korek789 korek789
1114
BLOG

Przegrał jak Sikorski, umarł jak Bierut

korek789 korek789 Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 8

Śmierć trzech komunistycznych przywódców krajów satelickich ZSRR od początku budziła podejrzenia. Umarli oni albo w ZSRR, albo tuż po przyjeździe z tego kraju. Georgi Dymitrow, sekretarz generalny KC Bułgarskiej Partii Robotniczej zmarł 2 lipca 1949 roku w miejscowości Barwicha pod Moskwą, podczas pobytu na leczeniu. Klement Gottwald, prezydent Czechosłowacji, zmarł 14 marca 1953 roku w Pradze, kilka dni po pobycie w Moskwie na pogrzebie Stalina. I wreszcie 12 marca 1956 roku w Moskwie zmarł namiestnik Kremla w Polsce, oficjalnie I sekretarz KC PZPR, Bolesław Bierut.

 Oczywiście każdy z tych polityków miał długotrwałe, poważne problemy zdrowotne, jednak wielu  uważało, że nie były to zgony naturalne. Twierdzono, że Moskwa pozbywała się  ludzi niewygodnych na danym etapie sprawowania władzy nad podległymi krajami. Do tego wzorca najmniej pasuje śmierć Gottwalda, bo mimo, że Stalin właśnie zmarł, to stalinizm miał trwać jeszcze do 1956 r., więc nie było koniecznej potrzeby pozbywania się czechosłowackiego prezydenta. No chyba, że uznamy, że rządy komunistów, czyli tak naprawdę bezwzględnych gangsterów, są okresem, kiedy trup pada gęsto i czasem nawet trudno zrozumieć, dlaczego ktoś padł ofiarą wendetty. Jednak w przypadku Gottwalda zdrowotne przyczyny śmierci są chyba najlepiej udokumentowane – miał on organizm zrujnowany przez syfilis i alkoholizm, mimo ostrzeżeń lekarzy zdecydował się na powrót z Moskwy samolotem i w konsekwencji po kilku dniach nastąpiło pęknięcie tętniaka aorty i wylew wewnętrzny, co spowodowało śmierć.

W przypadku śmierci Georgi Dymitrowa motyw ewentualnego zabójstwa jest  oczywisty. Józef Stalin obawiał się kontaktów Bułgarów z Jugosławią rządzoną przez Josipa Broz-Tito. Nie podobał mu się pomysł federacji bałkańskiej, która miałaby zjednoczyć Jugosławię i Bułgarię, który lansowali Tito i Dymitrow. A miał to być zaledwie pierwszy krok do stworzenia federacji krajów socjalistycznych. Takie pomysły były nie do przyjęcia dla Stalina, który niejednokrotnie krytykował Dymitrowa. Kiedy Dymitrow zmarł podczas leczenia w ZSRR, sowieccy lekarze jako powód śmierci podali niewydolność serca.  W rosyjskiej Wikipedii można przeczytać informację, jak to w związku z pochówkiem zwłok Georgi Dymitrowa (który do 1990 roku spoczywał zabalsamowany w mauzoleum), dokonano badania należącego do niego włosa. Badanie wykazało podwyższony poziom rtęci, co może sugerować otrucie Dymitrowa.

Śmierć Bieruta ma dość bogatą literaturę. Nie brakuje „wzruszających” opowieści, jak to towarzysz Bierut mimo złego stanu zdrowia nadal ciężko pracował dla dobra komunistycznego państwa i to doprowadziło go do śmierci:

http://www.focus.pl/artykul/lekarz-o-ostatnich-dniach-boleslawa-bieruta

Inny artykuł pokazuje jednak, że okoliczności śmierci Bieruta są mocno niejasne. Fakt, że jego zdrowie było w złym stanie nie oznacza, że ktoś nie mógł się do jego śmierci przyczynić:

https://www.wprost.pl/tygodnik/87551/Kleska-Stalina.html

Niewątpliwie Bierut w 1956 r. już bardziej przeszkadzał niż był przydatny Sowietom.

Zastanawiająca sekwencja śmierci trzech komunistycznych przywódców, którzy odegrali swoją rolę i mieli stać się niepotrzebni (choć jak już pisałem, w przypadku Gottwalda ta analogia wydaje się naciągana) przypomniała mi się, kiedy czytałem o śmierci niekwestionowanego przywódcy Irlandczyków z początku XX w., Johna Redmonda. To może być uznane za mocno krzywdzące dla Redmonda, że zestawiam go ze stalinowskimi zbrodniarzami, ale kiedy mówimy o relacjach imperiów z narodami podporządkowanymi, jego historia wydaje się podobna. Widzę też pewne podobieństwo losów Redmonda do losów generała Władysława Sikorskiego.

