Krzyże gdańskie I
Krzyże gdańskie I
Albatros ... z lotu ptaka Albatros ... z lotu ptaka
356
BLOG

Dzień świra

Albatros ... z lotu ptaka Albatros ... z lotu ptaka Społeczeństwo Obserwuj notkę 1

Nie tak dawno moja znajoma Przyjaciólka miała doświadczenie życiowe opieki nad weteranem misji pokojowej w Syrii.

Przygarnęli z Mężem przed zimą  Człowieka z lasu. Miał na imię Ernest.

Do jego zadań należało przygotowanie opału na zimę.

Przyjęty był jak członek rodziny.

Przyszedł w listopadzie 2018 roku aby "zgnieździć się" na dobre. Wytrzymał miesiąc i poszedl dalej w siną dal.

Pieszo bo był zaprawiony w surwiwalu.

Miał dach nad głową, wikt i opierunek a i pewnie parę groszy w kieszeni więcej niż żołd w koszarach.

Więcej pewnie dostawałby kasy na tzw. Misjach pokojowych.

Kto opiekuje się takimi kombatantami po skończonej "misji pokojowe"j.

Przyszedł, poszedł w siną dal. To nie jest wesoło.

Gdzie mu tam do dziewczyny, do rodziny?!

Ludzie z obciążeniami psychicznymi spowodowanymi grozą wojny.

Co przeżyli sami to pewnie tylko ONI wiedzą.


http://trojmiasto.wyborcza.pl/trojmiasto/1,35612,11403891,Tragedia_w_szpitalu_psychiatrycznym_na_Srebrzysku.html

Poniedziałek22.04.2019 

image

W Wojewódzkim Szpitalu Psychiatrycznym na Srebrzysku 62-letni pacjent popełnił w czwartek samobójstwo

 Ten artykuł czytasz w ramach bezpłatnego limitu

Znajomy zmarłej osoby przysłał do redakcji trojmiasto.gazeta.pl list. Pisze w nim: "W czwartek w Szpitalu Psychiatrycznym na Srebrzysku popełnił samobójstwo lekarz [tu dane pozwalające na identyfikację osoby-red.]. Był to człowiek o rozległych zainteresowaniach, muzyk, kompozytor. Jest to moim zdaniem skandal, że człowiek w ciężkiej depresji, po próbach samobójczych, ucieczce ze szpitala - popełnia samobójstwo w innym szpitalu, a więc w miejscu, gdzie powinien być najbezpieczniejszy, gdzie powinien być otoczony stałym nadzorem, do którego obligować powinna personel szpitala historia jego choroby".

W ostatnich dniach ten mężczyzna - po ucieczce z innego szpitala w woj. pomorskim - był poszukiwany przez policję. "Ma silną depresję, przyjmuje silne leki, może podejmować próbę samobójczą" - informowali policjanci. Po kilku dniach mężczyzna został odnaleziony i trafił na Srebrzysko.

- Tragedia ogromna. W czwartek ten pacjent popełnił samobójstwo przez powieszenie - przyznaje Leszek Trojanowski, dyrektor Szpitala Psychiatrycznego w Gdańsku. - Powiadomiliśmy stosowne organy, które prowadzą w tej sprawie śledztwo. Pilnujemy naszych pacjentów, ale oni też nas pilnują. Samobójstwa w szpitalach psychiatrycznych zdarzają się kilka razy do roku i choć robimy, co możemy, to nie zawsze udaje się nam powstrzymać chorych przed targnięciem się na własne życie.

Masz problem - dzwoń po pomoc

Osoby, które borykają się z myślami samobójczymi, mogą szukać pomocy np. w Centrum Interwencji Kryzysowej PCK w Gdańsku - tel. 0 801 011 843.


http://lubimyczytac.pl/ksiazka/76464/poznaj-siebie-samotnosc-lek-depresja-poradnik-antoniego-kepinskiego-nie-tylko-dla-pacjenta

http://lubimyczytac.pl/ksiazka/76464/poznaj-siebie-samotnosc-lek-depresja-poradnik-antoniego-kepinskiego-nie-tylko-dla-pacjenta

Poznaj siebie. Samotność, lęk, depresja. Poradnik Antoniego Kępińskiego, nie tylko dla pacjenta

image

Wybór tekstów wybitnego lekarza humanisty, Antoniego Kępińskiego (1918-1972) opisujących typy ludzkich osobowości, rodzaje i objawy nerwic, rodzaje depresji i lęków na tle rodzinnym i społecznym. Nie jest to typowy poradnik, bo czytelnik nie znajdzie w nim dokłądnej wskazówki jak radzić sobie naprzykład z nerwicą, ale dowie się z niego, jak zrozumieć lepiej siebie i własne problemy, określić swój typ osobowości, odnaleźć objawy własnego lęku lub depresji.

Nie wyleczone traumy i zaburzenia funkcjonowania w społeczeństwie i Rodzinie.

Czy panie i panowie posłowie m.inn. z PiSu wiedzą jak funkcjonują Szpitale psychiatryczne w Gdańsku?

Czy była tam kiedykolwiek europoseł Anna Fotyga i minister poseł Jaroslaw Sellin i inni.

Sprawdziliby z autopsji i incognito jak to wszystko funkcjonuje na codzień.

Gdzie kasy notorycznie brak a władze Samorządowe omijają tę Placówkę z daleka.

Może zajrzała by tu Najwyższa Izba Kontroli i Prokuratura Generalna oraz Ministerstwo Obrony Narodowej.

https://dziennikbaltycki.pl/gdansk-coraz-wiecej-pacjentow-w-szpitalu-na-srebrzysku/ar/485890

Do szpitala na gdańskim Srebrzysku karetki nieustannie przywożą chorych z terenu od Lęborka po Nowy Dwór Gdański, na korytarzach dostawiane są kolejne łóżka. Szpital pęka w szwach.

