Wyglądać na coś i być czymś to dwie różne rzeczy.
M. Stiefvater

W powstałym w 1974 r. filmie pt. „Gniazdo” jest bardzo wymowna scena. Otóż młody Mieszko gawędzi, a właściwie spiera się z ojcem („Siemomysłem”) na temat polityki zagranicznej. Krew nie woda i nasz pierwszy historyczny władca stara się przekonać rodziciela o konieczności ekspandowania poza zmurszałe granice i chwycenia za rogi zagrożeń. Jego ojciec patrzy na te sprawy inaczej i gniewnym tonem zakazuje Mieszkowi wychylania się poza otaczające jego dziedzinę lasy, rzeki i bagna. Dla uargumentowania swej postawy powołuje się na „stare dobre obyczaje” i fakt, że za puszczą, za borem czają się… Sasy. Nie ma zatem sensu igrać z lichem. Tym bardziej, że ono nigdy nie śpi! Cicho-sza, cicho-sza, cicho-sza... Jak mysz pod miotłą. Czy Mieszko posłuchał starego księcia? Odpowiedź znamy. Ale, ale...
Jedną z największych bolączek sporów o przeszłość (mającą wszak zasadniczy wpływ na teraźniejszość) jest jakaś dziwna mania oskubywania dyskursu z kontekstu. A przecież nie da się postawić trafnej diagnozy i dokonać rzetelnej oceny bez uwzględnienia możliwie licznych oraz istotnych czynników. Wystawianie ocen naszym przodkom na podstawie wąskiego i lokalnego oglądu sytuacji to próby ukręcania bicza z… piasku. Krótko mówiąc: lipa! Bo czy byłaby możliwa ekspansja Hellenów na wschód, gdyby niezliczonych krain i kraików nie zjednoczył Filip, a jego syn zmagał się z Imperium Perskim nie wstrząsanym co rusz kryzysami wewnętrznymi? Czy potomek ubogiej szlachty z Korsyki, czyli Napoleon, miał szansę zasiąść na tronie Francji, gdyby nie rewolucja 1789 r.? Czy Rzymianie daliby radę stworzyć imperium, gdyby na początku drogi mieli za sąsiadów potężne organizmy państwowe a nie „autokefaliczne” plemiona? Nie, nie i nie! Znów – kontekst. To tyle tytułem wstępu.
Wczoraj albo przedwczoraj jeden z Kolegów raczył popełnić notkę na temat serc sarmackich naszych przodków, w których krew – podobno – pulsowała w takim tempie i tak chaotycznie, że z rzadka docierała do mózgów; z ogromną szkodą dla nich samych, a pośrednio i dla nas. No tak… To jedna z opinii dotyczących polskiego zaangażowania w „drakę Dzikich Pól”. Generalnie zaczyna – nie tylko na tym Forum – dominować przekonanie, iż mariaż z Litwą, a potem zawarcie Unii Lubelskiej to doskonały dowód na bezmyślność elit Polski, a potem elit polskich w Rzeczypospolitej. Te ganianie po stepach, ta przestrzeń, ci kozacy, ta wciągająca niczym bagno bezwładność. Włożyliśmy (my, Polacy) mnóstwo wysiłku, czasu, pieniędzy i krwi a efekt… Zamiast zamknąć się w granicach etnicznych i budować swój nadwiślański raj - ruszali z motyką na słońce. No co oni wyprawiali?! Gamonie! Czyżby?
Królestwo Polskie uzyskało rangę mocarstwa regionalnego po zwycięstwach pod Grunwaldem i Koronowem. Umocniło swą pozycję po długotrwałych zmaganiach z Zakonem Krzyżackim podczas tzw. Wojny Trzynastoletniej (1454-1466). Od czasu II Pokoju Toruńskiego Polska stałą się nie tylko rozgrywającym w naszej części Europy ale stała się mocarzem w skali kontynentu. Przypadek? Dziwny zbieg okoliczności? Wymodlenie pożytku u Boga? Nic z tych rzeczy. Stało się to możliwym przede wszystkim (bo nie wyłącznie) dzięki sojuszowi z… Litwą. Litwą, tj. najrozleglejszym państwem na naszym kontynencie. Zarządzanym przez sprawną dynastię, nie najbiedniejszym, zamieszkałym przez lud dość liczny i bitny. Sojusz z Giedyminowiczami zapewnił jako-taki pokój na wschodzie i umożliwił skoncentrowanie się na zagrożeniu północnym. A było ono niezwykle poważne, ponieważ mało brakowało, a Malbork wraz z Pragą oraz kilku mniejszymi szakalami dokonałby rozbiorów ziem nadwiślańskich już ponad sześćset lat temu. Nasi antenaci zagrali vabank i wygrali. Po Wojnie Trzynastoletniej nie istniała na tzw. bliskim nam Zachodzie żadna (sic!) siła, która byłaby w stanie zagrozić Polsce egzystencjalnie. Wprawdzie panowie z Wiednia próbowali spiskować i szukać nowych okazji do osłabienia Krakowa, lecz były to próby rachityczne i nieskuteczne. Gloria Polonia! Ale, ale… W przyrodzie nie ma zjawiska o nazwie „constans”. Panta rhei.
Na dalekim Zalesiu zamieszkanym przez ugro-fińskich Merian, Muromców, Meszczerców, Czeremisów i resztki wschodnich Bałtów ukonstytuowało się Księstwo Moskiewskie. Jego elity składały się z potomków szwedzkich Rurykowiczów i różnoplemienny tłum. Dopiero od XII/XIII stulecia poczęli te odległe rejony zasiedlać w większej ilości Słowianie, którzy stopili się z innoplemieńcami tworząc wspólnotę nazwaną dziś Rosjanami. Bezwzględność i terror stały się narzędziami książąt moskiewskich, a ich współpraca z Tatarami umożliwiła powolne ale systematyczne powiększanie dziedzin panów na moskiewskim Kremlu. Od samego początku istnienia Moskwa wykazywała niemal wyjątkową agresywność. Rozpychała się na wszystkie strony świata (dzięki usłużności wobec Złotej Ordy) i gdy w 1380 r. na Kulikowym Polu poczyniła pierwszy krok ku emancypacji nic już nie było w stanie zatrzymać jej ekspansji. W ciągu kilku dziesięcioleci podbiła Baszkirów, Karelów, Permiaków, a następnie spacyfikowała kwitnącą do tej pory Republikę Wielkiego Nowogrodu, Chanat Kazański, Astrachański i Syberyjski. Rozkwitała w kolorze juchy. I z takim przeciwnikiem przyszło mierzyć się naszym sojusznikom, czyli Wielkiemu Księstwu Litewskiemu. A był to spór o wszystko. Jeszcze do czasów księcia Witolda dotychczasowa litewska przewaga zamieniła się w równowagę. Koniec XV i początek następnego stulecia odsłoniły siłę Moskali. Tak np. po kolejnej wojnie (1503 r.) Litwa utraciła na rzecz Moskwy… 1/3 terytorium. Dopiero sławna bitwa pod Orszą (1514 r.) zatrzymała zwycięski pochód wschodniego sąsiada. Ale tylko na chwilę. I na nic się zdały przewagi litewskie wspierane przez wojska polskie. Ba! Nie wystarczały prawdziwe popisy umiejętności i hartu ducha wojsk litewsko-polskich, gdy np. w bitwie pod Newlem (1562 r.) przeciw 25 000 Moskali stanął Stanisław Leśniowolski z 1200 jazdy i 300 piechoty i… wygrał! Moskwa przełykała i takie klęski. Kąsała i czekała na możliwość zadania decydującego ciosu. A miała ku temu możliwości…

Olbrzym i...

...karły.
W 1517 r. jedna z krakowskich oficyn wydawniczych „wypuściła” na rynek „Opis Sarmacji azjatyckiej i europejskiej”. Maciej z Miechowa, który był autorem tej pracy dobrze znał stosunki panujące na wschód od granic Litwy. Nie tylko z lektury uczonych ksiąg, lecz również od polskich i litewskich wojaków, polityków i kupców ale także od bardzo licznych uciekinierów z Wielkiego Księstwa Moskiewskiego. Trzeba w tym miejscu wyrazić wielki szacunek naszemu rodakowi, bo już pięc wieków temu dostrzegał zagrożenie moskiewskie i niezwykłą intuicją rysował potrzebę przeciwdziałania zapędom Moskwy. Widział także, że wschodni rywal był w owym czasie najgroźniejszym, a motywował to w ten sposób:
„Księstwo Moskiewskie jest krainą bardzo długą i bardzo szeroką, gdyż od Smoleńska do Moskwy jest 100 mil (tzw. niemieckich, tj. 1 mila to 7,4 km), a od Moskwy do Wołogdy też 100 mil. Od Wołogdy do Ustiugi jest 100 mil, od Ustiugi do Wiatki 100 mil. A te 400 mil to jest wszystko terytorium Księstwa Moskiewskiego…” […] W skład Księstwa Moskiewskiego wchodzi wiele poszczególnych księstw. Jest księstwo, czyli ziemia moskiewska, z której idzie na wojnę 30 tysięcy zbrojnej szlachty, chłopów zaś 60 tysięcy. Jest księstwo, czyli ziemia twerska, z której dotąd szło na wojnę 40 tysięcy szlachty. […] Księstwo Chołmskie, które wystawia 7 tysięcy żołnierzy, Księstwo Zubczowskie wystawiające 4 tysiące i Księstwo Klińskie wystawiające 2 tysiące… […] Jest Księstwo Riazańskie, z którego wychodzi na wojnę 15 tysięcy zbrojnej szlachty. […] Jest też ziemia kazańska, zwana Ordą, zamieszkana przez Tatarówi wystawiająca 30 tysięcy wojska…”
Już niebawem siły Moskwy powiększyły się o zasoby ludzkie Księstw Wierchowskich, Wielkiego Nowogrodu, Astrachania itd., itd. Mrowie! Z tej przyczyny, gdy Polska z Litwą, a potem Rzeczypospolita wysyłała w bój 10 lub 15 tysięcy wojaków to naprzeciw niej – nie raz i nie dwa – stawały siły dwu, trzy albo nawet kilkanaście razy liczniejsze.
Trzeba zaznaczyć, że ok. połowy XVI stulecia najliczniejszym państwem na naszym kontynencie była Francja. Liczba jej ludności miała sięgać 16 milionów. Na obszarze Rzeszy, czyli Cesarstwa, żyło 12 milionów ludzi, zamieszkujących… setki księstw, hrabstw, biskupstw i wolnych miast. Na Płw. Apenińskim egzystowało jakieś 11 milionów ludzi. A na obszarze Rzeczypospolitej (od 1569 r.) jakieś 7,5 do 8 milionów. W tym jakieś 3,5-3,8 miliona rdzennych Polaków. Natomiast pod władzą wielkich książąt moskiewskich, a następnie carów jakieś 10,5 do 11,5 miliona. To oczywiście szacunki i o ile są one w miarę bliskie prawdzie w przypadku Europy, o tyle mogą być one znacząco różne od realiów w przypadku Moskwy.
Spróbujmy wejść w skóry XVI wiecznych polskich statystów i spojrzeć z ich perspektywy na zagadnienia geopolityczne. Obraz jaki wyłania się z takiego eksperymentu dla wszystkich rozsądnych obserwatorów musi (!) być tylko jeden. Otóż z punktu widzenia Krakowa (a później Warszawy) widać było wyraźnie, iż w dobie Unii Lubelskiej (a nieco wcześniej takoż) pierwszoplanowym zagrożeniem była Moskwa. Nie rozbity i pogrążony w religijnych sporach Zachód, a właśnie Wschód. To tam wielcy książęta i carowie ogłaszali się panami Trzeciego Rzymu. To tam powstała i realizowana była idea zbierania ziem ruskich (uwaga!: Iwan Groźny uważał, że Ruś sięga aż po „Białą Wodę”, czyli… Wisłę). To tam cały ustrój państwa podporządkowany był ekspansji militarnej. To tam wszyscy mieszkańcy (włącznie ze szlachta/bojarami) byli li tylko narzędziami w rękach wielkiego księcia/cara. I z takim przeciwnikiem przyszło zmierzyć się naszym przodkom.
Czy zatem „galopowanie polskich Sarmatów” po Dzikich Polach oraz inwestowanie w nie można uznać za dowód na brak politycznego rozsądku albo nawet głupotę naszych antenatów? W żadnym razie! Od Kazimierza Jagiellończyka, poprzez Zamoyskiego i Batorego, po Sobieskiego główna linia postępowania polegająca na powstrzymywaniu wschodniego zagrożenia była prawidłowa i uzasadniona. Rzecz jasna popełniono mnóstwo błędów. Czasami godnych kary głównej. Jednak zasadniczo starano się postępować zgodnie z kanonami dobrze rozumianej geopolityki. Przyczyna porażki albo nawet klęski leżała gdzie indziej. Nie znaleziono sposobu na skuteczne wprzęgnięcie żywiołu ruskiego w machinę Rzeczypospolitej. Można było zastosować w odpowiednim czasie przekonywanie i dialog. Można było wykorzystać siły rdzennej Polski do spacyfikowania elementów buntowniczych. Można było wreszcie przekupić ród kozacki ziemią i wykorzystać go do obrony interesów Rzeczypospolitej. Z różnych przyczyn to się nie udało. Ale Polska, ta Polska etnograficzna, dzięki „hasaniu po Dzikich Polach” uzyskała jedną, bezsprzeczną i zbawienną korzyść. Granica Rosji sięgnęła Bugu w roku 1795, a nie półtora czy dwa wieki wcześniej. To dało nam czas na konsolidację, unowocześnienie i powstanie nowoczesnego narodu, obejmującego wszystkie warstwy społeczne. I to można, ba!, trzeba nazwać tryumfem polskiej geopolityki. Jej odwiecznym imperatywem jest bowiem to, że aby skutecznie walczyć z jednym przeciwnikiem (np. z Zachodu) musimy mieć zapewniony spokój z drugiej flanki (np. ze Wschodu). Ponadto trzeba być aktywnym. I dzięki Bogu wiedział o tym już Mieszko I, który przyjął zasadę, iż aby przetrwać trzeba samemu pisać scenariusze, a nie odgrywać role pisane nam przez obcych. Amen!
PS Wyjaśnienie przekazu notki dla Koleżanki @gini...

--------------------------
Obrazy wykorzystywane wyłącznie jako prawo cytatu w myśl art. 29. Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych
Inne tematy w dziale Kultura