Nie twierdzę, że Redmond został zamordowany przez Brytyjczyków, bo podobnie jak w przypadku Bieruta nie ma dowodów na morderstwo. Ale i Bierut i Redmond znaleźli się w podobnej sytuacji – sytuacji przegranego, niepotrzebnego polityka, który umiera w stolicy imperium, któremu oddał spore usługi i z którym związał swój polityczny los, narażając się u rodaków na zarzut zdrady. Kiedy umiera, imperium stawia już na inne rozwiązania i przegrany polityk nie jest mu potrzebny.       

Kilkanaście dni temu dość skromnie odnotowana została w Irlandii setna rocznica śmierci Johna Redmonda. Co prawda poczta irlandzka wydała z okazji tej rocznicy okolicznościowy znaczek, ale nie miał on szans zyskać takiego zainteresowania jak wydrukowany w zeszłym roku znaczek z komunistycznym zbrodniarzem Che Guevarą. Redmond jest dla Irlandczyków symbolem politycznej porażki, a dla niektórych nawet zdrajcą. Był przywódcą partii irlandzkiej w brytyjskim parlamencie w Londynie, kiedy w 1914 roku została ostatecznie uchwalona ustawa o autonomii Irlandii. Jego zwolennicy uważali go już za irlandzkiego premiera de facto. Jednak ustawa o autonomii nigdy nie weszła w życie, bo jej wprowadzenie zostało odroczone do czasu zakończenia działań w toczącej się wówczas I wojnie światowej. Po zakończeniu wojny sytuacja w Irlandii całkowicie się odmieniła. Prowokacyjna postawa władz brytyjskich sprawiła, że w 1916 roku wybuchło w Irlandii Powstanie Wielkanocne, a będące jego następstwem represje i obawa przed wprowadzeniem poboru do wojska brytyjskiego sprawiły, że Redmond i jego partia zaczęli tracić poparcie, przegrywając kilka wyborów uzupełniających. Zdrajcą zaś nazwano Redmonda za to, że namawiał do wstępowania do armii brytyjskiej, oraz potępiał Powstanie Wielkanocne i namawiał do pomocy przy jego tłumieniu.  Wielu Irlandczyków uważa, że ponosi on odpowiedzialność za śmierć dziesiątek tysięcy Irlandczyków na froncie zachodnim I wojny.

W 1918 roku John Redmond zmarł w Londynie. O jego śmierci tak pisze Stanisław Grzybowski w swojej „Historii Irlandii”:    

„Pod koniec marca 1918 r. Niemcy podjęli {…} wielką ofensywę we Francji. Wojska brytyjskie poniosły ciężkie straty i sytuacja ich stawała się krytyczna. Redmond otrzymał wiadomość, że syn jego i brat polegli. Nie przeżył tego kolejnego ciosu; kierownictwo stronnictwa parlamentarnego objął po nim John Dillon”

Żałuję, że książka Stanisława Grzybowskiego nie zawiera przypisów, bo ciekaw jestem, skąd zostały wzięte te niezbyt prawdziwe fakty. Nie mam tutaj pretensji do zasłużonego autora, bo przy pisaniu tak obszernej pracy trudno sprawdzać każdy szczegół, ale rzeczywistość przedstawiała się tak – John Redmond zmarł 6 marca 1918 roku, zaś ofensywa niemiecka na froncie zachodnim, tak zwana ofensywa Ludendorffa zaczęła się 21 marca 1918 roku. Brat i syn Johna Redmonda faktycznie walczyli na froncie. Brat, William Hoey Kearney Redmond zmarł z odniesionych ran, jednak znacznie wcześniej, bo 7 czerwca 1917 roku. Syn, William Archer Redmond przeżył wojnę i zmarł w 1932 roku.