- Mamy 335 łóżek, a przyjęliśmy już prawie 400 pacjentów - stwierdza z goryczą dyrektor Leszek Trojanowski. - Są to osoby z psychozą, ciężką depresją, niemało też trafia do nas dzieci i młodzieży z zaburzeniami zachowania. Nie ma dnia, by karetki nie przywiozły osób pod wpływem alkoholu, które powinny znaleźć się raczej w innej placówce. Sytuacja jest dramatyczna - lekarzom i pielęgniarzom też już puszczają nerwy, mam kłopot z obsadzeniem dyżurów. Wielu chorych nie możemy odesłać, bo mogłoby dojść do tragedii. Z drugiej strony stawianie kolejnych łóżek na korytarzach też może stwarzać zagrożenie dla pacjentów.

Czytaj także: Gdańsk: Rodziny pacjentów i pielęgniarki skarżą się na szpital psychiatryczny

Pomorze od dawna przodowało w niechlubnych statystykach. O ile na 100 tys. Polaków średnio przypada ok. 3600 chorych z zaburzeniami psychicznymi, to w naszym województwie wskaźnik ten sięga już ponad 4300 chorych. Problem narasta od lat, jednak w ostatnich tygodniach zrobiło się już naprawdę groźnie. Dlaczego?

- Pacjent skazywany jest na szpital - odpowiada dr Trojanowski. - Poradniom skończyły się kontrakty.

Pacjent, próbujący zarejestrować się po raz pierwszy do specjalisty w trójmiejskich NZOZ, słyszy, że jest to w tym roku niemożliwe. Na wizytę w styczniu odesłano mnie w środę m.in. w placówkach przy ul. Gospody i Mickiewicza w Gdańsku oraz przy ul. Traugutta w Gdyni.

- Tak jest już od listopada - słyszę od lekarzy na Srebrzysku. - Przyjmowaliśmy przed niespełna miesiącem marynarza, który z ciężką psychozą zszedł ze statku. Kiedy udał się po pomoc do jednej z gdańskich poradni, usłyszał, że psychiatra może go przyjąć i przepisać leki dopiero... za dwa miesiące. A to już mogło stwarzać poważne niebezpieczeństwo dla tego człowieka i jego bliskich.

Do pomorskiego oddziału Narodowego Funduszu Zdrowia nie dotarły wieści o braku ambulatoryjnej pomocy psychiatrycznej. - Placówki, które mają podpisany z nami kontrakt, są zobowiązane świadczyć usługi do końca roku - informuje Mariusz Szymański, rzecznik PO NFZ. - Jeśli jest inaczej, pacjenci powinni powiadomić nas o problemie, a my wyciągniemy konsekwencje.

Kolejny problem wiąże się z "karetkową rejonizacją". Wprawdzie gdański szpital regularnie informuje lekarza koordynatora z Centrum Interwencji Kryzysowej o braku miejsc, a równocześnie w drugiej takiej placówce w Starogardzie Gdańskim można by było jeszcze znaleźć wolne łóżko, jednak i tak karetki z Trójmiasta wiozą chorych na Srebrzysko.

Odwołano dyrektora szpitala psychiatrycznego w Starogardzie Gdańskim

- Niestety, tzw. karetki systemowe nie mogą opuścić rejonu Trójmiasta, bo muszą być do dyspozycji w razie kolejnych wezwań - wyjaśnia dr Jerzy Karpiński, pomorski lekarz wojewódzki. - Taką rolę może pełnić karetka przewozowa. Wiem jednak, że Wojewódzki Szpital Psychiatryczny nie ma podpisanego kontraktu z NFZ na przewóz chorych.

- Nie stać nas na płacenie za przewóz chorych - dodaje dr Trojanowski. - Zresztą w opinii NFZ osoba, która nie zostanie przyjęta do szpitala, nie jest naszym pacjentem, więc nie ma powodu, by nam za to płacić. A za darmo nikt chorego nie przewiezie. W dodatku taka podróż często powinna odbywać się w asyście co najmniej lekarza, ze względu na stan pacjenta. I tak ostatecznie pacjent trafia u nas na kolejną dostawkę na korytarzu.

https://dziennikbaltycki.pl/opuszczone-szpitale-w-gdansku-smialkowie-zwiedzali-zapomniane-miejsca-filmy/ar/3340055

Choć dla wielu osób wejście do opuszczonego szpitala psychiatrycznego może być wyzwaniem nie do pokonania, to znajdują się śmiałkowie, którzy zwiedzają takie miejsca. Nagrywają filmy ze swoich spacerów i później publikują je w serwisie youtube.

Szpitala Marynarki Wojennej w Gdańsku. Powstał w 1970 roku, kiedy na oddziale neurologicznym wydzielono kilka łóżek dla pacjentów z zaburzeniami psychicznymi. W 1975 roku stał się samodzielnym oddziałem psychiatrycznym, gdzie leczono żołnierzy.

Budynek popada w ruinę od końca lat 90. XX wieku, kiedy szpital zdecydował o przeniesieniu oddziału do nowej siedziby.

W opuszczonych pomieszczeniach można było znaleźć szpitalne łóżka i parawany. Są także zdewastowane łazienki i sanitariaty.

W Gdańsku wciąż niezagospodarowane są też: budynki Wojewódzkiego Szpitala Psychiatrycznego przy ul. Srebrniki oraz zabytkowy budynek szpitala przy ul. Łąkowej.

Choć niektóre filmy zamieszczone w serwisie mają już po kilka lat, to nadal budzą grozę.

Szpital psychiatryczny w Gdańsku

image

Ugaszony pożar pawilonu szpitala na Gdańskim Srebrzysku

image

Górna Grupa, pożar szpitala psychiatrycznego


image

Ugaszony pożar pawilonu szpitala na Gdańskim Srebrzysku

image

Opuszczony pawilon dzienny Szpitala na Gdańskim Srebrzysku

Pożar w szpitalu psychiatrycznym w Górnej Grupie

Opis Pożar w szpitalu psychiatrycznym – pożar, który miał miejsce w nocy z 31 października na 1 listopada 1980 w miejscowości Górna Grupa. W budynku przebywało od 300 do 400 pacjentów. Bezpośrednią przyczyną pożaru, który wybuchł tuż po 23:00, była nieszczelność przewodu kominowego. Wikipedia

Ofiary śmiertelne: 55 osób

Data: 31 października 1980

https://www.youtube.com/watch?v=A1hA-VBO8Ao

Pożar w szpitalu psychiatrycznym w Górnej Grupie

http://wmrokuhistorii.blogspot.com/2016/01/pacjenci-w-plomieniach.html

ODWIECZNY PROBLEM SZPITALA

Pacjenci szpitala psychiatrycznego w Górnej Grupie.

   Pacjentów umieszczono na drugim i trzecim piętrze budynku. Na każdym z nich mieściła się jedna duża sala na 50 łóżek i trzy mniejsze, w których umieszczono po 20 pacjentów. Panował taki tłok, że pomiędzy łóżkami nie można było zmieścić szafek. Swoje rzeczy osobiste pacjenci trzymali na łóżkach. W oczy rzucał się wszechobecny brud. Okien nigdy nie otwierano, ponieważ zabezpieczono je nie tylko kratami, ale również hartowanym szkłem. Mało to uniemożliwić chorym wyskoczenie (takie przypadki często miały miejsce w innych placówkach). Długie na 50 metrów korytarze ciągnęły się przez całe piętro. Na ich końcu znajdowało się jedno wyjście na klatkę schodową, prowadzącą na dziedziniec. Nie pozostawiono żadnych dodatkowych wyjść ewakuacyjnych.

   Osobne wejście na klatkę schodową posiadała część szpitala, w której rezydowała administracja. Boczne skrzydła budynku przerobiono na mieszkania dla personelu. Lekarze, pielęgniarki i pracownicy cywilni mieszkali tam razem ze swoimi rodzinami. Od szpitalnego korytarza oddzielała ich jedynie murowana ściana.

   Od zawsze problemem szpitala w Górnej Grupie była zbyt mała liczba personelu oraz ich niskie kwalifikacje zawodowe. Duża część pielęgniarek i opiekunów miała jedynie wykształcenia podstawowe. Do pracy z chorymi wymagano od nich jedynie ukończenia prostego kursu, który nie obejmował edukacji z zakresu wiedzy o chorobach psychicznych oraz o potrzebach ludzi chorych. Nie uczono ich także, jak zachować się w sytuacjach zagrożenia i jak bronić się przed agresywnymi pacjentami. Z tego powodu, osoby uznane za niebezpieczne, na noc zostawały przywiązywane do swoich łóżek pasami.

SZARA CODZIENNOŚĆ

Chwila odpoczynku w sali.

   Każdy dzień w szpitalu wyglądał tak samo i nie należał do najprzyjemniejszych. Według relacji byłych pracowników, pacjenci zaraz po przebudzeniu ustawiali się w kolejce do wiaderek. Nieprzykryte niczym kubły spełniały rolę przenośnej ubikacji. Co jakiś czas salowy zarządzał przerwę, która potrzebna była na opróżnienie cuchnącej zawartości. Fekalia wylewano na podwórze. Z prawdziwej ubikacji mógł korzystać wyłącznie personel szpitala.

   Wydawanie posiłków zaczynano od ludzi najbardziej chorych - swoje porcje mogli spożyć w łóżku. Ci mniej upośledzeni udawali się do stołówki, gdzie najczęściej dostawali zacierki na mleku, chleb i margarynę. Czasami zdarzało się, że do szpitala dowożono żółty ser i kiełbasę. Nie było to jednak częste zjawisko. Jedyne czego nigdy nie brakowało to marmolada. Na obiady jedzono głównie dwie zupy - krupnik i pomidorową. W niedziele i święta wydawano niewielki ilości mięsa. Bywało, że pielęgniarki przynosiły dodatkowe porcje z domu lub na miejscu piekły ciasta. Personel robił wszystko, aby chorym zapewnić choć część takiego wyżywienia, jakiego nie mogła zagwarantować im administracja szpitala.

Plan pokazujący rozmieszczenie pomieszczeń na jednym z pięter szpitala.

