April66 April66
571
BLOG

SPOWIEDŹ BYŁEGO KSIĘDZA (KIEDYŚ WYSŁUCHANA, PO RAZ PIERWSZY PUBLIKOWANA)

April66 April66 Społeczeństwo Obserwuj notkę 11
Obecnie mam 55 lat. Siedemnaście z nich przeżyłem w kapłaństwie. Od czternastu lat żyję z kobietą, z którą wychowujemy naszego nastoletniego syna. Zdecydowałem się na to wyznanie bo myślę, że moja historia ilustruje jakoś historię wielu odchodzących z kapłaństwa duchownych. Sprawy tak zwanych księżowskich dzieci nie zostały bowiem jeszcze dostatecznie uregulowana przez Kościół w duchu roztropnej miłości. Nikogo jednak nie chce pouczać, nie chcę osądzać, piszę te zapiski bardziej sercem niż głową. Polecam się świętym Antoniemu Padewskiemu i Franciszkowi z Asyżu, których figurki znalazły miejsce w mojej kieszeni gdy w dramatycznym rozedrganiu opuszczałem przed laty ostatnią parafię zostawiając kapłaństwo, które tak bardzo kochałem.

ZAKOCHANIE

Na drugiej parafii zacząłem wchodzić w coś takiego, co by można nazwać poufałą znajomością z kobietą. Nie szukałem wtedy zakochania świadomie. Przez parę lat to była pielęgnowana swego rodzaju przyjaźń. Można nawet nie przyjaźń, ale zaufana znajomość. I w tą znajomość wchodziłem coraz głębiej, bo czułem się potrzebny gdyż ona była matką samotnie wychowującą dzieci, miała swoje problemy osobiste i mogłem jej pomagać nawet bardziej logistycznie niż finansowo. I dobrze mi było z tym, choć zaczęły się pojawiać we mnie niemałe dylematy z tym związane . Niemniej trwałem w tej konstelacji dość długo, ale potem to zaczęło we mnie ewoluować. Powoli się zakochiwałem, odkrywałem, że to jest relacja bliska i intymna. Bardzo szybko to przerodziło się u mnie w pełne zakochanie i poszło niestety w relację seksualną. Nigdy nie powiem, że to była dobra rzecz, którą zrobiłem. Będąc jeszcze w seminarium to sobie myślałem, że gdybym miał coś takiego zrobić w kapłaństwie, to lepiej żebym już umarł. To jest rzecz bardzo trudna i żadnemu księdzu jej nie polecam, bo musiałem stanąć przez to w życiu przed bardzo trudnymi wyborami. Uważam, że wtedy powinienem się w pewnym momencie opamiętać, ale z drugiej strony wiem, że nikomu nigdy o tej sytuacji nie powiedziałem, nikomu nie zwierzyłem się i nie miał mi kto pomóc, powiedzieć abym się zatrzymał. Gdy pierwszy raz doszło między nami do kontaktu fizycznego byłem sobą bardzo zgorszony. Byłem totalnie załamany. Na początku te kontakty fizyczne były bardzo sporadyczne. Zawsze też myślałem, że to się skończy, że będzie znowu dobrze, bo byłem zbrzydzony sobą. Wchodziłem w grzech ciężki, a potem musiałem msze rano odprawiać. To było dla mnie straszne. Na początku jak to się zdarzało, to jeździłem jak najdalej od swojej parafii do spowiedzi, ale to było bez efektu. Potem jak się to powtarzało, to powoli tłumiłem zgorszenie w sobie, zacząłem trochę pić. A z czasem się samo usprawiedliwiałem, bo odkryłem i z obserwacji i z rozmów, że wielu moich kolegów ma podobne problemy. A potem się poddałem uczuciu, bo widziałem, że ona też się zakochuje. Byłem w wielkiej euforii, i myślałem sobie: no trudno, po prostu takie jest życie. Już wtedy pojawiały się we mnie myśli o odejściu, ale na zasadzie dalekich planów. I wtedy zacząłem dostawać anonimy. Cześć z nich mogła pochodzić nawet od rodziny Ewy, bo ja byłem już zaangażowany w jej życie, czasami zajmowałem się jej starszymi dziećmi, czasami jej rodzicami. Podejrzewam, że mój biskup dostał też jakiś anonim w tej sprawie, bo nagle mnie w sierpniu przenieśli na inną parafię kilometrów dalej, półtorej godziny jazdy samochodem. Były jeszcze wakacje, przyjechałem do niej raz czy drugi, ale potem fizycznie stało się to już bardzo trudne. Niemniej emocjonalnej relacji nie zerwałem. Nie potrafiłem zerwać. Czułbym się głupio, bo myśmy wcześniej rozmawiali, że może zaczniemy nowe życie razem. To była taka euforia jak narkotyk, odurzenie. Zakochanie tak działa, człowiek jakieś deklaracje składa: Kocham cię, będziemy razem. Natomiast jak się już pojawiło się dziecko, to nagle się to musiało skonkretyzować, ale to było potem. W tym czasie utrzymywaliśmy kontakt głównie telefoniczny. Przez następne miesiące przyjeżdżałem do niej sporadycznie, a po roku pojechaliśmy razem na wakacje. Przyjechałem po nią do domu w nocy, wyjechaliśmy i byliśmy ze sobą tydzień sami, bardzo daleko on innych, na skraju Polski. Na pewno był to moment kiedy byliśmy oboje szczęśliwi. (Choć po prawdzie nie czułem się do końca komfortowo, bo ciągle myślałem że ktoś mnie rozpozna).

DZIECKO

W ogóle nie brałem pod uwagę, że może z tego począć się dziecko. Ewa też według mnie tego nie planowała, bo miała już przecież dwoje dzieci. Ja w tych sprawach byłe „zielony”, bo ona była tak na prawdę moją pierwszą i jedyną kobietą w życiu. Wiem tylko, że byłem zakochany i natarczywy, bo jak już się czegoś zasmakuje, to tego się chce. No i wtedy pojawiło się dziecko. Pamiętam dokładnie ten moment gdy mi powiedziała. Byłem wtedy w Łodzi, jechałem samochodem, i ona wtedy do mnie zadzwoniła i powiedziała, że prawdopodobnie z tego naszego wyjazdu będzie dziecko. No, byłem w szoku. Musiałem samochód zatrzymać. Ręce mi drżały. Bałem się, bo na prawdę wtedy się dopiero przestraszyłem. To był taki moment... doświadczenia konsekwencji grzechu. Bo jest fajnie, fajnie, a tu... jeb cię po prostu w głowę. I wtedy odczuwasz głębokie konsekwencje swoich czynów. Tak mocno to przeżyłem, że długi czas tam odstałem z dygoczącym sercem, bo nie byłem w stanie pojechać dalej. Dopóki ta ciąża Ewy była jeszcze mało widoczna, to jeszcze było w miarę ok, ale kiedy stała się widoczna, to poszły plotki. I ona żyła w ciąży z tym dzieckiem sama i miała do mnie żal, że ją wtedy samą zostawiłem. Było jej wtedy bardzo trudno pod każdym względem, a ja byłem zbyt tchórzliwy, zbyt zakochany w sobie żeby ze wszystkiego zrezygnować i stanąć przy niej. Bałem też reakcji swojej rodziny, bałem się złamać tabu, bo w seminarium mnie nauczyli, że odejście z kapłaństwa to jest straszny dramat, że to jest najgorsza nieprzyzwoitość, najgorsze świństwo jakie człowiek może zrobić ludziom i wielkie zgorszenie dla wszystkich wiernych. Dlatego tak długo to trwało zanim zdecydowałem się na finalny krok, bo wiele lat się biłem z myślami. Po jakimś czasie niby zaplanowałem swoje odejście, ale czekałem na odpowiedni moment, czekałem na jakieś emocjonalne wydarzenie. I przyszedł taki moment, że to wszystko zrobiłem w ciągu kilku dni, ale o tym później. W dniu porodu przyjechałem do Ewy, była w zaawansowanej ciąży, to były Święta i miała różnych gości. I ona wtedy dostała bólów porodowych i w tym był jakiś palec Boży, że ja ją wtedy zawiozłem do szpitala, widziałem ją przez okno jak szła na salę porodową. Potem pojechałem na parafię, tam gdzie mieszkałem i dostałem telefon od jej siostry, że syn się urodził, że jest zdrowy i cały, choć Ewa miała krwotok i jakieś komplikacje. Siostra wiedziała, że ja jestem ojcem. Tego nie da się przecież utrzymać w tajemnicy. Ja jednak ukrywałem to wszystko przed swoją rodziną. Po porodzie Ewa też miała do mnie bardzo duży żal i długie godziny mi płakała w telefon. Później mi to tłumaczyła, że kobieta kiedy urodzi to wszystkie pozytywne hormony jej odpływają i wpada w dołek. A ja się tłumaczyłem długo i zawzięcie, że nie mogę być przy nich, i że będę ich wspierał jak będę mógł. Od początku czułem się odpowiedzialny za nich materialnie i zaraz po porodzie pojechałem 100 kilometrów dalej do innej miejscowości żeby kupić wyprawkę synowi. I to wszystko przywoziłem im po nocy. Po trzech miesiącach od porodu zabrałem ich całą rodziną nad morze. Pamiętam jak Kuba się budził w nocy, jak się na mnie patrzył. To były niezapomniane dla mnie przeżycia. Potem co roku na wakacje już razem wyjeżdżaliśmy. Poza wakacjami mnie jednak przy nich nie było. Tylko w miarę regularnie przysyłałem im wtedy pieniądze, bo to było sprawą mojego honoru żeby odłożyć dla nich 500 złotych co miesiąc.

DYLEMAT

Musiałem też cały czas ukrywać przed moimi kolegami, że mam dodatkowe wydatki na dziecko. Oni mieli na to, czy na tamto, a ja lawirowałem i kombinowałem, jak więcej w parafii zarobić. Były jednak paradoksalnie plusy takiej sytuacji dla mnie jako dla księdza, bo z jednej strony zostałem obłudnikiem, ale z drugiej strony stałem się wyrozumiały i cierpliwy dla ludzi, raczej komuś współczułem niż go potępiałem. Pocieszałem ludzi, którzy przychodzili do mnie do spowiedzi, bo potrzebowali po prostu dobrego słowa. W konfesjonale przestałem się gorszyć grzechami, a stałem się czuły i wrażliwy na ludzkie dylematy. Ale sam nadal przeżywałem męki podwójnie, bo seminarium raczej nas nie uczono ani o zakochaniu a tym bardziej o dylematach moralnych, zostać tu czy pójść tam. Ciągle miałem wyrzut sumienia względem Ewy i pozostawionego syna, za którym tęskniłem. Zwłaszcza, że z domu wyniosłem duży szacunek i potrzebę opieki nad dziećmi, bo żyliśmy dzięki matce bardzo rodzinnie. Gdy na przykład na świecie pojawiały się dzieci moich sióstr to wspólnie żeśmy je bawili, wspólnie wychowywali. Nawet jak byłem już księdzem to ja nie miałem barier żeby zaopiekować się dziećmi braci ze wspólnot przy parafii. Na przykład wielodzietnej rodzinie pomagałem odebrać synka z przedszkola i szedłem z nim na spacer. To było dla mnie naturalne i nie miałem żadnych dylematów żeby tak robić. A mając własnego syna nie robiłem tego, było dla mnie bardzo bolesne i związane nieraz z dramatycznymi przeżyciami. Pamiętam jak Kuba miał cztery lata i przywoziłem ich z nad morza do domu. Chciałem się tylko odświeżyć żeby pojechać zaraz na parafię i wtedy Kuba wszedł za mną do łazienki, wszedł do wanny i zaczął myć mi nogi. I ja mu mówię: - Co robisz?! A on odpowiada: Tato, ja ci wymyję nogi, ale nie odjeżdżaj. To było jakby ewangeliczne doświadczenie dla mnie, bo w nim Pan Jezus obmywa mi nogi, jako grzesznikowi. Przecież to było dziecko jeszcze nie do końca pojmujące rzeczywistość, a tak przeżywał, że ja odejdę. Popłakałem się w tej wannie. I ja musiałem go wtedy okłamać, to było straszne. Nie tylko okłamywałem siebie, okłamywałem innych, ale okłamywałem też swoje dziecko. Potem jak przyjeżdżałem do nich po jakiejś dłuższej przerwie, a Kuba był już starszy, to dzień, dwa był trochę z boku, ale potem byłem już dla niego najważniejszy. I to mnie bardzo wzruszało, bo czułem się mu potrzebny. Kiedy już był na tyle duży, że potrafił rozróżnić marki samochodów i wiedział jakim samochodem jeżdżę, to potrafił, jak Ewa mi potem mówiła, zatrzymać się i mówił: - O, tam tata jedzie. To momentalnie rodziło moją więź z nim i uświadamiało mi, że ojciec jest potrzebny dziecku od początku.