 Śmierć Johna Redmonda nie była więc skutkiem informacji o śmierci brata i syna. Tak naprawdę pojechał on do Londynu, żeby poddać się operacji związanej z niedrożnością jelit. Prasa donosiła, że Redmond dzielnie zniósł operację i rekonwalescencja przebiegała dobrze, ale po kilku dniach zmarł z powodu niewydolności serca. Ostatnie jego słowa, według towarzyszącego mu księdza brzmiały „Ojcze, jestem człowiekiem o złamanym sercu”. Premier Lloyd George stwierdził, że kiedy ostatni raz widział Redmonda, wyglądał na człowieka załamanego, „ze śmiercią na twarzy” . Czyżby brytyjski premier miał jakieś złe przeczucia?

https://paperspast.natlib.govt.nz/newspapers/CHP19180308.2.34

 https://trove.nla.gov.au/newspaper/article/11385025

Okoliczności śmierci Redmonda nigdy nie budziły w Irlandii szczególnych wątpliwości, ale trudno się temu dziwić, bo nawet dużo bardziej tajemnicze zgony Arthura Griffitha i Michaela Collinsa nie stały się powodem rzetelnych badań i wyjaśnień. Irlandczycy to naród dość poczciwy, niezbyt podejrzliwy, który nie ma wielkiej skłonności do snucia teorii spiskowych.

Redmond w 1914 roku namawiał rodaków do walki w szeregach armii brytyjskiej, bo według niego Wielka Brytania walczyła w tej wojnie o los małych narodów, takich jak Belgowie. Poza tym lojalna postawa Irlandczyków, miała przynieść wypełnienie brytyjskich obietnic o wprowadzeniu autonomii. I Redmond w 1914 roku był  cennym sojusznikiem dla rządu brytyjskiego. Zaciąganie się do armii brytyjskiej było w Irlandii długą tradycją i wiązało się z brakiem perspektyw w kraju – armia dawała wikt, żołd i możliwość zobaczenia dalekich krajów. Ale z pewnością jakaś część ochotników irlandzkich wstąpiła do armii pod wpływem apelu Redmonda.

Podobna była w 1940 roku sytuacja Władysława Sikorskiego – po klęsce Francji także był ważnym sojusznikiem, a polscy żołnierze byli witani w Anglii przyjaznymi okrzykami.  Tak jak Redmond liczył na wypełnienie obietnic o wprowadzeniu autonomii Irlandii, tak Sikorski i inni polscy politycy emigracyjni liczyli na dotrzymanie brytyjskich gwarancji dotyczących niepodległości Polski.

Zupełnie inna była sytuacja Redmonda w 1918 roku i Sikorskiego w 1943. Wielka Brytania miała już wtedy cenniejszych sojuszników – Stany Zjednoczone, a w 1943 roku także ZSRR. Obaj politycy nie byli już potrzebni. Irlandią miały rządzić brytyjskie marionetki strojące się w piórka patriotów. Do tego była potrzebna eksterminacja prawdziwych patriotów, która miała miejsce w latach 1916-1923. Autonomię, którą Redmond miał obiecaną na papierze, Irlandczycy musieli wywalczyć zbrojnie, tracąc przy tym wielu wartościowych przywódców. Natomiast Polskę Brytyjczycy i Amerykanie oddawali Sowietom.

Redmond i Sikorski nie mieli okazji doczekać ostatecznej klęski swojej polityki. Spektakularna śmierć Sikorskiego zapewniła mu jednak przetrwanie w legendzie patriotycznej. W śmierci Redmonda, takiej jak przedstawiały ją gazety nie było niczego romantycznego. Jego partia, pozbawiona wieloletniego przywódcy, poniosła klęskę w wyborach w 1918 r., w których zdecydowanie wygrała partia wojny z Brytyjczykami – Sinn Fein. Redmond został zapamiętany, jako ten, który namawiał do wstępowania do armii brytyjskiej i ten, którego oszukali Brytyjczycy. Przed I wojną światową był w Irlandii niemal monarchą, ale nowi bohaterowie, związani z walką zbrojną odsunęli go w cień. Nie pasował do panteonu bohaterów Republiki Irlandzkiej także dlatego, że był mocno związany z kulturą angielską. Na niektórych zdjęciach wygląda jak poczciwy arystokrata  z filmu o starej wesołej Anglii:

http://www.bbc.com/news/world-europe-29277966

Wychowywał się w Londynie, gdzie przebywał jego ojciec zasiadający w parlamencie w Westminsterze. Ale z racji tego Anglików znał jak zły szeląg i na stanowisku premiera Irlandii byłby z pewnością trudniejszym przeciwnikiem dla nich niż „dzieci rewolucji” – William Cosgrave czy Eamon De Valera, których błędy, czy jak chcą niektórzy – zdrada wpędziły Irlandię w długoletnią nedzę.         

korek789
O mnie korek789

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura