Po raz pierwszy od początku lat 90. minionego wieku polska polityka zagraniczna znalazła się na rzeczywistym rozdrożu. Wcześniej sprawa była jasna dla wszystkich znaczących opcji politycznych i sprowadzała się do hasła: chcemy do NATO i UE. W dwadzieścia lat później jasno widać, że NATO rozumiane jako sojusz amerykańsko-europejski usycha w górach Afganistanu, a UE w dotychczasowym kształcie wali się z dużym hukiem. Wali się też względny consensus, jaki istniał na polskiej scenie politycznej sposobie definiowania naszej racji stanu. Berlińskie przemówienie Radka Sikorskiego odegrało rolę katalizatora, pogłębiającego istniejący już podział polskich polityków na dwa obozy, które w uproszczeniu określę jako niemiecki i antyniemiecki. Nie ulega bowiem dla mnie wątpliwości, że po ostatnim szczycie Merkel-Sarkozy Francja musiała ostatecznie zrezygnować z roli równoprawnego uczestnika rządzącego duumwiratu i przyjęła rolę głównego pomocnika Berlina w tworzeniu nowej architektury naszego kontynentu.
Rząd Donalda Tuska ustami ministra spraw zagranicznych jednoznacznie zapisał Polskę do obozu niemieckiego. Obóz ten w polskiej polityce jest jednak znacznie szerszy niż PO i obejmuje całą polską lewicę (może z wyjątkiem PSL), a także umiarkowaną prawicę, co znakomicie ilustruje interesujący artykuł Pawła Kowała (http://pawel-kowal.salon24.pl/370917,w-odpowiedzi-sikorskiemu-z-prawej-strony ). Jego najistotniejsze zdanie brzmi: „Pierwszym celem integracji w optyce polskiej racji stanu nie może być osłabianie Niemiec”. Kowal stara się jednak udowodnić, że wybierając się do Berlina nie musimy od razu składać deklaracji kojarzącej się z historyczną frazą „Przy Tobie Najjaśniejszy Panie stoimy i stać chcemy”, ale możemy (i powinniśmy) walczyć tam o swoje interesy. W przyszłej unii fiskalnej, do której zmierzają Niemcy, kluczowa będzie przypuszczalnie kwestia ujednolicenia podatków. Gdyby do tego doszło, byłby to najsilniejszy cios wymierzony polskiej gospodarce od czasów pustoszenia jej przez gen. Jaruzelskiego.
Komentarze