ODEJŚCIE

I przyszedł w końcu ten moment, że przyjechałem do nich na stałe. Kuba miał wtedy już ponad sześć lat. Spałem z nim wtedy w wielkim łóżku i on się rano obudził, zobaczył że ja jestem, był szczęśliwy i nie pytany powiedział: - Wiesz, spełniły się moje największe marzenia, że już nie wyjedziesz. I to mi strasznie dało kopa, że dobrze wybrałem. Bo ja dotychczas zawsze w nocy uciekałem kiedy on spał. Te pierwsze dni z nim to był dla mnie dar od Boga, że po ludzku znosiłem je strasznie. Bałem się ludziom pokazać, wyjść z domu, wyjść na ulicę. I wtedy pomagało mi dziecko, które mówiło: - Chodź ze mną na spacer, pokażę ci las. I brał mnie za rękę i szedłem z nim. Nie mogłem mu przecież powiedzieć, że się boję. Potem mnie zaprowadził, do szkoły. I potem go odbierałem z tej szkoły. I pamiętam jak wyszedł kiedyś z klasą po skończonych lekcjach, zobaczył mnie, złapał za rękę i zaczął mnie całej klasie przedstawiał: - Zobaczy to jest mój tata, to jest mój tata - mówił.

Sam moment odejścia był dla mnie bardzo, bardzo trudny, bo ja sobie innego życia niż kapłańskie nie wyobrażałem. Ja innego życia nie znałem. Myślałem sobie: Na kapłaństwie się nie wzbogaciłem, za co będę żył? Bałem się biedy, bezrobocia, ale przede wszystkim miałem w sobie strach przed tym, co inni powiedzą. Byłem pyszny, bo bałem się niejako wyznać swój grzech publicznie, a przez to diabeł prowadził mnie na smyczy. To było dla mnie pewną tajemnicą i było w tym coś demonicznego, bo odeszło od mnie wtedy gdy fizycznie przekroczyłem próg nowego domu. Kiedy do nich przyszedłem to miałem 800 złotych w kieszeni i pensję, która mi potem spłynęła za 2/3 etatu w szkole. We wrześniu się zarejestrowałem jako bezrobotny bez widoków na jakąkolwiek pracę. To były czasy gdy o pracę było trudno. Samo odejście jakoś zaplanowałem i wiedziałem, że nastąpi kiedy nadejdzie moje przeniesienie z parafii do parafię. Nie chciałem za bardzo zgorszyć ludzi. Ale samo dekret o przeniesieniu mnie zaskoczył. Miałem wrażenie, że ówczesny proboszcz mnie wtedy sprzedał, bo często z nim się kłóciłem i miałem swoje zdanie na wiele rzeczy. Proboszcz pojechał wtedy do biskupa, powiedział że torpeduję jego pracę duszpasterską i że zaniedbuje obowiązki, że się spóźniam. Co było dla mnie pomówieniem, kiedy mi to biskup powtórzył, bo ja nigdy w życiu się nie spóźniłem. Do tej pory nastawiam dwa budziki żeby nie zaspać. Byłem więc na proboszcza zły, bo kłamał. Mógł mi inne rzeczy zarzucić, o których nie wiedział, a zarzucił mi rzeczy, które były nieprawdą. Dostałem więc dekret o przeniesieniu w połowie sierpnia kiedy się już raczej przenosin księżowskich nie robi. Ale to było w jakiś sposób błogosławione, bo popatrzyłem na tego proboszcza, jak na faraona, który mnie wygnał, uczynił moje życie po ludzku trudniejszym, ale paradoksalnie mnie wyzwolił. Sam nie byłbym do tego zdolny. Wcześniej często w tym czasie biłem się z myślami, że jak mam odejść, bo już jest ostatni moment, bo Kuba miał już siedem lat i zaczynał drugą klasę. Wiedziałem, że potem będzie za późno. Zresztą Ewa powiedziała mi to wprost, że teraz albo nigdy i byłem przyparty do muru i przez nią. Wcześniej ją ciągle zwodziłem, że przyjdę, że przyjdę na pewno i Kubą się zajmę. A grałem na dwa fronty, bo tak na prawdę bardzo się bałem. Do tego stopnia byłem przerażony, że jak wylądowałem wreszcie u nich, to mówiłem sobie w duchu: wytrzyma miesiąc, może dwa, a potem pójdę i najwyżej rzucę się na tory.

REAKCJE

Po ludzku po prostu ta sytuacja mnie przerastała i czułem ogromne brzemię, jak zareaguje moja rodzina. Myślę, że gdyby żyła moja matka, to nie wiem czy byłbym w stanie odejść i wystawić ją na taką próbę, ale Pan Bóg sprawił, że już ją wcześnie zabrał. Moje siostry kiedy się rozniosło, że odszedłem z kapłaństwa przeżyły pewien koszmar. Siostry dowiedziały się już wcześniejszym że mam dziecko, bo dostały anonimowy telefon w tej sprawie i kiedy jedna z nich zadzwoniła mnie i mnie wprost zapytała, więc powiedziałem, że to prawda. Ale jak odszedłem z kapłaństwa w 2009 roku to była olbrzymia sensacja, ludzie ją zaczepiali na ulicy, bo ja tam uchodziłem w jej miasteczku za porządnego księdza. Innym rodzajem cierpienia były tak zwane dobre rady. Mój szwagier mi mówił, że jestem idiotą, bo wziąłem sobie babę z dziećmi i, będę miał z tego powodu same kłopoty. Mówił mi: - Gdybyś tam miał jakąś dziewuchę bogatą, młodą, no to, tak, ale tutaj pakujesz się w kabałę bez wyjścia. Tak na zdrowy chłopski rozum mi radził nie wiedząc, że pogłębia moje cierpienie. Ale Bóg miał miłosierdzie nade mną. Nawet jeżeli chodziło o sam moment mojego odejścia, bo gdybym zamieszkał z nimi wcześniej, to starsze dzieci Ewy z pierwszego małżeństwa nie wiem jakby to zniosły. A gdy ja w końcu przyszedłem, to one praktycznie były usamodzielnione i były już poza domem.

Co do reakcji środowiska księżowskiego, to zostałem skazany na infamię. Paradoksalnie bowiem w środowisku księżowskim gdy się mówiło, że jakiś tam ksiądz ma dziecko, to jeszcze jakoś uchodziło. Na zasadzie dowcipu krążyła nawet taka historia, o poprzednim biskupie, że jak przyszedł ksiądz do niego i powiedział szczerze, że ma dwoje dzieci, to ten dał mu lepszą parafię. Natomiast odejście z kapłaństwa było traktowane jak zdrada. Kiedy się już przeprowadziłem miałem kilka telefonów od znajomych księży czy to rzeczywiście prawda , że odszedłem i jak potwierdzałem, to kontakt z nimi się w zasadzie urwał. Nie było mnie więcej. Przestałem dla nich istnieć. Nie zapraszali mnie już na swoje imieniny i spotkania. Czułem się trochę jak owca, którą wypędzono z owczarni mówiąc: no to radź sobie teraz. Sam tego chciałeś, to masz. Na początku liczyłem na to, że oni zadzwonią ponownie i zapytają: Czy masz za co żyć? Jak sobie radzisz? Czy ci jakoś nie pomóc? Liczyłem na to, szczerze powiem, ale się nie doczekałem. Wsparł mnie tylko jeden ksiądz z mojej ostatniej parafii, który przyszedł tam jeszcze jako neoprezbiter. Ja miałem zawsze instynkt opieki nad młodszymi księżmi i nim też się opiekowałem, czułem się za niego odpowiedzialny. Wprowadzałem go w kapłaństwo, byłem względem niego uczciwy, mówiłem jak jest, dzieliłem się doświadczeniem. Potem sam mi mówił, że doświadczył ode mnie wiele dobra. Jemu pierwszemu powiedziałem, że odchodzę. I on mi pomógł wtedy na etapie przeprowadzki, fizycznie zorganizował pewne rzeczy, za co jestem mu niezmiernie wdzięczny. Ale generalnie księża mnie zostawili. Za to byłem zaskoczony pozytywnie reakcją świeckich. Moi byli parafianie nie potępili mnie, i to było już dla mnie zadziwiające. Mogę nawet powiedzieć nawet, że świeccy byli dla mnie głosem Boga bym zaopiekował się dzieckiem. I to był też głos Kościoła, ale wyrażony przez świeckich. Żaden spowiednik, ani ksiądz mnie tak nie radził. Do tego wsparli mnie po odejściu, dzwonili ze słowami otuchy, zapraszali na spotkania do siebie. Potem ludzie świeccy załatwili mi pracę. Przyszedł sąsiad i powiedział, że jakiś gość zwalnia się z pracy i mogę się iść zapytać czym mnie przyjmą. Poszedłem się zapytać i dostałem pracę. Może to nie była najlepsza praca, ale to wtedy była dla mnie wielka radość, że ktoś mnie w ogóle chciał przyjąć. Popracowałem z pół miesiąca, 900 złotych chyba wtedy dostałem, ale byłem bardzo szczęśliwy, że stałem pasek i, że uczciwie zarobiłem pieniądze. Potem sąsiedzi dla mnie zrobili imprezę powitalną. Poczułem się przez nich na prawdę zaakceptowany.

IDEALIZM

Od początku liceum myślałem by zostać księdzem. Nie mogłem się doczekać matury, a po jej zdaniu od razu pojechałem do seminarium duchownego w mojej diecezji złożyć dokumenty i zostałem przyjęty. Bez kłopotów skończyłem studia i Kościół w osobach moich przełożonych uznał, że mam powołanie i dopuścił mnie do święceń. W czasie formacji seminaryjnej otrzymałem od przełożonych ideał życia kapłańskiego i kiedy zaczynałem kapłaństwo byłem pełen ideałów. Cieszyłem się nim po prostu, a początki mojego bycia księdzem były bardzo szczęśliwe. Może i dzięki temu, że w trakcie studiów w seminarium, ani też przed seminarium nie znałem przypadków ciemniejszego życia księży. Myślałem, że wszyscy księża są wspaniali, że prą do przodu. Nie byłem przygotowany na to, że w Kościele są sytuacje grzeszne, co jest dla mnie dzisiaj naturalne, mówiąc to jako człowiek pięćdziesięcioletni.

Na mojej pierwszej parafii byłem tylko z proboszczem. On mi nie przeszkadzał się realizować duszpastersko, a ja byłem pełen gorliwości. Pomimo, że to była mała parafia, to robiłem w niej wiele rzeczy: miałem 18 godzin lekcji w szkole, przygotowywałem dzieci do pierwszej Komunii, młodzież do bierzmowania, prowadziłem ministrantów, grupę oazową i chodziłem jeszcze na Neokatechumenat, kiedy to była jeszcze w parafiach w naszej diecezji zupełna nowość. Pamiętam, że wracałem wieczorami utyrany i zmęczony, ale czułem się wewnętrznie szczęśliwy. Byłem tak pełen ideałów, że gdy pierwszy raz spotkałem się osobiście z fałszywym oskarżeniem, to byłem do głębi wstrząśnięty. Kiedyś grałem z chłopcami po religii w piłkę przy szkole, a gdy skończyłem byłem mocno spocony i brudny. Śpiesząc się do parafii zarzuciłem sutannę na siebie i szedłem taki umorusany, brudny ulicą do kościoła. I jakaś parafianka powiedziała potem ludziom, że byłem pijany. Pamiętam, że to było dla mnie szokiem, że ona mogła coś takiego pomyśleć w ogóle, bo byłem wtedy abstynentem. Ale ludzie sami przyszli do mnie i powiedzieli, że ona jest głupia, bo takie rzeczy o mnie wygaduje. Inna czerwona lampka zapaliła mi się gdy odkryłem, że wielu starszych ode mnie księży było zgorszonych moją gorliwością, a dodatkowo tym, że opowiadałem o sobie zbyt szczerze. A ja mam taką naturę po prostu, że męczę się gdy jestem w jakimś sensie nieszczery. Dodatkowo w tych nowych wspólnotach, do których chodziłem posługiwać ludzie faktycznie, coś takiego ze mnie wydobyli, że byłem szczery, bo sam ich słuchałem gdy mówili o sobie prawdziwie i naturalnie. Po za tym ludzie ze wspólnot byli dla mnie mili i życzliwi, i to powodowało, że się łatwiej przed nimi otwierałem, szczerość rodziła szczerość. Czułem, że z nimi nie byłem ponad, ale stawałem się kościołem, zresztą zgodnie z tym co mówił św. Augustyn: „Dla wam jestem biskupem, z wami jestem chrześcijaninem”. Ale dla wielu księży taka otwartość z mojej strony, to była niepokojąca nowość. Pamiętam, jak powiedziałem kiedyś w małym gronie księży o moich problemach z czystością, z samogwałtem i potem w mojej obecności aluzyjnie ktoś wspomniał, że mówić o takich rzeczach, to nie jest mądre dla księdza i wiedziałem, że pił do mnie. Bo normalnie nikt nie wymaga od księdza zbytniej szczerości, żeby się uzewnętrzniał. Miał parafianom coś przekazywać, ale raczej nie mówić o sobie, a zwłaszcza o swoich grzechach.