   Po śniadaniu, mniej sprawni pacjenci mogli korzystać ze świetlicy, gdzie grano w szachy, warcaby lub karty. Czasami pozwalano im oglądać telewizję lub spacerować w przyszpitalnym parku. Sprawniejsi mężczyźni udawali się do pracy u pobliskich gospodarzy. Pracowali tam do wieczora za minimalną zapłatę. Gdy pojawiły się pierwsze głosy, że pacjenci są wykorzystywani jako tania siła robocza, lekarze sprytnie nazywali takie usługi ergoterapią, czyli leczeniem przez pracę. Jednak doktor Andrzej Michorzewski, były dyrektor szpitala psychiatrycznego w Świeciu, stwierdził:

"W rzeczywistości chorzy byli często wykorzystywani. Było nawet takie powiedzonko: "Jeden wariat - pół traktora". Zgodnie z prawem chory nie mógł zarabiać więcej niż 70% pensji pracownika PGR"

   Czas wolny po południu nie różnił się niczym od przedpołudnia. Ta sama świetlica i ten sam park. Życie pacjentów w szpitalu z każdym rokiem coraz bardziej przypominało wegetację w więzieniu. Nawet niektórzy salowi nie mieli współczucia dla mężczyzn dotkniętych chorobą umysłową. Gdy pod koniec lat 70. placówkę wizytował doktor Michorzewski, zauważył, że na podłodze w jednej z sal leżeli pacjenci w brudnych piżamach. Niektórzy spali, inni patrzyli w sufit w bezruchu. Gdy zapytał jednego z pracowników o powody takiego leżenia, w odpowiedzi usłyszał:

"Leżą tutaj, żeby nie pobrudzić pościeli i nie zasmrodzić sal. Jeszcze z godzinę poleżą i się umyją - już do spania. Po co mamy ich dwa razy myć?"

NIE CAŁKIEM WARIACI...


Tablica upamiętniająca 46 pacjentów pożaru, których

spalone szczątki złożono w spólnym, bezimiennym

grobie na cmentarzu szpitala psychiatrycznego w Świeciu.

PRL-owskie władze zabroniły umieszczenia na

mogile nazwisk ofiar pożaru w Górnej Grupie.

Ostatecznie nazwiska zmarłych pacjentów znalazły się

tam dopiero po 30 latach, w roku 2010.

   Mieszkańcami Górnej Grupy byli najczęściej pacjenci ciężko chorzy, opuszczeni przez własne rodziny, gdzie wizerunek "wariata" nie pasował do obrazu "idealnej komórki społecznej". Ta grupa mężczyzn nigdy nie wychodziła na przepustki, nie miała odwiedzin. Lekarze mówili o nich, że "mieszkali tu od zawsze i aż do śmierci". Innym rodzajem pacjentów byli różnego rodzaju szaleńcy i dziwacy. Lekko upośledzeni, nie potrafiący się dostosować do życia. Nawet nie starano ich się wyleczyć. Dziś dobra terapia z całą pewnością pomogłaby tym ludziom wrócić do społeczeństwa i wieść w miarę normalne życie. Jednak w czasach PRL-u władze uważały, że na takie terapie po prostu szkoda i czasu, i pieniędzy. Właściwie stosowano tylko dwa rodzaje leczenia - elektrowstrząsy i leki psychotropowe. Efekt był niemal zawsze taki sam - po kilku latach ludzie zmieniali się nie do poznania, a ich upośledzenie pogłębiało się jeszcze bardziej. Zamiast kuracji - powolna degradacja. Takie były realia szpitali psychiatrycznych w komunistycznej Polsce.

   Ale czy wszyscy pacjenci byli wariatami? Nieoficjalnie mówiło się o sporej liczbie osób, które przebywały w Górnej Grupie, choć nie powinni tam być. Były salowy, Maks Kulaszewski, który w szpitalu przepracował kilkanaście lat tak wspomina o ówczesnych realiach:

"Pamiętam wielu. To nie całkiem wariaci byli. Przysyłali nam też normalnych, a dlaczego? Nie wiem. (...) był milicjant, co zabił swoją żonę. Mówił, że do więzienia nie chcieli go posłać, bo się bali, że go więźniowie zabiją, a jakąś karę musiał ponieść. (...) Było też dwóch braci z Borów Tucholskich, zupełnie normalnych, jeden pracował kiedyś nawet jako księgowy."

   Trafiali tu również tacy, z którymi ówczesny system nie mógł sobie poradzić. Opozycjoniści i nonkonformiści. Oprócz wariatów, przywożono więc do Górnej Grupy takich, z których wariatów trzeba było po prostu zrobić...

OGIEŃ PRZYSZEDŁ NOCĄ

Łóżka szpitalne, wygięte z powodu wysokiej temperatury.

   W piątek, 31 października 1980 roku, nic nie zwiastowało tragedii. Na zewnątrz panował mróz (minus 10 stopni), więc pacjentom nie pozwolono wyjść na spacer. Wieczorem szpitalne życie toczyło się swoim rytmem - jeden z pacjentów się zmoczył i trzeba było go przebrać, inny dostał ataku padaczki. reszta twardo spała. Pielęgniarki myślały już o dniu Wszystkich Świętych i o tym, w będą ubrane następnego dnia, podczas odwiedzania grobów najbliższych. Andrzej Rutkowski, palacz i konserwator, przygotowywał się do snu, gdy nagle w szpitalu zgasło światło. Potem zapaliło sie znowu i ponownie zgasło. W latach 80. takie awarie zdarzały się często, więc nikogo to specjalnie nie zdziwiło. Rutkowski ubrał się i wyszedł, aby włączyć dodatkowy agregat, zapewniający szpitalowi ciągłą dostawę prądu.

   Nagle, około godziny 23:00, do pokoju pielęgniarek przybiegł wystraszony pacjent o nazwisku Alkowski, na którego wszyscy mówili Ali. Wymachiwał rękoma, krzycząc, że się pali. Kobiety roześmiały się tylko i kazały mu wrócić swojego łóżka. Ali był spokojnym i lubianym pacjentem, ale miał jedną wadę - był piromanem. Podczas swojego pobytu w Górnej Grupie kilka razu podpalił różne przedmioty, w tym raz swój materac. Tydzień wcześniej również przybiegł do dyżurki, oznajmiając pielęgniarkom, że wybuchł pożar. Personel spędził wtedy ponad godzinę na szukaniu ognia, którego nie znalazł. Tym razem nikt nie uwierzył Alemu... Alkowski nie dał jednak za wygraną i świadomy swojej reputacji, coraz głośniej alarmował: "Pali się! Pali! To nie Ali!". Bezowocnie...

