Przewodniczący Rady Europejskiej Herman Van Rompuy, mylnie zwany prezydentem Unii, dzisiaj o 20:00 zje swoją pierwszą - w nowej roli - kolację z szefami państw i rządów unijnej 27-ki.
Mimo że od momentu jego wyboru upłynął prawie miesiąc, Radzie przewodniczy ciągle premier Szwecji (Fredrik Reinfeldt), sprawującej prezydencję nad Unią. Niestety, do 31 grudnia br. Van Rompuy będzie pełnić funkcję głównie “dekoracyjną”, przejmując obowiązki dopiero w przyszłym roku.
Jeżeli spojrzeć na tegoroczny budżet Unii - jest to zupełnie zrozumiałe. Nowy szef nie ma na razie oficjalnego gabinetu, ludzi, sprzętu biurowego…ponieważ nie został w żaden sposób "ujęty" w budżecie na rok 2009.
Ustanowione traktatem lizbońskim, stanowisko szefa Rady kreuje w efekcie nową instytucję unijną, wymagającą odrębnego finansowania. Dotychczas spotkania szefów wszystkich unijnych państw, czyli tzw. szczyty Rady Europejskiej, były finansowane przez państwo sprawujące prezydencję. Teraz koszty te przejmie budżet Unii, dając Przewodniczącemu Rady na ten cel ok. 6,5 mln euro (na średnio 5 szczytów rocznie). Dodając do tego planowane koszty osobowe (ok. 60 pracowników) oraz inwestycji w infrastrukturę: budynki, meble i sprzęt komputerowy, budżet instytucji zamknie się w przyszłym roku na poziomie ok. 23,5 mln euro. Czy to dużo? W porównaniu z istniejącą administracją szefów Komisji czy Parlamentu - dość skromnie.
Znamienne jednak jest to, że dopiero teraz - w grudniu - w ostatniej możliwej chwili podjęto związane z tym decyzje budżetowe. Nagięto w ten sposób wydatki w 2010 r. i znaleziono oszczędności z mijającego roku. Pokazuje to, że nie całkiem jednak wierzono w sukces lizbońskiej operacji i wejście w życie nowego traktatu.
Z pozdrowieniami dla Czytelników,
z Parlamentu Europejskiego w Brukseli
Lidia Geringer de Oedenberg
Inne tematy w dziale Polityka