Nigdy nie byłem admiratorem Unii Europejskiej. To żadna tajemnica dla tych, którzy mnie znają od lat. Pamiętam, że kiedy odbywało się referendum w sprawie wejścia Polski do UE, puściłem w ruch pocztówkę, na której znalazł się Leszek Miller przerobiony na obdartego Chaplina z filmu „Gorączka złota”. Całość okraszało hasło „Wszystko postawiłem na Unię…”. W międzyczasie Polacy zagłosowali za europejskim rajem, a ja ten werdykt przyjąłem do wiadomości. Roma locuta, causa finita. Naród chce, proszę bardzo. Obywatel nasz pan.
Za wspomnianą pocztówkę obrywałem kuksańce od wściekłych eurofilów (m.in.publikacje w “Gazecie Wyborczej”), a uśmiechy od eurorealistów. Ot, normalny demokratyczny spór. Dzisiaj patrzę na Unię bez jakiejkolwiek miłości i z chłodnym dystansem. Widzę jej zalety i wady. Ale chyba najbardziej nieporadność, która jest wynikiem nadmiernego przeregulowania, biurokratycznego balastu i zwyczajnych narodowych partykularyzmów, wypływających za każdym razem, kiedy trzeba bronić swojego. Wystarczy sięgnąć po przykład unijnej polityki energetycznej, rolnej czy finansowej, by dostrzec, że koszula zawsze okazuje się bliższa ciału i o żadnej wspólnocie par excellence nie może być mowy.
Jak się okazuje w swoich poglądach nie jestem odosobniony i wcale nie mam na myśli zdeklarowanych przeciwników EU, których argumenty rozumiem i w wielu miejscach podzielam. Oto ostatni „Newsweek” zamieścił ciekawy komentarz Marcina Mastalerza, który pozwalam sobie przytoczyć w całości. To głos dochodzący z medium, które trudno posądzić o unijne fobie, wręcz przeciwnie, wielokrotnie stało ono w awangardzie unijnego marszu, choć raczej nie z pieśnią na ustach, niemniej jednak.
Nie będę płakał po takiej Unii
Europejskie reakcje na kryzys finansowy pokazują, że Unię Europejską należy wymyślić od nowa.
Katastrofy są pouczające. To one leczą nas ze złudzeń i każą zobaczyć świat takim, jaki jest. Rosyjska agresja na Gruzję i europejskie reakcje nauczyły nas, że nie ma żadnej Unii Europejskiej - jest tylko luźna federacja mniej lub bardziej pokornych konsumentów rosyjskiej ropy i gazu, z których każdy kieruje się wyłącznie własnym interesem.
Z kolei kryzys finansowy rozlewający się z Ameryki na cały świat uczy nas, że tak zwana zjednoczona Europa jest zjednoczona w takim samym stopniu, co narody tworzące ONZ.
Gdy tylko zrobiło się gorąco i zamiast krzywizną bananów czy mało ważnymi zakładami produkującymi statki w mało ważnym kraju trzeba się zająć realnym zagrożeniem dla europejskich gospodarek, z kapitańskiego mostka nagle zniknęli wszechmocni europejscy komisarze, a wszystkie europejskie instytucje nabrały wody w usta.
Bo dziś to nie UE mierzy się z kryzysem, lecz każdy z jej członków z osobna ustala własne gwarancje dla depozytów, ratuje banki i przygotowuje plany kryzysowe. Gdy sytuacja na światowych rynkach się uspokoi, trudno będzie dalej udawać, że francuskie i holenderskie “nie” dla konstytucji europejskiej i odrzucenie przez Irlandczyków traktatu lizbońskiego niczego w konstrukcji europejskiej “wspólnoty” nie zmieniły.
Unię trzeba wymyślić od nowa. Podstawowy dylemat jest zaś taki: albo prawdziwa, głęboka i szybka integracja, albo wracamy do Wspólnoty Węgla i Stali (i paru innych marginalnych w gruncie rzeczy spraw).
www.eckardt.pl
Inne tematy w dziale Polityka