Antoni Dudek Antoni Dudek
8025
BLOG

Lech Kaczyński kontra Donald Tusk

Antoni Dudek Antoni Dudek Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 78

Za kilka dni obchodzić będziemy trzecią rocznicę katastrofy smoleńskiej. Poprzedził ją trwający od wyborów z 2007 r. konflikt prezydenta Lecha Kaczyńskiego z rządem Donalda Tuska. Głównym polem konfliktu była polityka zagraniczna, ale jego korzenie tkwiły (i tkwią w dalszym ciągu) w wadliwym ustroju politycznym III RP, a dokładnie w tym co nazywa się dwugłową egzekutywą. Poniżej poświęcony tej właśnie sprawie fragment mojej "Historii politycznej Polski 1989-2012". Dla ułatwienia lektury na blogu zrezygnowałem z zamieszczenia przypisów.

***

Głównym terenem rywalizacji prezydenta Lecha Kaczyńskiego i rządu Donalda Tuska stała się polityka zagraniczna, a jej najbardziej spektakularnym przejawem okazał się kompromitujący państwo polskie spór o to, kto ma reprezentować Rzeczpospolitą podczas szczytu UE w Brukseli w październiku 2008 r. Na wieść, że prezydent zamierza tam polecieć rządowym samolotem, szef Kancelarii Premiera Tomasz Arabski wystosował list do głowy państwa, w którym odmówił jego udostępnienia uzasadniając, że „wyjazd pana prezydenta byłby prywatny i nie ma go w składzie delegacji”. Gdy zaś Kancelaria Prezydenta wyczarterowała odrzutowiec i Lech Kaczyński pojawił się w Brukseli, przywitały go słowa szefa polskiego rządu:„Powiem brutalnie: nie potrzebuję pana prezydenta, na tym polega problem. Nie stać nas na to, aby (…) w delegacji polskiej było dwóch polityków, którzy mają inne zdanie”. W finale nastąpiły żenujące spekulacje na temat tego, czy któryś z towarzyszących Tuskowi ministrów ustąpi prezydentowi krzesła na sali obrad. Tak się ostatecznie stało, ale wrażenie było fatalne.

Po powrocie z Brukseli premier Tusk wystąpił do Trybunału Konstytucyjnego o rozstrzygnięcie „sporu kompetencyjnego” i stwierdzenie, kto jest uprawniony do reprezentowania Polski na posiedzeniach Rady Europejskiej. Wyrok Trybunału z 20 maja 2009 r. potwierdzał tezę o słabości uregulowań konstytucji z 1997 r. w zakresie podziału kompetencji między prezydentem i premierem. Z jednej bowiem strony TK przyznał, że prezydent „jako najwyższy przedstawiciel Rzeczypospolitej, może, na podstawie art. 126 ust. 1 Konstytucji, podjąć decyzję o swym udziale w konkretnym posiedzeniu Rady Europejskiej, o ile uzna to za celowe”, z drugiej zaś uznawał, że to „Rada Ministrów (…) ustala stanowisko Rzeczypospolitej Polskiej na posiedzenie Rady Europejskiej. Prezes Rady Ministrów reprezentuje Rzeczpospolitą Polską na posiedzeniu Rady Europejskiej i przedstawia ustalone stanowisko”. Dostrzegając oczywistą niespójność obu tych rozwiązań, Trybunał podkreślił, że udział głowy państwa „w konkretnym posiedzeniu Rady Europejskiej wymaga współdziałania Prezydenta Rzeczypospolitej z Prezesem Rady Ministrów i właściwym ministrem (…) Celem współdziałania jest zapewnienie jednolitości działań podejmowanych w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej w stosunkach z Unią Europejską i jej instytucjami”. Zarazem potwierdzono prawo prezydenta „odnoszenia się” do stanowiska wyrażonego przez rząd. Trafnie zatem oddając rozdartego wewnętrznie ducha ustawy zasadniczej, Trybunał przyznał, że konstytucja zapewnia zarówno rządowi, jak i prezydentowi prawo do wpływania na politykę zagraniczną. TK nie był jednak w stanie stwierdzić, jak można poradzić sobie z sytuacją braku współdziałania między obu ośrodkami władzy wykonawczej.