   Gdy jedna z pielęgniarek poczuła dym, stało się jasne, że tym razem Ali nie żartował. Kobiety pobiegły w stronę oddziału. Próbowały otworzyć drzwi do sali, jednak klamka była już na tyle gorąca, że próba dostania się do środka nie powiodła się. Bożena, jedna z pielęgniarek tak wspominała tamtą chwilę:

"Przez chwilę, pod drzwiami, słyszałam jak chorzy jęczą i tak jakby trzepoczą się po podłodze. Ale dymu było w korytarzu coraz więcej i więcej. I wycofałyśmy się"

   Salowy Kulaszewski był członkiem OSP w Górnej Grupie i jako pierwszy dostrzegł z okien swojego domu łunę nad szpitalem. Natychmiast pobiegł do remizy. Kilka sekund później zawyła syrena i pierwsi strażacy zaczęli przybiegać do oddalonego o 300 metrów szpitala. Powiadomiono straż pożarną w Świeciu, Grudziądzu i Bydgoszczy oraz rozpoczęto próbę gaszenia ognia. W momencie przybycia pierwszych strażaków, palacz Rutkowski kilofem rozwalił murowaną ścianę, która dzieliła jego mieszkanie od szpitalnego korytarza, po czym wszedł do środka, by nieść pomoc ludziom uwięzionym w płomieniach.

Zniszczony szpital, fotografia zrobiona kilka dni po pożarze.

UCIEKAJĄCE OFIARY I PIJANI STRAŻACY

Andrzej Rutkowski, szpitalny palacz i konserwator.

Jeden z bohaterów tragicznej nocy z 31 października 1980 roku.

   Gdy przybyła straż, paliło się już trzecie piętro i strych. Przez spalone drzwi kilkudziesięciu pacjentów wyszło na korytarz. Zbiegli w dół jednak na drugim piętrze, w części dla najciężej chorych, panował chaos. Nie było już prądu, a z powodu dużego zadymienia nie można było oddychać. Ludzie krzyczeli i tratowali się wzajemnie. Strażacy z Ochotniczej Straży Pożarnej nie mieli nawet odpowiedniego sprzętu ochronnego, przystosowanego do ratowania ludzi w zadymionych pomieszczeniach. Niektórzy z nich nie posiadali nawet kasków. Z tego powodu często rezygnowali z przedostania się w dalsze rejony ogarnięte ogniem. Wyprowadzali tylko tych pacjentów, którym o własnych siłach udało się podejść najbliżej wyjścia. Pielęgniarka Ewa, dyżurująca tej nocy na pierwszym piętrze, krzykami próbowała zmusić strażaków do bardziej ofiarnej postawy. Bez rezultatu. Nie myśląc długo, sama chwyciła za latarkę i bez żadnego zabezpieczenia pobiegła w stronę sali, gdzie znajdowali się chorzy, nieporuszający się samodzielnie. Widok, jaki zobaczyła na miejscu, był makabryczny. Pacjenci przywiązani na noc do własnych łóżek, palili się żywcem. Reszta mężczyzn, zamiast uciekać z sali, chowała się pod metalowe łóżka, które pod wpływem ogromnej temperatury wyginały się niczym zrobione z plasteliny. Kilku chorych biegło po korytarzu, paląc się żywym ogniem i przeraźliwie krzycząc. Najbardziej posłusznych pacjentów udało jej się wyprowadzić i oddać w ręce strażaków. Chciała wrócić po resztę, jednak uniemożliwiła to ściana ognia na klatce schodowej, przez którą Ewa nie mogła przejść.

   Około północy w akcji gaszenia brało udział siedem zastępów straży pożarnej. Wodę czerpali ze stawu w przyszpitalnym parku, która jednak szybko się skończyła. Na beczkowozy trzeba było czekać, a każda kolejna minuta przynosiła nowe ofiary.

   Nowo przybyłe jednostki dzieliły się potrzebnym sprzętem i coraz śmielej wchodzili w najniebezpieczniejsze miejsca pożaru. Tak jednak natrafili na przeszkodę, z którą nigdy nie mieli do czynienia. Największą trudnością w ratowaniu ludzi okazali się być najbardziej chorzy pacjenci. Dochodziło do sytuacji, których nie sposób było przewidzieć. Strażacy po wyciągnięciu chorych z palącej się sali, prowadzili ich w stronę wyjścia, gdy nagle uratowani mężczyźni zaczynali się wyrywać i po oswobodzeniu się z uścisku swoich wybawicieli - wracali do swoich sal, prosto w objęcia ognia. Strażacy musieli ponownie wracać tam, skąd przed chwilą wrócili. Dym, jaki wytwarzały materace piankowe był czarny i gryzący, a okna z hartowanego szkła uniemożliwiły dostanie się do budynku z zewnątrz.

Strop szpitala zniszczony przez pożar.

   Zdarzali się również chorzy, którzy już na sam widok strażackiego munduru dostawali nagłego ataku paniki i krzycząc przeraźliwie, uciekali w różne strony, byle tylko nie dać się złapać swoim ratownikom. Łapani za rękę, wcale nie chcieli iść. Byli bezwolni, jakby sparaliżowani strachem. Nagle ktoś wpadł na pomysł, aby strażacy ubrali białe, lekarskie fartuchy. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, nagle pacjenci przestali się bać obcych i chętnie pozwalali się wyprowadzać. Salowi i pielęgniarki bez żadnego lęku udawali się w najdalsze rejony ogarnięte ogniem, robiąc co tylko w ich mocy, by wyciągać ludzi i oddawać ich w ręce strażaków. Akcja ewakuacyjna zdawała się nie mieć końca, zwłaszcza, że niektóre ofiary trzeba było ratować kilka razy...

   Wkrótce po tragedii pojawiły się głosy, że nie wszyscy strażacy wykazali się wzorowym bohaterstwem i odwagą. Według relacji świadków, część strażaków w ogóle odmówiła brania udziału w akcji ratunkowej i nawet nie weszła do palącego się budynku. To nie wszystko... Dyrektor domu kultury w Górnej Grupie, Jan Kalinowski opowiadał otwarcie, jakoby znaczna część członków OSP przybyła na miejsce tragedii w stanie "głębokiego upojenia alkoholowego", czyli strażacy-ochotnicy byli po prostu pijani:

"Dzień przed Wszystkich Świętych prawie w każdym domu byli goście i przed 23 mało kto był trzeźwy. Strażacy potykali się o własne węże, strumień wody ich prowadził. Zdarzali się też tacy, którzy następnego dnia nie pamiętali, że się cokolwiek paliło"

   Przyznaje również, że przed płonący szpital stawiły się co prawda tłumy ludzi, jednak znaczna większość z tych osób nie miała najmniejszego zamiaru ratować kogokolwiek. Byli tam jedynie z ciekawości...

BEZIMIENNI W JEDNYM GROBIE

Pomnik z nazwiskami ofiar pożaru w Górnej Grupie.

   Gdy wyprowadzono już większość pacjentów, na ostatniej kondygnacji zawalił się dach, grzebiąc tych, którzy tam zostali. Kiedy ogień przygasł, strażacy wraz z salowym Kulaszewskim weszli do jednej z sal. Znaleźli tam 26 spalonych ciał. Prawie wszyscy leżeli pod drzwiami, co sugeruje, że chorzy do ostatniej chwili próbowali się wydostać z ogarniętego ogniem pokoju. Część pacjentów wciąż znajdowała się w swoich łóżkach.

   Ciała owijano w co tylko było pod ręką - prześcieradła i koce, a gdy ich zabrakło, używano worków foliowych. Następnie zwłoki wyniesiono na zewnątrz i załadowano do ciężarówki, która zabrała je do Bydgoszczy. Rannych przetransportowano do Świecia. W drodze do szpitala zmarł jeden z pacjentów. Kolejnych trzech (w tym Ali) zmarło tuż po przyjeździe do Świecia. Łącznie z 317 pacjentów zmarło 56. 29 osób zostało poważnie rannych. Pojawiły się jednak głosy, mówiące, że pacjentów przebywających tej nocy w szpitalu mogło być znacznie więcej. Część z nich miała nie być nawet wpisana w rejestr, gdyż "byli oni zdrowi i nie powinno ich tam być". Świadkowie akcji ratowniczej wspominali również o fakcie, że podczas ewakuacji, kilku uratowanych pacjentów miało zamarznąć na śmierć, gdy już na zewnątrz czekali na udzielenie im pierwszej pomocy i odtransportowanie do szpitala.

   W celu przeczesywania pogorzeliska i odnalezienia wszystkich ciał, ściągnięto żołnierzy zasadniczej służby wojskowej. Młodzi chłopcy, którzy zostali zmuszeni do udziału w tej akcji, nie byli w stanie podołać psychicznie temu zadaniu. Podczas wynoszenia zwęglonych szczątek ofiar, jedni płakali, inni wymiotowali. Bez względu na wszystko młodzi żołnierze dzielnie, do samego końca, sprostali trudnemu obowiązkowi...

   Dzień po tragedii do Górnej Grupy zjechali się partyjni dygnitarze. Sekretarz wojewódzki, wojewoda bydgoski, prokurator wojewódzki i najróżniejsi działacze powiatów jednogłośnie obiecywali pomoc rodzinom ofiar i odbudowę uszkodzonego budynku. Specjalnym helikopterem przyleciał wicepremier Henryk Kisiel wraz z wiceministrem zdrowia Tadeuszem Szelachowskim. Zapowiedzieli rozpoczęcie śledztw, mającego wyjaśnić przyczyny pożaru i znaleźć winnych tej tragedii. Wkrótce rozpoczęły się trzy śledztwa - jedno prowadziła prokuratura, drugie komisja wojewody, a trzecie komisja rządowa.

   Trumny z ciałami 46 ofiar złożono w zbiorowym grobie szpitalnego cmentarza 11 grudnia 1980 roku. Bez tabliczek z nazwiskami, bez pomnika. Zabronił tego sekretarz partii ze Świecia. Pozwolono tylko, by na grobie widniała tablica "NN" - bezimienni. Władze PRL-owskie nie chciały pamiętać o zepchniętych na margines społeczny, psychicznie chorych ofiarach pożaru. Wcześniej odrzuceni przez własne rodziny - teraz przez własną ojczyznę...

KOMUNIKAT, KTÓREGO NIE BYŁO

Gazety niewiele miejsca poświęciły na informację o procesie,

który miał odpowiedzieć na pytanie, kto jest winny tej tragedii.

   Za bezpośrednią przyczynę pożaru uznano nieszczelność przewodu kominowego, niedostrzegalną nawet dla doświadczonego kominiarza. Ogień miał się tam tlić nawet kilka dni przed wybuchem pożaru. Iskra wydostała się z komina i upadła na ściółkę izolacyjną. Doszło do niezauważonego pożaru wewnątrz ścian, po czym ogień przepalił sufit i pożar rozprzestrzenił się na cały budynek.

   Po zbadaniu przebiegu tragedii, stwierdzono, że pacjenci mieli niewielkie szanse na przeżycie. W akcji ratowniczej brakowało noszy, hełmów strażackich oraz latarek, nie wspominając już o problemach z wodą do gaszenia. 12 grudnia wszystkie ówczesne dzienniki opublikowały oficjalne oświadczenie rządu:

"Komisja rządowa pod przewodnictwem wicepremiera Stanisława Macha, powołana do ustalenia okoliczności pożaru w Górnej Grupie, należącej do Wojewódzkiego Zespołu Psychiatrycznego w Świeciu, informuje, że w wyniku ofiarnej pracy ludzi i sprawnie zorganizowanej akcji ratowniczej z 319 pacjentów uratowano 266 oraz nie dopuszczono do rozszerzenia się pożaru na cały budynek szpitala. Po zakończeniu wszystkich koniecznych czynności komisja rządowa poda do publicznej wiadomości pełny komunikat."

   Ani słowa nie wspomniano o ofiarach i problemach z niesieniem im ratunku. Nie chciano upubliczniać faktu, że w ówczesnej Polsce nic nie działało tak jak trzeba, nawet Ochotnicza Straż Pożarna. Obiecany przez rząd "pełny komunikat" nigdy się nie ukazał...

   Milicja na początku badała hipotezę podpalenia, którego miałby się dopuścić pacjent Alkowski (Ali), mający skłonności "piromańskie". Nie znaleziono jednak żadnych dowodów na poparcie tej tezy, co doprowadziło do odrzucenia tej wersji. Ostatecznie Prokuratura Wojewódzka w Bydgoszczy oskarżyła zastępcę dyrektora szpitala w Górnej Grupie do spraw ekonomiczno-finansowych Jana Górskiego oraz kierownika działu administracyjno-gospodarczego Mieczysława Chylę. Za niedopełnienie obowiązków służbowych w zakresie ochrony przeciwpożarowej groziło im po 5 lat więzienia. Proces ruszył jesienią 1981 roku. Górski zmarł krótko po rozpoczęciu rozprawy, a Chyla został uniewinniony.

POSTSCRIPTUM...

   Nieodbudowane budynki szpitala stały niezabezpieczone i niszczały aż do roku 1989, kiedy nowa władza oddała je ponownie w ręce księży-misjonarzy. Werbiści wrócili na swoje miejsce i ponownie odbudowali pałac, a historia zatoczyła koło...

   Palacz i konserwator Andrzej Rutkowski mieszkał w przyszpitalnym budynku do roku 1990, a następnie przeniósł się do Grudziądza. Do dziś jest honorowym członkiem jednostki Ochotniczej Straży Pożarnej w Górnej Grupie.

Dziś budynek byłego szpitala w Górnej Grupie

ponownie należy do księży Werbistów.

   Tragedia w szpitalu psychiatrycznym stała się tematem piosenki Przemysława Gintrowskiego do słów Jacka Kaczmarskiego, zatytułowanej "A my nie chcemy uciec stąd". Tytuł nawiązywał do sytuacji, gdy pacjenci uciekając przed strażakami, biegli z powrotem do swoich sal, gdzie szalał ogień:

"Dym coraz gęstszy, obcy ktoś się wdziera

A My wciśnięci w najdalszy sali kąt

"Tędy!" - wrzeszczy - "Niech was jasna cholera!"

A my nie chcemy uciekać stąd.

A my nie chcemy uciekać stąd!

Krzyczymy w szale wściekłości i pokory

Stanął w ogniu nasz wielki dom!


Dom dla psychicznie i nerwowo chorych!"


   W roku 2010 na cmentarzu przy Wojewódzkim Szpitalu dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w Świeciu, odsłonięto tablicę pamiątkową, poświęconą wszystkim ofiarom tragedii w Górnej Grupie. Tablicę "NN" zamieniono na inną - z imieniem i nazwiskiem każdego pacjenta, który zginął podczas pożaru. Po 30 latach oddano im należną cześć i pamięć...

Strzyża eksploracje

Materiał oryginalny: Opuszczone szpitale w Gdańsku. Śmiałkowie zwiedzali zapomniane miejsca [FILMY] - Dziennik Bałtycki

GDYBY NACZELNIK PAŃSTWA J.K. O TYM WIEDZIAŁ BĘDĄC NA KONWENCJI WYBORCZEJ NA POLITECHNICE GDAŃSKIEJ W GDAŃSKU?

Gdyby Arcybiskup Slawoj Leszek Głódź o tym wiedział ?

INACZEJ TO WYGLĄDAŁO ZA KOMUNY ZA TOWARZYSZA GIERKA.

kwiatki, rabatki i Nowy Oddział Neurologiczny Akademii Medycznej w Gdańsku.

Śp. Profesor Adam Witold Bilikiewicz w grobie się przewraca.

Nie powiem o Antonim Kępińskim

image

image


image

image

http://cyfroteka.pl/ebooki/Rytm_zycia-ebook/p87202i121683

Autor: Antoni Kępiński Liczba stron: 400

Wydawca: Wydawnictwo Literackie Język publikacji: polski

ISBN: 9788308051955 Data wydania: 2014-06-05

Kategoria: ebooki >> zdrowie, medycyna

Rytm Życia.

image

Rytm życia zawiera eseje z pogranicza filozofii i medycyny, rozważające mechanizm powstawania i rozwoju patologicznych form ludzkiego postępowania w różnych sytuacjach życiowych np. sprawowania władzy czy uwięzienia. Antoni Kępiński (1918-1972)- legendarny lekarz, jeden z najwybitniejszych polskich psychiatrów i filozofów współczesnych, życie poświęcił bez reszty chorym psychicznie, dwa lata przed śmiercią, nieuleczalnie chory, zapisał przemyslenia wieloletniej praktyki lekarskiej. Tak powstały klasyczne nie tylko w psychiatrii, ale i we współczesnej humanistyce książki: Psychopatologia nerwic, Rytm życia, Schizofrenia, ż psychopatologii życia seksualnego, Melancholia, Lek, Psychpatie.

image

image

image

image

image


Gdańsk miał wielkich ludzi. Sztuka być Człowiekiem!

https://www.gedanopedia.pl/index.php?title=BILIKIEWICZ_ADAM_WITOLD

BILIKIEWICZ ADAM WITOLD

image

ADAM WITOLD BILIKIEWICZ (2 IV 1933 Kraków – 3 VI 2007 Gdańsk), lekarz, naukowiec. Syn ► Tadeusza Antoniego Bilikiewicza. W 1957 roku ukończył Akademię Medyczną w Gdańsku (AMG; ► Gdański Uniwersytet Medyczny), pracując w niej od października 1956 jako wolontariusz i stażysta. W 1959 uzyskał I stopień specjalizacji, w 1963 II stopień. Odbył staże naukowe w Uniwersyteckiej Klinice Psychiatrii w Bazylei (1964–1965) oraz w Klinice Psychiatrycznej Uniwersytetu Karola w Pilźnie (1970). Od 1964 doktor, od 1969 doktor habilitowany, od 1974 profesor tytularny, od 1989 profesor zwyczajny. Od 1957 roku pracownik Kliniki Psychiatrycznej AMG. W latach 1975–1984 (oddelegowany przez AMG) organizator i kierownik Kliniki Psychiatrii w filii AMG z siedzibą w Bydgoszczy, po 1979 samodzielnej uczelni im. Ludwika Rydygiera w Bydgoszczy (obecne Collegium Medicum Uniwersytetu Mikołaja Kopernika (UMK) w Toruniu), w latach 1979–1981 prodziekan, 1981–1984 dziekan jej Wydziału Lekarskiego. W 1984 ponownie w Gdańsku, kierował II Kliniką Chorób Psychicznych i Katedrą Chorób Psychicznych, w latach 1984–1987 był prorektorem AMG do spraw nauki. Twórca i kierownik (1995–2003) Kliniki Psychiatrii Wieku Rozwojowego, Zaburzeń Psychicznych i Wieku Podeszłego.

Członek Rady Głównej Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Od 1959 roku należał do Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego (PTP), w latach 1979–2003 członek jego Prezydium, 1981–1984 przewodniczący Oddziału Bydgosko-Toruńskiego, 1992–2001 (przez trzy kadencje) prezes PTP, później członek honorowy. Członek Państwowej Komisji ds. Tytułów i Stopni Naukowych (od 1996), Komisji Badań nad Padaczką Komitetu Nauk Neurologicznych PAN (od 1971), Komisji Psychiatrycznej Komitetu Patofizjologii Klinicznej PAN (od 1976), Rady Naukowej Instytutu Psychoneurologicznego w Warszawie (od 1981), College of Psychosomatic Medicine (od 1977), European Sleep Research Society (od 1974). Od 1976 do 1992 redaktor naczelny „Psychiatrii Polskiej”. W 2001 roku bezskutecznie ubiegał się o mandat posła na Sejm RP z ramienia Unii Wolności (otrzymał 293 głosy). Od roku 2003 na emeryturze. Od 27 IX 2004 doktor honoris causa Collegium Medicum UMK w Bydgoszczy. Główne zainteresowania naukowe dotyczyły: nowych metod terapii biologicznej w psychiatrii ze szczególnym uwzględnieniem psychofarmakoterapii, psychopatologii padaczki, aspektów psychiatrycznych guzów wewnątrzczaszkowych, udarów mózgu oraz zespołów otępiennych ze szczególnym uwzględnieniem choroby Alzheimera. W dorobku naukowym znajdują się też prace dotyczące chorób afektywnych (depresji, zaburzeń schizoafektywnych) i wielostronnie pojętej psychogeriatrii. Autor między innymi prac Podstawy lecznictwa psychiatrycznego (1974), Podstawy psychiatrii (1988, 2009); współautor Psychiatrii (2002). Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski i Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski (2001), Złotym Krzyżem Zasługi, Medalem Komisji Edukacji Narodowej, Medalem Jana Ewangelisty Purkynego (nadanym przez Czechosłowackie Towarzystwo Lekarskie), medalem Gloria Medicinae Polskiego Towarzystwa Lekarskiego. W 2000 roku uzyskał nominację i wpis do Złotej Księgi Nauki Polskiej – Naukowcy Przełomu Wieków.

Żonaty z prof. dr hab. Barbarą Iwaszkiewicz-Bilikiewicz (5 II 1935 Poznań – 26 IV 2011, zginęła w wypadku na Słowacji), córką ► Jarosława Iwaszkiewicza, wieloletnią kierowniczką Kliniki Okulistycznej gdańskiej uczelni. [MrGl]

NIE SPOCZNIEMY NIŻ DOJDZIEMY

image


Zobacz galerię zdjęć:

Krzyże gdańskie II
Krzyże gdańskie II Krzyże gdańskie III - zlodzieje ukradli tabliczkę z intencjami Lasy Oliwskie do Katedry arcypasterza w Oliwie Nasze dobro narodowe - polskie drogi i dukty leśne

Zakorzeniony w historii Polski i Kresów Wschodnich. Przyjaciel ludzi, zwierząt i przyrody. Wiara i miłość do Boga i Człowieka. Autorytet Jan Paweł II

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo