Odcinek 20 – spór o principia
„Byli więźniowie” zdawali sobie sprawę, że Jonasz jest dla nich zagrożeniem i zachęcali go, żeby wyszedł do miasta na jakąś drakę, ale nie chciał.
- Dziś nigdzie nie pójdę – „wyrodek” kontynuował swój arogancki speach - Happeningi już mnie znudziły. Ciągle te gołe, jedne i te same, udające artystki i łase na pieniądze tanie dziwki. To do kitu! Tego kupować nikt nie chce! Owszem popić i poruchać za darmo, wszyscy by chcieli, ale za bilet wstępu nie ma komu płacić. „Niech za kurestwo zapłaci burmistrz!” - oto dewiza dzisiejszych twórców kultury! A poza tym, chciałbym wreszcie zobaczyć kiedyś prawdziwą narzeczoną. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem porządnej narzeczonej. Widziałem już różne „cizie”, ”dupcie”, ”laski”, ”dżagi”, ”rury”... ale narzeczonej nigdy. I to narzeczonej tego maminsynka, który nie zrobi trzech kroków bez trzymania się matczynej spódnicy!
Jonasz mówił o bracie jak o maminsynku, obraźliwie i niesprawiedliwie, bo przecież Tomek wcale nie był konformistą, zrobił się strachliwy dopiero po przejściach ostatniego okresu, kiedy go wyrzucili za lewicowość z wszystkich instancji „Solidarności”.
- Co wyście znów ukartowali przeciwko mnie? – krzyczał Jonasz - Chcecie się mnie pozbyć? Sądzicie, że gdy Tomek sprowadzi tu synową, to ja będę musiał się wynieść z chałupy? O tym marzycie, prawda?
- Nie, wcale nie... - ojciec jąkał się usiłując go uspokoić - Bądź z nami jak najdłużej. Dopóki się nie usamodzielnisz. A i potem, będziemy ci pomagać...
- Pomagać, pomagać... - obruszył się ex-jezuita – jak go nazywali złośliwie. Dajesz mi parę groszy, że ledwo wystarczy na piwo i nazywasz to pomocą. A za granicę mnie wysłać, nie łaska? A o stypendium państwowe się postarać? Inni ojcowie tak robią... Ale nie ty! Tyś mi dawno odmówił wszelkiego talentu. To przez ciebie mnie wszyscy olali - syczał na starego kolaboranta, który chcąc się jakoś wybronić, zarzucił synowi tumiwisizm i mamtowdupizm, że w galeriach pokazywał bohomazy ”drażniąc okropnościami” mieszczańskiego kołtuna.
- Nieprawda – bronił się stary - chciałem ci pomóc, aleś wszystko psuł, wszystko robiłeś na opak, żeby sobie zrazić do swej twórczości wykształconą publiczność stolicy. Mówisz żeś robił prawdziwą sztukę, a cóż ty możesz o tym wiedzieć? Chcesz tworzyć sztukę, a tego nie wiesz, że Artis est artem tegere - Sztuką jest ukryć sztukę? – wybuchnął profesor.
Stary zżymał się na niepokornego artystę, że zamiast grzecznie potakiwać mieszczańskiej tłuszczy, ”kulturalnie”, jak ten dureń, Norwid, w „Promethidionie”, o samym „pięknem” głupcom bajdurzyć; ”Cóż wiesz o pięknem, kształtem jest miłości” - szyderczo wykrzywiał swoją dobrze odżywioną i utrzymaną twarz starego klerka, wyśmiewając uznane wartości, na głoszeniu których, ex catedra, zjadł zęby - jednakże tym razem, po raz pierwszy w życiu – szyderczo wykrzywiał gębę, posyłając wszystkich romantycznych wieszczów do diabł.
Nerwy mu puściły i krzyczał na syna, że nie zrobił kariery, bo zamiast schlebiać, straszył wykształciucha i gęgacza niczym jakiś fofista. „Zniechęcałeś do swego malarstwa, malując jakieś murzyńskie kutasy, odpędzając kramarską gadzinę od kasy” – rymnęło mu się, aż się zastanowił, co też gada.
- ”Bóg, Honor i Ojczyzna”! - tak trzeba było bajerować głuptasa, to byś miał pieniądze i pozycję wybitnego malarza w „artystycznym światku”.
W końcu już mu nic nie pozostało, tylko śmiech pusty z naiwności Jonasza: - Przyjrzyj się naszym luminarzom – śmiał się stary z goryczą - i bierz z nich przykład! Każdy z nich gardzi motłochem, ale jak mu schlebia, jak mu dupę liże - bo z niego żyje! Im bardziej pogardza matołem, tym większe mu śpiewa pochwały, ten nasz piastun narodowej liry!
- Straszyłem obwisłymi chujami, jako symbolem naszej narodowej impotencji - przyznał młody barbarzyńca, odymając wargi wzgardliwie - bom ciebie słuchał, jakżeś gadał, że nie da się wyrazić nowych treści starym, zużytym językiem. Pamiętasz swoje biblijne porównania – „że młode wino wlewają do nowych bukłaków”? Prowokowałem ich akrylowymi cipami, bo nie są warci lepszej sztuki, te twoje miejskie szumowiny. Omne malum ex urbe! Wszystko zło z miasta! Sami mnie tego uczyliście. Że to zepsute „kulturą” ludzkie zwierzęta, przemądrzałe chamy, których trzeba od nowa w jakimś nowym lagrze, od podstaw uczyć człowieczeństwa, SS-mańską pałką! – przeklinał Jonasz.
- A przecież, obrażając ich, zarazem prowokowałem do myślenia, bo są warci lepszej sztuki, niż im serwują nasi twórcy kultury.
- Rany boskie! Zamilcz! - profesor trząsł się z przerażenia.
– Jeszcze kto usłyszy! Przestań, bo nas przez ciebie wyrzucą z wszystkich instancji!
- Cóżeś się tak przeląkł... – Jonasz zgrzytał zębami zadowolony, że mu się udało go nastraszyć - jakbym powiedział jakąś kalumnię? Przecież słowo: ”culturae”, oznacza hodowlę ludzi.
- Non oleum adde camio! – „Kapuśka” – jak mówili na panią Beatę - półgębkiem zwróciła się do męża, żeby nie dolewał oliwy do ognia. W nadziei, że nie zrozumie - ale zrozumiał. Przecież był ekskomunikowanym księdzem, a zresztą słuchając codziennie, od najmłodszych lat, dziesiątków i setek, różnych wzniosłych maksym, musiał mimo woli, wbić je sobie w pamięć, tak że obudzony w nocy mógł je powtarzać „z zamkniętymi oczami”.
64) Stary profesor, ciągle jeszcze utrzymujący się na powierzchni politycznego życia, dzięki dawnym koneksjom i układom, mający wykłady dla... dorabiający jako promotor od... biorący udział w.... tłumił w sobie wszystkie frustracje bliski płaczu, wybuchnął wreszcie, że z jego (Jonasza) powodu wstydzi się pokazać ludziom na oczy:- Co ci jestem winien wyrodny synu – pytał się żałośnie – że nie znam się na waszej wariackiej awangardzie XX wieku. Już raz za nią odsiedziałem w obozie.
- Znasz się, znasz bardzo dobrze. I jeszcze odsiedzisz – ksiądz „Trądzik” śmiał się z ojca, tryumfalnie.
- Ty mnie nie strasz! - magnificencja obruszył się na syna, ale Jonasz nie dał się zbić z pantałyku: - A cóż ty myślisz – powiedział - że to już koniec rozwoju ludzkości? Ty profesor antropologii nie wiesz o tym? Ty dyplomata, któryś uczył w szkole dla dyplomatów dobrych manier, protokołu i zachowania przy stole - wyniesionego ze wspólnego biesiadowania z SS-manami w Auschwitzu? - pytał retorycznie emerytowanego dygnitarza.
- Wolne żarty! – urągał w dalszym ciągu całemu światu kultury - No, może uwierzyłbym w to, gdyby ludzie przestali chodzić do kościoła, gdyby przestali zarabiać pieniądze, gdyby wyrzucali przez okna telewizory, spychali z urwisk samochody... ale dopóki to nie nastąpi, to wszelkie rewolucje, wojny i eksterminacje, jeszcze przed nami. Sądzisz, że ludzkość się już wyszumiała? Największe wariacje artystyczne i bziki religijne dopiero nastąpią – zapewniał starego bakalarusa, klepiąc go poufale po plecach, jakby filozof przekonywał drugiego filozofa podczas przechadzki w ogrodach Akademii.
- Ale... ty mnie tu nie zagaduj duperelami - naskoczył na starego, jakby się budząc z letargu:- Tylko nie kombinuj jakby się mnie pozbyć z chałupy – mówił ostrzegawczo.
- Tak łatwo się mnie nie pozbędziecie... skoro mnie spłodziliście w tak potwornym świecie. Ty myślisz, że ja go robię złym przez swoje niewinne pijackie wybryki? Ty się przypatrz na siebie, co wyrabia twoja profesorska kasta, co wyprawia episkopat, korpus oficerski, palestra, dziennikarstwo... jakim gnojem jest to wszystko przeżarte. Doszło do tego, że w gazecie, w sądzie, w szkole, w telewizji, nie pracuje nikt godny szacunku! Twój świat inteligenckich „wartości” i mieszczańskiej „kultury” - to dopiero potworność nad potwornościami! Dusicie ludzi w białych rękawiczkach i nazywacie to wolnym rynkiem, uczciwością, chrześcijaństwem!..
No, dobra, mogę ci to zapomnieć, że knujesz przeciwko mnie jakieś łotrostwo – uspokoił ojca - Ale póki co, nie mam się gdzie podziać i nie usunę się do garażu! Nie wasze doczekanie! – odgrażał się ksiądz bezbożnik – jak go nazywali.
– Nie opuszczę was do samej śmierci, bo bardzo was kocham – wyznał niczym małżonek małżonce przy ślubie - i dlatego chcę was mieć na oku, żebyście sobie nie zrobili krzywdy.
Przez chwilę przyglądał im się podejrzliwie i coś sobie przypomniał, bo nagle wyszedł:
- Muszę się ogolić, a wy tu macie czekać i być grzeczni! - pogroził im, jak dzieciakom, a oni stali skonsternowani, patrzyli za nim, nie wiedząc co począć.
Inne tematy w dziale Rozmaitości