Tymczasem tzw. spór o krzesło i samolot, jak ochrzciła ten konflikt część mediów, nie miał jedynie charakteru ambicjonalno-prestiżowego, choć ten aspekt z pewnością odgrywał pewną rolę, ale wiązał się z zasadniczo odmiennym kursem w polityce zagranicznej, jaki lansował Donald Tusk. Postanowił on doprowadzić do poprawy relacji zarówno z Niemcami, jak i Rosją, a równocześnie osłabić jednoznacznie proamerykańską politykę poprzedniego rządu.„Będziemy dążyć do tego, aby Niemcy były naszym kluczowym partnerem w sprawach europejskich i atlantyckich” – brzmiał fragment programu politycznego PO z 2007 r. i zarówno Tusk, jak i Radosław Sikorski pozostali tej dyrektywie wierni przez następne lata, uznając, że Polska nie tylko nie może wchodzić w konflikty z zachodnim sąsiadem (zarówno na forum UE, jak i NATO), ale powinna stać się wręcz jego głównym sojusznikiem w Europie Środkowej.

Przedmiotem sporu między prezydentem, a rządem stała się także ratyfikacja traktatu reformującego UE, który przedstawiciele Polski podpisali wraz z przywódcami pozostałych państw UE 13 grudnia 2007 r. w Lizbonie. Ponieważ do ratyfikacji niezbędna była większość 2/3 głosów w Sejmie, mogła ona nastąpić jedynie z udziałem posłów PiS, którzy domagali się dodatkowych gwarancji przewidujących m.in., że ratyfikacji będzie towarzyszyć uchwała głosząca, że konstytucja RP jest najwyższym prawem w Polsce, a traktat lizboński nie da podstaw do podejmowania „działań uszczuplających suwerenność państw członkowskich”. Ostatecznie ratyfikację poparła w kwietniu 2008 r. tylko część parlamentarzystów tego ugrupowania, ale  mimo to zdołano zgromadzić wymaganą większość. Za głosowało 384 posłów z PO, PSL i lewicy oraz PiS, natomiast przeciwko 56 posłów z PiS. Kolejnych dwunastu posłów tej partii wstrzymało się od głosu. Następnie jednak prezydent Kaczyński przez ponad rok zwlekał z podpisaniem aktu ratyfikacyjnego, argumentując, że nie chce wywierać w ten sposób presji na Irlandię, gdzie po odrzuceniu traktatu w referendum w czerwcu 2008 r. trwały przygotowania do kolejnego głosowania. Dopiero w październiku 2009 r., po pozytywnym wyniku powtórnego referendum, do jakiego w tej sprawie doszło w Irlandii, prezydent ratyfikował traktat.

W polityce europejskiej, Donald Tusk postawił bardzo wyraźnie i wbrew stanowisku prezydenta Kaczyńskiego na Niemcy oraz swoje osobiste relacje z kanclerz Angelą Merkel, z którą tylko w 2008 r. spotkał się czterokrotnie. Jednym z rezultatów zbliżenia z Niemcami stało się poparcie polityków z tego kraju dla kandydatury Jerzego Buzka na przewodniczącego Parlamentu Europejskiego wybranego w 2009 r. Minister Sikorski mówił wręcz o „polsko-niemieckim partnerstwie dla Europy”, ale równocześnie strona niemiecka kontynuowała budowę krytykowanego w Polsce Centrum przeciwko Wypędzeniom, które dokumentować ma losy Niemców wysiedlonych po II wojnie światowej z Europy Środkowo-Wschodniej. Natomiast w konsekwencji polskich protestów, z udziału w radzie fundacji organizującej to centrum zrezygnowała szefowa Związku Wypędzonych Erika Steinbach. Równocześnie, po odrzuceniu w październiku 2008 r. przez Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasbourgu pozwu Powiernictwa Pruskiego zżądaniami rekompensaty za mienie pozostawione na wschód od Odry przez Niemców wysiedlanych po zakończeniu II wojny światowej, polsko-niemieckie spory historyczne zostały pozbawione najbardziej zapalnego aspektu.

Mimo przerwania przez Rosję na początku 2009 r. na kilkanaście dni dostaw gazu do całej Europy, co było rezultatem sporu rosyjsko-ukraińskiego, Niemcy nie zrezygnowali z kontynuacji budowy Gazociągu Północnego. Nie udało się też przekonać władz RFN do zakopania pod dnem Bałtyku w rejonie Świnoujścia rur Nordstreamu, co w przyszłości uniemożliwi zawijanie do budowanego tam gazoportu większych zbiornikowców. Zdołano natomiast w 2008 r. wypracować polsko-niemiecki kompromis w sprawie przyjętego przez UE tzw. pakietu klimatycznego, przewidującego radykalne zmniejszanie emisji dwutlenku węgla na obszarze państw członkowskich. Nie zmienia to jednak faktu, że ten kontrowersyjny z ekonomicznego punktu widzenia projekt (obniża bowiem konkurencyjność gospodarek państw UE w skali globalnej), będzie wymagał szczególnie dużych nakładów ze strony Polski, której energetyka jest niemal w całości oparta na węglu.

