„... co najmniej 500 złotych na jedno dziecko w rodzinie, by Polska była wieczna” - tak zdaniem Jarosława Kaczyńskiego powinna wyglądać polityka prorodzinna. Jakoś mnie to nie dziwi, prezes zawsze miał janosikowe ciągoty do odbierania jednym i rozdawania innym, nie tak dawno zapowiedział nawet, że nikt kto nie ma poglądów prosocjalnych nie będzie mógł w jego rządzie objąć teki ministra. Cały kłopot w tym, że jego oferta trafiła na podatny grunt nastawionego roszczeniowo społeczeństwa uważającego, że obowiązkiem państwa jest zapewnienie ludowi pracującemu bytu. Z perspektywy kampanii wyborczej jest to zagrywka doskonała, gwarantująca pozyskanie głosów zdesperowanej biedoty, z drugiej jednak strony będąca zapowiedzią kompletnego załamania i tak niewielkiego rozwoju gospodarczego kraju.
Lud niestety widzi tylko jedną stronę medalu nie zastanawiając się zupełnie nad tym skąd te pieniądze, które się przecież słusznie należą i kropka, mają się wziąć. Kłopot w tym, że rząd nie ma żadnych, absolutnie żadnych własnych pieniędzy, wszystkie środki jakimi dysponuje zostały przymusowo odebrane obywatelom w charakterze podatków. Mówiąc krótko i węzłowato: Jarosław Kaczyński obiecując pieniądze jednym równocześnie zapowiada, że zabierze innym. Komu? Oczywiście tym, którzy je mają (przynajmniej teoretycznie), czyli przedsiębiorcom. Zresztą mówił o tym wielokrotnie publicznie bez owijania w bawełnę postulując wprowadzenie trzeciego progu podatkowego (zlikwidowanego niegdyś przez rząd SLD). Dla coraz większej rzeszy ludzi żyjących na skraju ubóstwa jest to obietnica atrakcyjna, zamożność kłuje w oczy zwłaszcza tych, którzy nie mają czym zapełnić brzuchów swoich rodzin. Niestety mało kto zdaje sobie sprawę, że każdy podatek uderza ostatecznie w najbiedniejszych, w konsumentów, którzy będą go płacić w cenach towarów i usług – przedsiębiorcy nie są filantropami, swoje interesy prowadzę by zarabiać a nie po to by utrzymywać innych.
Wiele już atramentu wylano i bitów w wirtualnej pajęczynie zużyto by wytłumaczyć, że jedynym sposobem na poprawienie sytuacji (nie tylko demograficznej) w kraju jest rozdanie ludziom wędek a nie ryb, ograniczenie biurokratycznego kagańca i obniżenie podatków by ludzie mogli rozwijać działalność i żyć tak, jak chcą, pracować i zarabiać pieniądze. Państwo nie ma pomagać, państwo ma nie przeszkadzać i w jak najmniejszym zakresie ingerować w ludzką działalność. To wystarczy, niestety prezes Kaczyński nawet słyszeć nie chce o takim rozwiązaniu – dla niego silne i bogate państwo to te, które za mordę trzyma swoich obywateli stosując zasadę kija i marchewki. Naród nie jest dla niego związkiem wolnych ludzi połączonych historią i ideą, ale karną armią wykonującą bez szemrania polecenia wodza. Dowodzi tego chociażby (wychodząc poza aspekt ekonomiczny) stanowczy sprzeciw wobec postulatów zmiany ordynacji wyborczej na jednomandatową, gdzie to lud pracujący a nie szef partii wskazuje kto ma być jego przedstawicielem. Poglądy gospodarcze to tylko konsekwencja takiego postawienia sprawy.
P.S.: Ja sobie zdaję sprawę, że w chwili obecnej Prawo i Sprawiedliwość jest jedyną szansą by pogonić zdrajców i złodziei siedzących przy korycie. Jednak głosowanie na tę partię to jedynie zamiana dżumy na średnio łagodną wersję kokluszu nie dająca nadziei na rychłe uzdrowienie całego organizmu.
Inne tematy w dziale Polityka