Wszystko wskazuje na to, że politycy pozazdrościli sportowcom i tuż po soczijskich igrzyskach zamierzają zorganizować własne. Otóż przewodniczący partii i państwa Donald Tusk wyzwał na śmiertelny pojedynek Jarosława Kaczyńskiego a ten... bezczelnie wyzwanie przyjął: „Jeżeli premier chce debaty to zapraszam 3-go marca.” - odparł był prezes Prawa i Sprawiedliwości po czym dodał z łobuzerskim uśmiechem - „Ale debatujemy o służbie zdrowia”.
Wygląda na to, że premierowi na takie dictum zrzedła mina bo już na antenie pierwszego programu Polskiego Radia Grzegorz Schetyna (czyżby sekundant Tuska?) próbował przesunąć datę starcia na bliżej nieokreśloną przyszłość bo – jego zdaniem – „publiczna dyskusja pomiędzy liderami PiS i PO ma sens dopiero podczas kampanii wyborczej”. Strach premiera przed prezesem potwierdził pośrednio Adam Bielan na antenie TVN24 w programie „Wstajesz i wiesz”: „Myślę, że Donald Tusk ani Jarosław Kaczyński nie chcą tej debaty. Zapytałem po kampanii w 2011 roku jednego ze sztabowców PO - dlaczego Donald Tusk tak nieśmiało proponował debatę wtedy i on mi powiedział: Adam, Tusk bał się, że Kaczyński przyjmie to wyzwanie. Teraz jest bardziej śmiały, ale gdyby Jarosław Kaczyński sprawdził jego blef i powiedział: tak, jestem gotowy się spotkać. Donald Tusk nie byłby specjalnie zadowolony”.
Jarosław Kaczyński jako lider opozycji jest w dużo lepszej sytuacji, jednak wydaje się, że i on nie bardzo chce starcia twarzą w twarz z szefem rządu. Wskazują na to słowa Zbigniewa Kuźmiuka, który w „Salonie politycznym Trójki” powiedział: „Zaproszenie premiera na debatę, skierowane do Jarosława Kaczyńskiego, to wrzutka medialna” po czym dodał, że Donald Tusk zaproszeniem na , debatę chciał odwrócić uwagę od kongresu Prawa i Sprawiedliwości i zaprezentowanego tam programu partii, którego fundamentem jest polityka prorodzinna. Może tak, może nie, polityk jedno mówi, drugie myśli a trzecie robi. Pewnym jednak jest, że debata nie jest w tej chwili na rękę żadnemu z liderów dwóch największych partii – co innego tuż przed wyborami, wtedy może być rzutem na taśmę decydującym o wygranej.
I być może skończyłoby się na słowach gdyby pomiędzy wódkę a zagrychę nie wcisnął się towarzysz przewodniczący Leszek Miller. Stwierdził on, że różnice pomiędzy programami PiS i PO są minimalne a tylko SLD ma propozycje odmienne po czym powiedział, że nie ma żadnych szczególnych wymagań co do debaty: „Nie oczekujemy, że ktoś będzie przepraszał czy się wstydził, oczekujemy odpowiedzi 'tak' i jesteśmy gotowi spotkać się w każdych okolicznościach, nawet na Nowogrodzkiej”. No i zrobił się pasztet, jeżeli Kaczyński i Tusk odmówią to politycy SLD (primo voto PZPR) będą mogli głośno i wyraźnie twierdzić, że obaj panowie boją się konkretów proponowanych przez postkomunistów, a jeżeli się zgodzą to najprawdopodobniej wezmą się za łby a Miller będzie mógł wystąpić jako mąż opatrznościowy, który powstrzymał swoich krewkich kumpli po politycznym fachu przed rękoczynami. I nawet nie będzie musiał za bardzo przygotowywać się do występu, cały ciężar wezmą na siebie premier z prezesem. A Miller?
A Miller może tylko zyskać. Ot, stara dobra szkoła moskiewska – wszystko wskazuje na to, że jeżeli dojdzie do debaty Tusk – Kaczyński to wygra ją Miller. Po raz kolejny okazuje się, że w polityce ceregiele nie są wskazane a najskuteczniejszy jest ten, który idzie na całość.
Inne tematy w dziale Polityka