Berlin pozostał również sceptyczny wobec aktywności Polski na wschodzie. Nie zablokował wprawdzie zainicjowanego wspólnie przez Polskę i Szwecję w maju 2008 r. projektu tzw. Partnerstwa Wschodniego, czyli programu UE adresowanego do Ukrainy, Białorusi, Mołdawii, Gruzji, Armenii i Azerbejdżanu, ale też szybko okazało się, że nie przyniósł on istotnego rezultatu w postaci zbliżenia tych państw do europejskich standardów demokracji i praw człowieka. Niemcy popierali wprawdzie ekonomiczny aspekt PW, ale nie chcąc pogarszać swych stosunków z Rosją byli przeciwni lansowanemu przez Polskę uczynieniu z niego narzędzia zbliżenia politycznego i wojskowego z tymi krajami. Stało się to w pełni jasne po wojnie rosyjsko-gruzińskiej, do jakiej doszło w sierpniu 2008 r.

Konflikt rosyjsko-gruziński ujawnił zasadnicze różnice w ocenie sposobu prowadzenia polityki wobec Rosji między rządem koalicji PO-PSL i prezydentem Kaczyńskim. Gabinet Tuska rozpoczął bowiem od wycofania jeszcze w końcu 2007 r. polskiego weta w sprawie nowego porozumienia o strategicznym partnerstwie UE–Rosja, na co Moskwa zareagowała zniesieniem embarga na import polskiego mięsa. W lutym 2008 r. Donald Tusk udał się z wizytą do Rosji, co już samo w sobie było dowodem poprawy klimatu, zważywszy na to, że poprzednia wizyta szefa polskiego rządu w tym kraju miała miejsce sześć lat wcześniej. Jednak poza reaktywowaniem Polsko-Rosyjskiej Grupy ds. Trudnych (formalnie istniejącej od 2002 r.), która w następnych latach prowadziła ze zmiennym szczęściem dialog o spornych kwestiach historycznych, nie udało się osiągnąć wyraźniejszego zbliżenia. Mimo to rząd Tuska wciąż liczył na poprawę stosunków z Rosją i starał się w związku z tym unikać działań, które mogłyby zostać źle odebrane na Kremlu. Dlatego też chłodno zareagował na akcję podjętą przez prezydenta RP po rozpoczęciu wojny rosyjsko-gruzińskiej.

Lech Kaczyński był natomiast zdania, żeniezależnie od błędów popełnionych przez prezydenta Gruzji Micheila Saakaszwilego, które mogły przyspieszyć wybuch wojny, ukazała ona agresywne oblicze putinowskiej Rosji i Polska powinna się jej przeciwstawić. Z jego inicjatywy doszło 12 sierpnia 2008 r. do wspólnego wyjazdu do Gruzji, gdzie wojska rosyjskie zbliżały się już do stolicy tego kraju, prezydentów Ukrainy, Litwy, Estonii oraz premiera Łotwy. Wzięli oni udział w Tbilisi w wiecu poparcia dla Gruzji, w trakcie którego prezydent Kaczyński powiedział m.in.: „Jesteśmy po to, żeby podjąć walkę. (…) wiemy świetnie, że dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze Państwa Bałtyckie, a później może i czas na mój kraj, na Polskę! Byliśmy głęboko przekonani, że przynależność do NATO i Unii zakończy okres rosyjskich apetytów. Okazało się, że nie, że to błąd. Ale potrafimy się temu przeciwstawić, jeżeli te wartości, o które miałaby się Europa opierać mają jakiekolwiek znaczenie w praktyce. Jeżeli mają mieć znaczenie, to my musimy być tu, cała Europa powinna być tutaj. (…) Wierzymy, że Europa zrozumie i będzie, że zrozumie Wasze prawo do wolności i zrozumie też swoje interesy. Zrozumie, że bez [wolnej] Gruzji Rosja przywróci swoje imperium, a to nie jest w niczyim interesie. Dlatego jesteśmy tutaj”.

W czasie, gdy Lech Kaczyński wygłaszał to bodaj najważniejsze w swoim życiu przemówienie, prezydent Saakaszwili rozmawiał z prezydentem Francji Nicolasem Sarkozym, który wcześniej zdecydowanie odmówił poparcia dla działań polskiego prezydenta. Sarkozy, działając jako mediator z ramienia UE (Francja sprawowała w tym czasie prezydencję), przywiózł z Moskwy utrzymaną w ultymatywnym tonie propozycję zawieszenia broni. Przewidywała ona faktyczne pogodzenie się Gruzji z utratą dwóch separatystycznych regionów (Osetii Południowej i Abchazji), od których zaczęła się cała wojna. Prezydent Gruzji, wobec braku sił do obrony Tbilisi, zaakceptował plan Sarkozy’ego. W tej sytuacji cała akcja Kaczyńskiego stanowiła jedynie piękny gest solidarności z małym państwem, nie mającym szans w starciu z Rosją. Po raz kolejny - tak jak w sprawie budowy niezależnej od Kremla wspólnoty energetycznej - okazało się, że Polska nie ma wystarczającego potencjału do prowadzenia tzw. polityki jagiellońskiej. Jednak w Moskwie, już sama tylko próba zbudowania antyrosyjskiej koalicji z udziałem Ukrainy, została odebrana jako akt o jednoznacznie wrogim charakterze.

„Przynajmniej wiemy, jak wygląda solidarność Zachodu. Na jaką pomoc można liczyć w obliczu agresji” – miał powiedzieć podczas kolacji po zakończeniu wiecu w Tbilisi prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko. Rozgoryczenie widoczne w wypowiedzi ukraińskiego polityka nie wynikało jedynie ze wstrzemięźliwej reakcji głównych państw UE wobec agresywnych działań Rosji, ale i z fiaska wcześniejszych zabiegów prezydenta Kaczyńskiego o otwarcie przed Ukrainą i Gruzją perspektywy członkostwa w NATO. Przesądził o tym przebieg szczytu Paktu Północnoatlantyckiego w Bukareszcie, w kwietniu 2008 r., na którym mimo wsparcia ze strony USA, w konsekwencji sprzeciwu Francji i Niemiec, zarówno Kijowowi, jak i Tbilisi odmówiono przyznania tzw. planów przygotowawczych do członkostwa (MAP). Wojna rosyjsko-gruzińska nie tylko nie spowodowała zmiany w tym względzie, ale - w związku z licznymi oskarżeniami pod adresem Saakaszwilego o sprowokowanie konfliktu - wręcz umocniła główne państwa Europy Zachodniej w niechęci do większego zaangażowania się na wschodzie kontynentu.

Na stopniową zmianę układu sił w Europie, istotny wpływ miała też ewolucja polityki amerykańskiej, jaka nastąpiła po przejęciu władzy w USA na początku 2009 r. przez demokratę Baracka Obamę. Ogłoszona przez niego polityka tzw. resetu w stosunkach z Rosją, a także bardzo wyraźne zmniejszenie zainteresowania sprawami europejskimi, czego widomym przejawem stała się m.in. stopniowa redukcja liczby wojsk amerykańskich stacjonujących na starym kontynencie, praktycznie przekreśliły na długo perspektywę rozszerzenia NATO na wschód. Zresztą i sam pakt znalazł się w stanie coraz wyraźniejszego kryzysu, na co istotny wpływ miały różnice zdań między Waszyngtonem oraz jego głównymi europejskimi sojusznikami, co do wysokości niezbędnych wydatków na obronę. Kwestia ta, w kontekście światowego kryzysu gospodarczego, jaki rozpoczął się w USA we wrześniu 2008 r., nabrała szczególnie ostrego charakteru.

Tymczasem zorientowana na Waszyngton polityka prowadzona przez prezydenta Kaczyńskiego, której celem było doprowadzenie do pojawienia się - przy okazji realizacji projektu tarczy antyrakietowej - żołnierzy amerykańskich na polskim terytorium, doznała dotkliwej porażki, gdy 17 września 2009 r. administracja Obamy wycofała się z realizacji tej inicjatywy, zapoczątkowanej przez republikańską ekipę Georga W. Busha. Szczególnie bulwersujący, a zarazem symboliczny był wybór daty ogłoszenia tej decyzji, czyli dnia w którym przypadała siedemdziesiąta rocznica wkroczenia Armii Czerwonej na ziemie polskie. Wprawdzie prezydent Kaczyński i politycy PiS oskarżali rząd Tuska o szkodliwe przewlekanie negocjacji w sprawie tarczy w 2008 r., ale nawet ich skuteczne zakończenie jeszcze z administracją Busha (umowę podpisano ostatecznie w sierpniu 2008 r.), nie doprowadziło do realizacji tego projektu w sytuacji utraty władzy w USA przez republikanów. 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura