.
- Tak! Zrozumiałem swoje błędy ojcze - traktował „Starego” z amikoszonerią - odsuwając się od niego, zapewniał, że „już nie będzie przykrym dla rodziców”.
- Będziesz pożyteczny dla społeczeństwa? - „Pater familias” wołał z entuzjazmem.
- Tak. Chcę być pożyteczny i potrzebny... - Jonasz mówił kpiąco.
Inne tematy w dziale Rozmaitości