Prawdzic Prawdzic
156
BLOG

Żydowska kochanka

Prawdzic Prawdzic Rozmaitości Obserwuj notkę 0

Odcinek 22     
Dlatego jej wyjazd do Tomasza, jest rezygnacją i regresem, ale zarazem pogodzeniem, i zrozumieniem konieczności.
„To już nie jest ten sam Tomek – myślała - co kiedyś, kiedy nosił długie kłaki niczym „Che Guewara” i wygłaszał anarchistyczne poglądy, że wszystkich burżui świata trzeba... na suchą gałąź - bo czego się dotkną, zmienia się w gnój konkurencji i rabunku”.    
 
   Wtedy był zbuntowany do tego stopnia, że go wyrzucali ze wszystkich uniwersytetów. On jeden potrafił mówić prawdę o konflikcie pokoleń, że bierze się ze sprzeczności między bezinteresownym altruizmem młodości, a starczą gangreną kombatanckich pokoleń.
I jeszcze, że się bierze z biologicznej przepaści w pojmowaniu życia, jaka istnieje między ideologią wolnej miłości i bezinteresownej twórczości „młodych”, a taktyką „starych kombatantów” - usiłujących trzymać społeczeństwo w oświęcimskim szachu.
Twierdził, że szajki byłych więźniów, którzy przeżyli obozy zagłady, dzięki wzajemnemu popieraniu przy rozdawnictwie lekkich robót, przywilejów, i „odpychaniu słabszych od kotła z zupą”, usiłują z gangreny uczynić wzorzec moralny, obowiązkowy dla całego społeczeństwa, tylko dlatego, że się kiedyś sprawdziła w organizacji lagrów, niosąc nielicznym ocalenie, bo była odwzorowana na „inteligenckiej pragmatyce służbowej”: karania opornych i awansowaniu posłusznych. 
Uważał, że przez cyniczną propagandę obozowego cierpienia, przywłaszczonego od prawdziwych ofiar (które zginęły), zagrażają zdrowiu psychicznemu młodzieży, otwartej na prawdziwie ludzkie wartości. Tak twierdził, budząc najwyższe oburzenie, zgniłej moralnie profesury. Najbardziej oburzali się poloniści i historycy - matematycy podśmiechiwali się na boku. I nic dziwnego, bo słysząc, jak tych, co przeżyli kacety nazywa „złodziejami cierpienia”, jak ich nazywa tymi, „co cierpienia zmarłym ukradli” – każdy by się oburzał, dopóki by nie przeprowadził uczciwej rewizji swego rozumowania!
 
   „Nie chodzi tu o ludzi starszych albo całkiem starych – mówił Tomasz – którzy zmarli od ciężkiej roboty w Auschwitzu, ale o młodych chuliganów, tu chodzi – pisał – o zdrowych, silnych andrów, którzy przeżyli kosztem słabszych, a teraz kreują się na obrońców swych ofiar. Chodzi o warszawskich „kindrów”, o krakowskich „andrusów”, o złotych młodzieńców, których pełno jest w każdym mieście i społeczeństwie! Młodzi i silni bili w Auschwitzu starszych i słabszych, tak jak się to dzisiaj dzieje w naszym społeczeństwie! To jasne, że nie bili SS-manów, tak jak dzisiaj nie biją policjantów! Młodzi zboczeńcy zawsze bili i biją słabszych od siebie i tak też było w kacetach! Dzisiaj, obozowe kindry, które przeżyły kosztem słabszych, stylizują się na dobrodusznych staruszków, walczących o ludzką godność!”   
Najgorsze jest w tym to, że nie byli to wiejskie niepiśmienne ćwoki. Do Auschwitzu brali paniczów za politykę, parobków nie brali, bo ich nie było w polityce. Parobka, jeśli ukradł kurę, rozstrzeliwali na miejscu.
To było tak szokujące, że niektórzy tchórze habilitowani wyrzucali go ze swych wykładów za głoszenie ahistorycznych, antypaństwowych poglądów, choć akurat milczał jak trusia, ale oni słyszeli pocztą pantoflową, że to opluwacz świętości, niebezpieczny opozycjonista i wielbiciel Hitlera. 
 
66)  Panie kuratorki i sędziny, w pismach o abolicyjne potraktowanie „nieszkodliwego maniaka”, nazywały go, że jest ”wprawdzie w pełni władz umysłowych, ale z powodów rodzinnych - występujących w rodzinie poobozowych dewiacji - niestosownie wychowanym”.
Wszyscy wiedzieli o jego szokujących poglądach, chociaż nie wydrukował oficjalnie ani linijki, a samizdaty nie chciały nawet o tym słyszeć. Coś tam jedynie ktoś odbił, na jakimś spirytusowym powielaczu. Władza znała jego poglądy, bo wysyłał swe elaboraty do czasopism i wydawnictw z propozycją druku, a stamtąd już szły prosto na biurka cenzorów przy ulicy Mysiej.
Rafał Wojaczek to był przy nim dzieciak, nieśmiało kokietujący czerwonego mecenasa: „Wydajcie moje poezje, drukujcie moje wiersze – zdawał się mówić Wojaczek – będę się buntował bezpiecznie, będę was opluwał estetycznie, na niby, nie robiąc wam krzywdy, a za to będziecie mogli mówić, że jesteście liberalni bo wydajecie, takich jak ja, artystów-anarchistów, podczas gdy prawdziwych opozycjonistów, którzy wam mogą zaszkodzić, będziecie mogli skutecznie kneblować”.
Prawdziwi opozycjoniści, pisali, że „prawdziwych komunistów nie ma, jest tylko czerwona burżuazja, która z Żydami i obrastającym w pieniądze i kapitał mieszczaństwem, gryzie się o wpływy” i nie byli wydawani ani w Paryskiej Kulturze, ani w samizdacie.
 
    Miarą degrengolady moralnej Rafała było, że nigdy by się nie zgodził na łatkę „poety-robotnika”, uważał się za inteligenta i robolami się brzydził. Wstydził się robotników, podlizując się inteligenckiej kołtunerii. Zależało mu tylko, żeby mówiono o nim jako o artyście-anarchiście, co mu, w jego mniemaniu, miało dodawać splendoru.
 
   Poeci związani z kręgami KORu pisali, że komuna jest be, bo nie zaspakaja inspiracji młodego intelektualisty. Czytając wiersze Barańczaka et consorces, słyszy się jedną wielką skargę: „Ach ta skrzywdzona, biedna inteligencja; nie może rozwinąć swych skrzydeł pod kuratelą ciemniaków”. Ciemniaków, czyli robotników, którzy gdzieniegdzie dorwali się do komunistycznej władzy, ale tańczyli jak im inteligencja każe. Insynuowano w ten sposób, że w kom-partii nie ma wcale dwóch milionów inteligentów, robiących ze wszystkich sił antyrobotniczą politykę. Poeci pokroju Barańczaka zapisywali się do Partii i krytykowali siebie za to, jednocześnie biorąc nagrody pieniężne przyznawane im za bezkompromisowość i odwagę w obronie socjalistycznych ideałów. Zupełna schizofrenia. Wstępowali do komuny, pisząc niby-antykomunistyczne wiersze, podburzające roboli, żeby rozwalić komunę, bo jest zbyt robotnicza i ciemniacka, nie pozwalająca rozwinąć twórczych mocy inteligenckiej klasie. 
 
   Na użytek walki z komuną ukuto slogan praw naturalnych, łamanych przez policyjny reżym i wykorzystywano go we wszystkich samizdatowych publikacjach. Podmiot liryczny wierszy inteligenckich opozycjonistów był przepełniony troską o prawa naturalne, natomiast inteligencja jawiła się w nich piastunem i depozytariuszem, ba odnosiło się wrażenie, że są one wytworem jej pracowitości i geniuszu. Oczywiście robiono to po to, żeby biurokracja, jak zwykle, dostała swoje wybujałe apanaże, o co było dość trudno, kiedy robotnicza hołota patrzyła jej na ręce. A przecież w komunie miała, co tylko było możliwe, ale chciała, jeszcze więcej, chciała osiągnąć kapitalistyczny pułap dobrobytu. Mącono jej w głowach, że w prywatnej służbie zdrowia, że w prywatnych urzędach, że w prywatnych fabrykach, dostanie... że będzie mogła „zdzierać skórę”, że „cham wreszcie jej zapłaci, jak na to zasługuje...”, zapominając, że nie zedrze z chama skóry, bo już zostanie zdarta przez zachodnie koncerny. Te mizerne resztki, które pozostaną, nie wystarczą nawet do odbudowy biologicznej substancji narodu. Miał być, zamiast równego podziału nędzy, nierówny podział dobrobytu i jest, ale lekarz nie pociągnie długo na ubogiej klienteli, która się będzie kurczyć wskutek wymierania starego pokolenia, przy braku rodzących się dzieci. Księża mogą liczyć na opłaty z pogrzebów, ale nie ze ślubów, chrzcin i pierwszych komunii. Inteligencja, żyjąca z narodu, nie przewidziała, że podrzyna gałąź, na której siedzi. Wprawdzie dzisiejsi adwokaci, lekarze, nauczyciele, księża... jakiś czas będą jeszcze mieć przy dogorywających ludziach robotę, ale ich dzieci już nie.
A tak się obrażają, gdy ich porównać do hitlerowców, którzy zagrażali życiu biologicznemu polskiego narodu, a przecież oni doprowadzili do tego samego. Wszystkie statystyki mówią, że za lat kilkadziesiąt ubędzie kilka milionów Polaków
Prawdzic
O mnie Prawdzic

odwołuję te głupstwa. które poprzednio tu napisałem

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości