Książka Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka o związkach Lecha Wałęsy z SB, wciąż wzbudza zrozumiałe zainteresowanie. Obala mit nieskalanego samotnego robotnika, który sam jeden swoją chytrością obalił komunę. Jestem w trakcie jej czytania, uważnego i dokładnego. Jest pozycją niecodzienną ze względu na imponującą faktografię i przytaczane dokumenty. Jest doskonałym uzupełnieniem tego, co do tej pory o Lechu Wałęsie napisano. Jest też przeciwwagą dla licznych hagiografii, które zagalwanizowały tę postać, spaczając wizerunek zwykłego przecież robotnika, który został porwany przez wir dziejów, człowieka, który przy tej okazji popełnił mnóstwo błędów, do których niekoniecznie ma ochotę się przyznać.
To, że Wałęsa po Grudniu’70 współpracował z SB nie jest niczym odkrywczym. Sam się do tego pośrednio przyznał, a świadczą o tym zachowane dokumenty i relacje świadków. Nikt nie kwestionuje także faktu, w tym on sam, że podpisał różne „kwity”. Dla zainteresowanych to żadna sensacja, ani żaden news. Nieustającym natomiast „newsem” jest w tym wszystkim postawa samego Wałęsy, który zamiast przeciąć jednym zdaniem narosłą wokół jego zwiazków z SB gęstą atmosferę, sam dokłada „do pieca”, idąc w zaparte, rugając przy okazji wszystkich, którzy myślą inaczej. Zraża sobie tym nawet zagorzałych wielbicieli, którzy i tak mu wybaczyli SB-ecki wątek w życiorysie, ważąc przede wszystkim to, co zrobił później dla Solidarności i walki z komuną.
Dla mnie spór o to, czy Wałęsa jest byłym agentem, czy też nie, ma niewielkie znaczenie. Nie wywołuje żadnych emocji, ani egzaltacji. Dla mnie Wałęsa to przede wszystkim postać historyczna. Dlatego każda książka, która o nim traktuje, zasługuje na uwagę, oczywiście dla tych, którzy tematem żyją. Mnie, przyznam szczerze, temat raczej męczy. Nigdy nie dostrzegałem w Wałęsie wielkości, doceniając jednak rolę, jaką w pewnym okresie komuny odegrał. Nie odpowiada mi mentalność Wałęsy, jego zapiekłość i irytująca pycha. To nie jest postać z mojej bajki, choć dla „Solidarności”, którą Wałęsa w końcu uosabiał, mam wielki szacunek, jako ruchu społecznego i przestrzeni wolności, w której na moment odnalazło się w czasach siermiężnej komuny dziesięć milionów Polaków. To było fenomenalne.
I może bym tematu Wałęsy nie ruszał (wcześniej już o nim pisałem), gdybym nie zaczytał się w wywiadzie z historykiem Pawłem Wieczorkiewiczem, zamieszczonym w dzienniku „Polska”, w którym dokonał on jakże przytomnej wykładni tego, co się wokół sprawy Wałęsy dzieje, układając to na polskim podglebiu charakterologicznym i historycznych paradoksach. Nie zważając na presję poprawności historycznej, Wieczorkiewicz śmiało formułuje tezy ożywcze w potokach lepkiej od niedomówień propagandy uprawianej przez oświecone elity. Oddajmy mu na głos:
Czy spór o Lecha Wałęsę ma sens?
Oczywiście. Dyskusja o Wałęsie jest potrzebna, bo to przyczynek do dyskusji o całym PRL. O tym, czy można dochodzić do prawdy na podstawie esbeckich teczek. Moim zdaniem nie ma innego wyjścia, skoro badamy państwo policyjne. Zresztą spór o Wałęsę jest pierwszym, który zaistniał w naszej historii po 1989 roku. To aż dziwne, że nie spierano się o Powstanie Warszawskie, o wyzwolenie w 1945 roku, o stan wojenny albo o Okrągły Stół. Żadna z tych kwestii nie wzbudziła takiego poruszenia jak przeszłość byłego prezydenta.
Może to nadmierne poruszenie. Józef Piłsudski brał pieniądze od Austrii, a współcześni nie oceniali go tak surowo.
Tamtą sprawę w II Rzeczpospolitej całkowicie ocenzurowano. Nie można było napisać słowa na ten temat. Ludzie, którzy mieli do czynienia z Piłsudskim jako agentem wywiadu austriackiego, zmarli w tajemniczych okolicznościach. Działalność Piłsudskiego była jednak swego rodzaju kontraktem politycznym - bo on w zamian za współpracę otrzymywał broń i pieniądze, które przeznaczał na walkę o niepodległość. Nie można tego stawiać na jednej szali z podpisaniem zobowiązania do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. Bo tak jak Lech Wałęsa jest marną karykaturą Piłsudskiego, tak jego sytuacja jest marną karykaturą tamtej sytuacji.
Ostre słowa…
Nie ostre, a realistyczne. Lech Wałęsa był w gruncie rzeczy ofiarą historii, nie jej twórcą. Na czele strajków w sierpniu 1980 roku mógł go zastąpić każdy inny robotnik. Piłsudskiego nie był w stanie zastąpić nikt…
Słowa jakże prawdziwe, choć nigdy wielbicielem Piłsudskiego nie byłem, ani być nie zamierzam. Zestawianie tych dwóch postaci, jak czynią to niektórzy panegirycy, jest nieporozumieniem i nadużyciem, co celnie zresztą spuentował Wieczorkiewicz. No i ważne słowa Wieczorkiewicza o „okrągłym stole”, wypowiedziane, bądź co bądź, przez profesora Uniwersytetu Warszawskiego. Czyżby szło nowe? Czyżby coś zaczęło pękać? Jeszcze raz prof. Paweł Wieczorkiewicz:
Powiedzmy sobie szczerze: z Okrągłym Stołem to jest pewien kłopot, bo trzeba się zastanawiać, na ile to była impreza ukartowana. Na ile to było - jak mówią przeciwnicy tego wydarzenia - porozumienie czerwonych z różowymi. W każdym razie odbyło się ono bez udziału społeczeństwa, trochę ponad głowami zwykłych Polaków.
A czy naród realistycznych chłopów wybaczy Wałęsie - jeśli faktycznie w latach 70. coś podpisał? Ustaliliśmy przecież, że nie jesteśmy tak bezkompromisowi jak kiedyś?
Z jednej strony faktycznie jesteśmy bardziej realistyczni, ale z drugiej pragnienie czystych sytuacji i jasnych ocen jest w nas ciągle obecne. Chwalimy realizm, ale ciągle żądamy zachowań maksymalistycznych. Zastanawiamy się cały czas, czy nie warto działać w stary sposób: wszystko albo nic.
Niektórzy twierdzą, że te dzisiejsze spory załagodzi historia - ulica Wałęsy będzie sąsiadować z ulicą Kaczyńskiego?
To taka koncepcja profesora Jerzego Eislera, że będzie kiedyś rondo Dmowskiego, obok ulica Władysława Gomułki, dalej aleja Lecha Wałęsy, a potem ulica Lecha Kaczyńskiego. Ja nie jestem przekonany, czy tak faktycznie będzie. Musielibyśmy bowiem wejść w kwestie dogłębnych ocen tego, co Wałęsa zrobił dobrze, a co źle, a to już temat na inną rozmowę.
Całość wywiadu tutaj. Polecam.
www.eckardt.pl
Inne tematy w dziale Polityka