Jest obłędnie.
Mój osobisty Don Kichote wiózł mnie na karym Rosynancie przez ustronia i dzicze, tak reperowaliśmy razem świat. Gdyśmy dotarli do granic granic, zwyczajnie zawróciliśmy. Bo po co się pchać tam, gdzie nas nie chcą?
Ale droga nie była jednaka. Przez czas ten długi, krótki wyrosły w niwach drzewa wysokie na stóp kilkanaście i niskie na cali pare. Drzewa radośnie zielone o uwiędniętych liściach. Wiatrem nieświadczone i niesmagane wichrem. Stały tak i patrzyły - kto idzie?
Dalej był piach brązowy, spalony, przeżarty ukropem. Żar z nieba siekał. Co to jest deszcz, nie znał nikt.
Za pustkowiem była biała dżungla. W niej stały groźne wilki i dwa tygrysy. A nad nimi dyndały małpy rozwydrzone. To pierwsze zawahanie. Ale kto nie idzie dalej, ten umiera zamarzając. Poszliśmy my.
Co było później? Ja nie wiem.
Inne tematy w dziale Rozmaitości