Niemniej na tej pierwszej parafii moje kapłaństwo było dla mnie jeszcze wielkim przeżyciem i pełne można powiedzieć naiwnego idealizmu. Pamiętam bardzo mocno sytuację gdy proboszcz gdzieś wyjechał, i musiałem w kancelarii sfinalizować sprawę ślubu, a proboszcz mi mówił wcześniej, że za ślub trzeba wziąć tyle a tyle. Przyszła wtedy ta para młodych i mi zaczęli mówić, że są biedni, że nie mają pieniędzy i ja im zrobiłem wbrew zaleceniom proboszcza sporą obniżkę. Oni mnie tak wtedy naciągnęli, bo potem od ludzi się dowiedziałem, że oni byli dość zamożni i zrobili huczne wesele. Proboszcz gdy wrócił, to mi tłumaczył żeby ludziom tak do końca nie ufać.

MAMONA

Sytuacje w kancelarii parafialnej były dla mnie zawsze trudne i stresujące, bo wiązały się z poborem pieniędzy, a w polskim Kościele kiedy się rodzisz, żenisz czy umierasz, to musisz w parafii zostawić kupę kasy i to mnie męczyło. Z czasem te techniki poboru mamony jakoś udoskonaliłem, ale mój pierwotny idealizm sprawiał, że zupełnie nie istniał dla mnie problem moich osobistych poborów. Pamiętam swój pierwszy księżowski urlop gdy nie miałem za co na niego pojechać, bo wydawałem pieniądze na bieżąco. Jak miałem więcej pieniędzy, to pomagałem niektórym ludziom, organizowałem różne rzeczy za swoje pieniądze dla dzieci i młodzieży, bo to było dla mnie naturalne i w ogóle się nad tym zastanawiałem, że robię coś niestandardowego. /Po latach ciutkę to do mnie wróciło, bo ludzie którym dałem gdzieś kiedyś jakieś pieniądze, pamiętali o mnie gdy zostałem bez niczego/. Więc pierwszy urlop spędziłem wtedy u matki.

Na drugiej mojej parafii nadal byłem gorliwy, ale wielu rzeczy zacząłem się tam „uczyć”. To była już parafia miejska gdzie wszedłem w dużą grupę księży, bo z proboszczem było nas w sumie sześciu. I pewne rzeczy, o których się tam dowiadywałem z jednej strony były jakoś ciekawe, ale z drugiej, nie chciałbym używać tego słowa, ale jednak gorszące, bo sprowadziły mój idealizm na ziemię. Zaczęły się różne księżowskie plotki, poznałem że wśród księży jest i oszukaństwo i kombinatorstwo, i że są kobiety. To nawet nie chodziło o tych księży, z którymi pracowałem, ale opowiadano o innych. Obserwowałem też proboszcza, do którego ciągle ktoś regularnie przyjeżdżał, ciągle miał jakiś gości wieczorem i nie wiedziałem kto to i po co. Nie drążyłem tego, choć mnie to dziwiło, bo tak na prawdę broniłem się podświadomie przed tym, co mógłbym w związku z tym odkryć. Niby żyliśmy razem, ale każdy z nas żył autonomicznym życiem. Na przykład o innym koledze księdzu, dowiedziałem potem od chłopaka, który chodził do grupy młodzieżowej w parafii, że ten ksiądz puszczał im na tych spotkaniach młodzieżowych pornole. Nigdy bym go wtedy o to nie podejrzewał , bo przecież mieszkałem tuż obok, za ścianą, ale jednak to mogła być prawda. /On jest obecnie teraz zacnym proboszczem, ale podejrzewam, że mógł być w to mocno umoczony./ Wierzę ludziom, bo kiedy przeszedłem na drugą stronę, to ci, których znałem jako ksiądz zaczęli być wobec mnie bardziej szczerzy, bo zginęła między nami pewna bariera i mówili mi prawdę o tak zwanym drugim życiu niektórych księży. Na tej drugiej parafii miałem duży dylemat z pieniędzmi parafialnymi, bo okazało się, że przy dużej liczbie księży niektórzy potrafili ze wspólnej puli brać część pieniędzy dla siebie. Na przykład wpisywali w księgach, że biorą za pogrzeb 350 złotych a brali 400 złotych. Ja to sam mimowolnie odkryłem. Albo chodziliśmy po tak zwanej kolędzie a po powrocie wpisywaliśmy konkretną sumę pieniędzy, którą się zebrało od ludzi. Akurat miałem bardzo dobrych znajomych w tej parafii i oni mi kiedyś powiedzieli że był u nich w zeszłym roku ksiądz, a oni dali mu na kościół 40 złotych, a ja to sprawdziłem, że ten ksiądz wpisał, że dostał od nich 30 złotych. I rzeczywiście któregoś roku proboszcz publicznie oskarżył księży, że go okradają. Akurat tego roku z drugim kolegą przynieśliśmy z kolędy w sumie więcej pieniędzy niż pozostali i wtedy proboszcz na spotkaniu do nas wszystkich powiedział, że ten i ten przyniósł 4 tysiące więcej, niż pozostali. W swej naiwności jeszcze sobie wtedy tłumaczyłem, że w parafii są bogatsze i biedniejsze rejony, ale tak na prawdę czułem się z tym bardzo dyskomfortowo, bo nie byłem w jedności z innymi księżmi. Na szczęście było wtedy nas dwóch takich uczciwych. Trudno mi powiedzieć, czy to był proceder stosowany w większości parafii, niemniej takie rozwiązania podpowiedzieli mi życzliwi koledzy, że tak się po prostu robi: - Idzie kolęda, więc trzeba sobie uzupełnić pobory. I szczerze mówiąc, ja też bodajże już siódmy roku kapłaństwa wszedłem w ten proceder. Bo za kolędę od proboszcza dostawałem premię 2 tysiące złotych, to drugie 2 tysiące wyciągnąłem obok. Do tej pory mam wyrzuty sumienia z tym związane. Ale tak na prawdę zarzuciłem idealizm i stałem się pragmatykiem jeżeli chodzi o finanse kiedy mój syn pojawił się na świecie. Od początku podjąłem się współ utrzymania dziecka i w związku z tym musiałem kombinować, jak mieć więcej pieniędzy. Ale na początku na prawdę chciałem żyć ewangelicznie i ubogo. Jako młody ksiądz nie miałem na przykład samochodu, a jak przyszedłem na tę drugą parafię, to wszyscy już mieli swoje samochody. Wiadomo, że samochód to praktyczna rzecz dla księdza żeby funkcjonował, ale ja przez lata funkcjonowałem bez niego i jakoś żyłem. Ale wtedy poczułem jakoś inny, biedny i zacząłem powoli zbierać pieniądze i kupiłem w końcu, również dzięki pożyczkom, używanego malucha. I byłem wtedy dumny, że już kolegom dorównałem. Ale gdy kupiłem tego malucha, to o rok młodszy kolega kupił sobie nowego nissana i znowu mnie to uwierało, bo nie wiem skąd miał na to pieniądze. Może mu rodzice dali, a może sprzedał pole, nie wiem, ale wzbudzało to znowu moją zazdrość.

Na tej drugiej parafii dowiedziałem się też, że na pielgrzymce do Częstochowy również można zarobić. To były czasy tak zwanego boomu pielgrzymkowego i pojąłem, że pielgrzymka oprócz sfery duchowej, to też jest sfera materialna. Dlatego była spora rywalizacja wśród księży by być organizatorem pielgrzymki i żeby zostać szefem grupy pielgrzymkowej to trzeba było się wystarać u proboszcza, który o tym decydował. I byli tacy, którzy bardzo się starali, a ja w swej naiwności nie rozumiałem po co, bo przecież organizacja pielgrzymki to była kupa kłopotów. Dopiero potem dowiedziałem sie, że taki kierownik pielgrzymki zarabiał na tym 8-10 tysięcy. To były wtedy poważne sumy. I to było dla mnie jako księdza z siedmio czy już ośmioletnim stażem kapłańskim również zgorszeniem. Szczególnie to przeżyłem gdy przychodzili ubodzy ludzie zapisywać się na te pielgrzymkę. Pamiętam jak przyszło do mnie dwoje dzieciaków może piętnastoletnich, którzy mówili, że zarobili sobie na pielgrzymkę, bo chodzili przez dwa tygodnie na jagody do lasu. Nie zapomnę tego do końca życia, bo nie mogłem tym dzieciom spojrzeć wtedy prosto w oczy. Te dzieci mieszkały na wsi i wiem, że ich matka wiązała ledwo koniec z końcem, a one były ambitne i uzbierały sobie pieniądze z tych jagód. A ja wiedziałem, że z każdych dziesięciu złotych tego wpisowego, dwa złote szło na przewodnika grupy, który to organizował i nic z tym za bardzo nie mogłem zrobić. Bo nie było zmiłuj, czym więcej osób szło w grupie tym większy był dochód przewodnika. Może za szeroko poruszam ten wątek, ale takie rzeczy we mnie głęboko zapadły. Myślę, że część księży była i jest uczciwa, ale w głowie pozostały y mi te negatywne przykłady, z którymi spotkałem się bezpośrednio. Będąc już formalnie poza Kościołem, bardzo często zbierałem cięgi za pazerność księży, bo wielu ludzi wylewało z siebie pretensje za doświadczone ze strony księży krzywdy finansowe. Nie wszystko co mówili, musiało być prawdą, bo ludzie mogą mówić nieprawdę, ale najczęściej im wierzyłem. Bywałem i w środowiskach antyklerykalnych i prokościelnych, i wszędzie te same zarzuty o pieniądze się powtarzały.

SAMOTNOŚĆ

Na drugiej parafii pojawiało się też u mnie coś takiego jak poczucie samotności. W tym czasie miałem problemy osobiste, bo rozpadała się rodzina mojej siostry, a zaraz potem umierali mi rodzice. Może wtedy tak bardzo nie przeżywałem śmierci rodziców, bo byłem zaangażowany w swoją pracę i nadal mnie ciekawiło kapłaństwo, wiele rzeczy się we mnie odkładało. Z księżmi na parafii jakoś duszpastersko współpracowaliśmy, ale tak na prawdę każdy z nas miał swoje towarzystwo, swoje układy. Ja nie miałem z nimi wspólnych tematów i pasji. Być może to był mój błąd, że nie zżyłem się z nimi, ale oni mieli inaczej ustawione priorytety. Na przykład ciągle jeździli do innych kolegów księży na urodziny i imieniny najczęściej w soboty wieczorem, a ja to zaniedbywałem, bo wiele wspólnot, którym posługiwałem spotykało się w soboty. No i chodziłem do nich, bo czułem się zobowiązany, a nie miałem swojego samochodu żeby szybko przemieścić - być na imprezie księżowskiej i zdążyć wrócić wieczorem do parafii. Z czasem też doszło coś takiego jak zwykłe zmęczenie pracą księdza, bo na parafii pracowało się non stop łącznie z niedzielą. Szkoła, kancelaria, posługa duszpasterska zresztą w coraz mniej życzliwym społecznie środowisku, to przez parę lat też mnie wyczerpało. Nie miałem czasu za bardzo dla siebie, na jakąś wewnętrzną duchową regenerację.

