Poszedłem na „2012”. Zwiastuny filmowe zrobiły swoje, tym bardziej, że lubię kino katastroficzne. W szczelnie wypełnionej sali, obok jakiegoś młodzieńca szeleszczącego paczkami chipsów (wrąbał pięć paczek!) oddałem się ponad 2,5 godzinnej amerykańskiej narracji o końcu świata. Końcu w sumie nie takim do końca, bo wnet się okazało, że na nadciągającą apokalipsę (trzęsienia ziemi, gigantyczne tsunami) rząd Stanów Zjednoczonych w głębokiej tajemnicy wespół z innymi państwami przygotował arki ocalenia, z reglamentowaną liczbą czterystu tysięcy miejscówek. A tam gdzie reglamentacja, wiadomo, cena rośnie. Dlatego na ograniczoną pulę łapali się wyłącznie szejkowie i oligarchowie, buląc po miliard euro za bilet ocalenia.
Film jest dzieckiem swoich czasów. Doskonałe efekty specjalne, konwencjonalna fabuła, poprawnie polityczna ornamentyka, kiczowate przesłanie i… niepotrzebne dłużyzny. Nadto, pogoń za jakością sprawiła, że zapis w formacie HD (albo jakim innym) w jednej z sekwencji filmu, kiedy główni bohaterowie miotają się w zalewanej wodą arce, nieznośnie przypominał klimatem plastikowy sitcom, kręcony pod potrzeby telewizyjnego standardu. Film jednak należy obejrzeć, koniecznie w kinie, bo obraz katastroficzny ma to do siebie, że lubi gęstą publikę przed wielkim ekranem, bo to ona tworzy ten specyficzny kinowy nastrój, wybierając na kilka godzin przybytek X muzy.
Im dłużej film trwał, tym bardziej wyglądałem jego końca. Końcowe sceny filmu, kiedy na arkę z braku czasu nie mogły załapać się tłumy ludzi (udaje im się to dopiero w wyniku patetycznej i ckliwej przemowy czarnoskórego głównego bohatera, skierowanej do przywódców państw zbunkrowanych na arkach), dały mi asumpt do rozważań, co by było, gdyby u nas, w Polsce, nagle okazało się, że ocaleć może jedynie polityczny mainstream, mający dostęp do samolotów rządowych, mogących dostarczyć ich – jak ma to miejsce w filmie – na miejsce zbiórki przed wejściem na wyznaczoną arkę. I co by się stało, gdyby nagle się okazało, że sprawny jest tylko jeden samolot?
Czujecie, Szanowni Państwo, co by się działo w strefie VIP na warszawskim Okęciu? Te bitwy o dojście do trapu, selekcja najwierniejszych z wiernych, przemycanie ukochanych zwierząt domowych, zabieranie najtajniejszych teczek pod akt założycielski V RP, te płacze i dantejskie sceny – prezesie, nie odtrącaj!, szlochy i powoływania się na wierność partii, bitwy na pięści pomiędzy sekretarzami partii, czepianie się skrzydeł samolotu, blokady na pasie startowym, TVN24 na żywo… Kurcze, to dopiero byłoby kino katastroficzne. Jakie efekty specjalne, te onomatopeje latające w powietrzu, zbaraniałe miny zostawionych w poczekalni działaczy, te oscarowe wprost role grane sercem i uczuciem.
Ale, ad rem. Nie sposób nie uśmiać się czytając co niektóre poważne recenzje o „2012”, ot chociażby taką, zamieszczoną na stronach internetowych „Newsweeka”: Dlatego „2012” ze swoją głębią, pioniersko skonstruowanymi postaciami i niezwykła dramaturgią to film, który w dniu premiery przeszedł już do historii kina. Tak doskonałego filmu w tym roku nie było. Współczesny klasyk i zapewne Oscar dla najlepszego filmu. Owszem, takiego filmu w tym roku nie było, ale żeby zaraz walić z grubej rury, że doskonały? Mam co do tego wątpliwości. Ale jeszcze raz powtarzam. Idźcie ludzie, i oglądajcie. Bilety dla dorosłych po 21 złociszy.

2012, Reżyseria: Roland Emmerich, Scenariusz: Roland Emmerich, Harald Kloser, Obsada: John Cusack, Amanda Peet, Thandie Newton, Danny Glover, Czas: 158 min.
www.eckardt.pl
Inne tematy w dziale Rozmaitości