WIARA

Nie zwątpiłem w Pana Boga. Co więcej wydaje mi się, że dostałem od Niego pozytywnego kopa po odejściu. Wtedy gdy poczułem się tą owcą z połamanymi nogami, którą usunięto ze stada i, której każe się jeszcze potem samodzielnie kuśtykać, zamiast ją opatrzyć i zatroszczyć się o nią. To jest przykład z katechez neokatechumenalnych, który bardzo zapadł mi w pamięć, bo te katechezy sam zresztą wielokrotnie wcześniej głosiłem. I tą owcą czułem się ja. Poszedłem nawet na te katechezy, które były głoszone w parafii gdzie zamieszkałem. Chodziłem na te katechezy dość regularnie i były one dla mnie dobrą nowiną. Chciałem nawet po nich dołączyć do wspólnoty, to jednak katechiści mi powiedzieli, że muszę sobie najpierw kanoniczne uregulować sytuację, a na razie kazali mi jeździć do wspólnoty do innego miasta, żeby tu nie być zgorszeniem. Nie przyjąłem takie rozwiązania, bo to było dla mnie logistycznie niemożliwe i kłóciło się z tym, że ewangelia jest dla wszystkich, a przede wszystkim dla grzeszników. Niemniej wiarę ustrzegłem. Zyskałem nawet przekonanie, że wszystko jest łaską. Bo jak tu przyszedłem to żyłem dzięki łasce Boga, nie wyobrażałem sobie po ludzku tego nowego życia. To przerastało moją wyobraźnię wspólne bycie razem. Ale wtedy odkryłem, że mogłem golić się, patrzeć w lustro i powiedzieć sobie, że jestem uczciwy. Bo to że byłem nieuczciwy bardzo mi przeszkadzało przedtem. I odczuwałem olbrzymią ulgę, że już jest po wszystkim, że się przyznałem, że kto miał mnie potępić, to mnie potępić, że kto miał mnie dalej lubić, to mnie będzie lubił. I odczuwałem, że tak powiem, spokój sumienia. A myślałem, że nie będę go miał. I myślę, że to był dar on Pana Boga, że On mnie mocno przytulił do siebie. Poczułem się w wtedy w głębszym sensie szczęśliwy, bo gdybym miał wówczas umrzeć to bym odchodził z czystym sumieniem. Chociaż zostałem bez sakramentów, wywołałem u niektórych jakieś zgorszenie, ale byłem szczęśliwy, że przestałem być kłamcą, oszukańcem, osobą, która żyje w moralnej schizofrenii, że przestałem być obłudnikiem, który co innego mówił, a co innego robił. Czułem się, że te stosunki z Panem Bogiem mi się poukładały. No i ucieszyłem się, że Kuba będzie miał ojca, że nawet jak będę żył tu z nimi miesiąc, to będzie mógł powiedzieć, że taki tu był. Oczywiście na końcu to Pan Bóg oceni tę moja historię, ale mam przeświadczenie, że obecnie żyję uczciwie. Przynajmniej staram się. Ja tu zamieszkałem to chodziłem w niedzielę do kościoła regularnie, choć to był dla mnie stres, bo ciągle się bałem, że mnie ktoś rozpozna. Potem stres stał się mniejszy, a praktykowanie nieregularne. Często mam dyżury w pracy i tam mam kaplicę, którą otwieram o 5.00 rano i w niej się modlę i się dyspensuję od niedzielnej mszy. A szczerze powiem, że idąc do kościoła to, nie wracam z niego lepszy, nie wracam mocniejszy, dlatego tracę motywację. Rzadko słyszę słowo, które by mnie jakoś podnosiło, częściej słyszę banały. Niemniej każdą moją decyzję, każdy problem umiejscawiam zawsze w kontekście Pana Boga. Co do odcięcia od sakramentów, od Eucharystii, to nie powiem, że ja za nimi tęsknię. Były przecież w moim życiu czasy gdy Komunię przyjmowałem świętokradczo. Zresztą to jest jakąś zakałą kapłaństwa, że jest się zmuszanym od początku odprawiać msze na okrągło, nawet w grzechu. Zdawało mi się, że to robimy dla ludzi, ale z tego też są pieniądze. Na pierwszej parafii w standardzie miałem trzy, cztery msze w niedzielę do odprawienia. Według mnie Kościół gdzieś się tu pogubił. Czasami czytam w Internecie zapiski księdza Kramera, jezuity, który buduje mnie swoimi wypowiedziami i odkrywa jakąś prawdę. Czuję z nim więź, bo myśli kategoriami powiedziałbym idealistycznymi, które były dla mnie kiedyś bardzo bliskie. Gdy wyjadę w wakacje na Podlasie i wejdę do cerkwi, to tam się więcej modlę. Wiary, broń Boże nie zamierzam zmieniać, ale cisza tych cerkwi przynagla mnie do modlitwy.

PRAWO

Formalnie gdy odchodziłem z kapłaństwa nigdy nie dostałem oficjalnego zawiadomienia kościelnego o tym, że jestem suspendowany. Fizycznie takiego pisma nie dostałem, choć zostawiłem swój obecny adres gdy pojechałem o mojej decyzji zawiadomić biskupa. To było bardzo dramatyczne przeżycie. Dobrze, że był ze mną ten znajomy ksiądz, bo ja fizycznie i psychicznie bym nie podołał, nerwy by mnie zjadły. Poprosiłem go żeby mnie zawiózł do biskupa i wszedł ze mną na rozmowę. Wtedy powiedziałem biskupowi jak wygląda moja sytuacja i, że zdecydowałem odejść. Biskup wydarł się na mnie, że przecież widziałem co robię, i nie potrzebnie podtrzymywałem te więzi z dzieckiem. Przyjąłem to pokornie pomimo, że byłem w olbrzymich emocjach. Mało tego, uklęknąłem przed biskupem, prosząc o błogosławieństwo. To wyglądało jak scena filmowa, ale ja na prawdę potrzebowałem tego błogosławieństwa. Pocałowałem go w pierścień, chociaż wcześniej nigdy nie lubiłem całować biskupów po rękach, ale wtedy to zrobiłem i poprosiłem żeby mnie pobłogosławił. I on się wtedy zmitygował i zrobił to. Wtedy wstałem i wyszedłem zostawiając jeszcze w kancelarii kanclerzowi swój adres i telefon. Ale nikt się do mnie potem nie odezwał. Tylko po pewnym czasie zniknąłem ze strony diecezjalnej w Internecie gdzie są wymienieni wszyscy księża w diecezji.

Myślę, że zostałem suspendowany automatycznie, bo Kościół też w ten sposób broni się, aby ktoś potem nie próbował udawać księdza. Suspendowanie znaczy, że nie można udzielać się już jako ksiądz pod sankcją ekskomuniki, ale nie do końca. Ja na przykład miałem nadzwyczajne przypadki, a pracuję teraz wśród ludzi umierających, że dwa rozgrzeszałem gdy byłem przekonany, że ktoś już umierał. Niby jest tu kapelan, ale nikt z personelu nie odważył się po nocy dzwonić do kapelana. I rozgrzeszyłem ich ja, bo miałem przekonanie, że tak trzeba i że robię dobrze. Zresztą w seminarium mnie nauczyli, że nawet jak przestałem być księdzem, to jednak kapłaństwo jest sakramentem nieusuwalnym na całe życie. Dlatego nawet niechcący je nadal realizuje, bo wielu ludzi z różnymi dylematami do mnie przychodzi czy dzwoni prosząc o radę.

Po kilku latach od odejścia zadzwoniłem pod wpływem impulsu do kurii chcąc się dowiedzieć co mam robić dalej w mojej sprawie. I wtedy telefon odebrał mój były kolega, który nawet do mnie przyjechał porozmawiać, ale chyba mnie źle zrozumiał, bo myślał, że ja wrócę. Chciał mi pomóc w powrocie, ale uświadomiłem go, że nie mogę i nie chcę wrócić. Prosiłem go wtedy, żeby pomógł mi jakoś uregulować moje sprawy od strony kanonicznej, ale to jakoś utknęło. Wiem też, że Kościół w takich sprawach nie działa pochopnie, ale i we mnie nie ma zdeterminowania żeby od strony formalnej sprawę rozwiązać. Nadal żyjemy w związku nieformalnym, chociaż Ewa w międzyczasie dostała unieważnienie kościelne pierwszego małżeństwa. Powinniśmy wziąć ślub cywilny, ale to nie jest tak prosto, bo chodzi o podział majątku dla jej starszych dzieci, dlatego ciągle to odkładamy. A poza tym jest we mnie jakaś blokada żeby znowu iść do biskupa. Czuję jakbym miał znowu wejść do jaskini lwa, bo nie czuję więzi z biskupem. Bo mam żal do nich wszystkich z kurii, że nigdy do mnie nie zatelefonowali, nie zapytali jak żyję. Może to jest mój sąd, ale tak sobie myślę, że ja ślubowałem posłuszeństwo biskupowi i fakt, złamałem je, to jednak biskup powinien nadal czuć się zobowiązany do troski o mnie, jak Pan Jezus. I to chyba siedzi we mnie.

CODZIENNOŚĆ

Minęło kilkanaście lat od mojego odejścia z kapłaństwa, posunąłem się w latach. Zmagam się z chorobami, z bólem kręgosłupa, czasami boję się czy jutro wstanę, ale jeszcze się turlam. Co będzie jutro, nie wiem. Na pewno do tej pory myślałem o dziecku, o tym, że rośnie i dojrzewa Ale obecnie on już mnie nie potrzebuje, ba, krytykuje mnie. Niedługo może zostaniemy sami z Ewą. I myślę, że to też jest dar od Pana Boga, bo nie trafiłem na złą kobietę. Jest wrażliwa, uczciwa i jest dobrym człowiekiem. Bardzo często to ona mnie podnosi na duchu. Ona co niedzielę chodzi do kościoła i wiem, że ta jej kobieca religijność nie jest na pokaz. Chociaż często się z nią kłócę, a czasami bym ją zastrzelił, ale tak jest prawie we wszystkich małżeństwach. Wiem to, bo ja pracuję na co dzień z kobietami, a one, jako że są bardziej wylewne opowiadają mi o swoich relacjach małżeńskich. I wtedy widzę, że ja to mam super. Jako były ksiądz nie trafiłem źle. Dziękuję wtedy Bogu, że jestem tu gdzie jestem. Mam dom, mam kobietę, syna, mam pracę społecznie użyteczną. Czego mogę chcieć więcej.

Choć pamiętam, że gdy przymierzałem się do odejścia to właśnie ukazała się w Znaku książka „Porzucone sutanny” ks. Dzedzeja. Pochłonąłem ją niemal i byłem bardzo przestraszony, że ja też tak skończę, bo większość tych opisanych przypadków źle się kończyła. Nie było w tej książce instrukcji jak odejść dobrze. W Kościele nadal jest to temat tabu i raczej bez szans na happy end. Zresztą po części jest to prawda. Sam pamiętam gdy do plebanii zapukał kiedyś ksiądz, który rzucił kapłaństwo, potem stoczył się, został pijakiem i przyszedł do nas po prośbie, aby dostać trochę pieniędzy na życie. Znam księży mających dzieci, którzy w ze strachu przed decyzją odejścia w kapłaństwie zostali. Nie gorszy mnie ich brak odwagi. Raczej myślę, że to Kościół im nie pomaga ją podjąć, a przez to są bardzo samotni. Sam byłem w tym piekle i istotnie wiem, że jest ono wielkim cierpieniem. Oczywiście obecnie nie jest tak, że jestem idealnie wkomponowany w nowe środowisko i nie mam problemów, że jestem spełniony i szczęśliwy. Ja ciągle popadam w mniejsze lub większe dołki, ciągle walczę, borykam się. Moje życie nie jest jakoś wyjątkowe. Ale przecież doświadczam tego samego co inni ludzie.


April66
O mnie April66

Katecheza szkolna, podobnie jak piłka nożna, to nie jest sprawa życia i śmierci, to jest coś więcej.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo