Janusz Ostrowski ps. Żbik" batalion "Iwo" kompania III
Wyznaczono mnie do transportu żywności. Raz miałem śmieszną przygodę: gdy przybyliśmy do magazynu okazało się, że trzeba nosić ogromne kręgi żółtego sera. Kręgi ważyły po kilkadziesiąt kilogramów. Sprawiało mi ogromną trudność zarzucenie na plecy sera. Gdy wreszcie udało mi się umieścić tę smakowitość na grzbiecie - potknąłem się o nogi kolegi i wywaliłem na niego razem z serem. Długo gramoliliśmy się przy komentarzu kolegów, jak niesławna byłaby śmierć pod serem w czasie Powstania.
Czasem żywność nosiło się z bardzo daleka, z terenów świeżo zdobytych, albo stanowiących "ziemię niczyją". Taką wyprawą było rozładowanie dużych zakładów niemieckich przy ul. Foksal. W akcji brały udział dwa plutony naszej kompanii. Wszyscy oprócz broni mieliśmy przytroczone do pleców duże worki do niesienia zapasów. Trzeba było przejść ze Śródmieścia Południowego do Śródmieścia Północnego, co wcale nie było sprawą prostą i łatwą. Wyprawa odbywała się w nocy i prowadziła przez barykadę - tunel w Al. Jerozolimskich, znajdujacą się pod stałym, bardzo silnym obstrzałem ze strony gmachu BGK. Lecieliśmy sznureczkiem, biegiem, jeden za drugim, pochyleni. Słychać było, jak piasek sypie się z worków rozprutych kulami, ale barykada była dobra i przy umiejętnym biegu dawała wystarczające zabezpieczenie. Po jej przebyciu zatrzymywaliśmy się na chwilę po drugiej stronie ulicy. Tu już było bezpiecznie. Jak radosny stawał się wtedy świat. Każde przebiegnięcie pod osłoną tej barykady to było wyzwanie przeznaczenia. (Mnie los przeznaczył kilkakrotnie bezkarne przejście tam i z powrotem z transportami żywności). Dalej droga prowadziła do ul. Chmielnej, a następnie na ul. Foksal. Żeby się dostać na ul. Foksal, należało przeskoczyć mocno ostrzeliwany Nowy Świat. Tutaj biegło się pochylonym, tak szybko, aż tchu brakło w piersiach. Wielu przy tym przejściu pozostało na zawsze. Następnie prędko do magazynu, który mieścił się już tylko o parę kroków dalej. Część kolegów obejmowała placówki ubezpieczające. Niemcy byli tuż, tuż - nie mieliśmy dokładnego rozeznania, gdzie. Pamiętam jak w nocy po ciemku ładowałem żywność, konserwy, butelki z gatunkowym likierem "Curacao". Porucznik krążył między nami i co chwila wołał:
- Nie wódkę ładujcie, a żywność...
I tu następowało określenie kwestionujące legalność naszego pochodzenia. Działaliśmy w wielkim pośpiechu, Niemcy mogli nas zaatakować lada chwila. W ciemnościach wszystkie przedmioty wydawały się niepokojące, a rozlegające się ciągle w pobliżu strzały zmuszały do automatycznego sięgania do broni. Wreszcie komenda:
- Dosyć ładowania - wracamy!
Wracaliśmy tą samą droga do naszych kwater obciążeni jak wielbłądy. Ogromne zmęczenie fizyczne i psychiczne niwelowała radość - każda taka wyprawa przyczyniała się do poprawy zaopatrzenia naszych oddziałów w żywność. Niestety, możliwości zdobycia prowiantu kurczyły się z każdym dniem.
Coraz mniej było wypraw po żywność, a coraz częściej stawiano przed nami zadania polegające na bezpośredniej walce z wrogiem.
Tak się złożyło, że zanim wyruszyłem do nowej akcji, umożliwiono mi wzięcie udziału w bardzo podniosłej i pokrzepiającej na duchu mszy polowej, jaka została odprawiona dla żołnierzy. Msza odbywała się w całkiem niezwykłej scenerii: piękny ołtarz ubrany biało-czerwonymi kwiatami ustawiono wewnątrz bramy jednego z domów. My, żołnierze, byliśmy zgromadzeni na podwórku przed ołtarzem. Klęczeliśmy i śpiewaliśmy "Boże coś Polskę" nie ukrywając łez wzruszenia, a ksiądz udzielał rozgrzeszenia.
Msza była rano, a w nocy zaczęło się dziać coś niezwykłego: zarządzono zbiórkę chyba większości naszego batalionu. Wtedy po raz pierwszy zorientowaliśmy się, że mimo złego uzbrojenia stanowimy wcale pokaźną siłę. Szeregi zostały wyprostowane na baczność, a major mówił krótko i donośnie:
- Za godzinę wyruszamy, pełna gotowość bojowa, dodatkowo wszyscy otrzymają butelki zapalające.
Butelki wypełnione benzyną, owinięte szarymi paskami, same zapalały się po rzuceniu i stanowiły naszą główną broń przeciwczołgową. Domyślaliśmy się, w jakim celu nam je rozdano. Wyruszyliśmy zgodnie z rozkazem i posuwaliśmy się szybko gęsiego przez zespół połączeń, jakie stanowiły wtedy wszystkie piwnice z poprzebijanymi ścianami między domami. Po upływie półgodzinnego, męczącego biegu po schodach i piwnicach przybyliśmy na miejsce. Przed nami roztaczała się niezwykle groźna, ale i malownicza sceneria. Byliśmy na ul. Emilii Plater na wprost Politechniki. Oddział nasz wyszedł z boku tuż przy barykadzie. Pomimo ciemnej nocy tu było zupełnie widno. Po obydwu stronach barykady, rozbitej zupełnie przez czołgi strzelające od Politechniki, płonęły dwa wysokie budynki. Sytuacja groziła natychmiastowym wtargnięciem Niemców prze ul. Emilii Plater do wewnątrz Śródmieścia. W krwawej czerwieni płonących domów, ostrzeliwując sie Niemcom, ruszyliśmy do naprawiania barykady. Ze wszystkich stron znoszono worki z piaskiem. Na szczęście Niemcy przerwali ogień z czołgów i naprawa posuwała się sprawnie, mimo że wymagała ustawienia bardzo wielu worków w wyrwie. Gdy pracowałem przy naprawie barykady, usłyszałem, jak dwóch moich kolegów z ochrony bocznej umawiało się, że udadzą się na ochotnika na mały zwiad w kierunku Politechniki. Koledzy ci nie wrócili już więcej do naszego oddziału. Ich spalone zwłoki wrzucili Niemcy w kilka dni później na tę właśnie nie zdobytą do końca Powstania barykadę.
Po wykonaniu zadania wróciliśmy tą samą drogą na kwatery. Było już widno. Ustawiono nas znowu "pod sznurek" w Komendzie przy ul. Marszałkowskiej. Major "Iwo" przechodził wolno przed frontem szeregu i każdemu z nas mocno ściskał dłoń, a my prężyliśmy się służbiście. Ten zwyczaj bezpośredniego dziękowania nam, żołnierzom, za wypełnianie ważniejszych zadań, zachowało nasze dowództwo.
Dotarła do mnie wiadomość o śmierci mego przyjaciela Zbyszka Derlikowskiego. Walczył razem ze swoim starszym bratem w Śródmieściu Północnym. Kwatery ich oddziału znajdowały się w budynku na rogu Siennej i Marszałkowskiej. Budynek ten został zbombardowany; zginęło kilkunastu żołnierzy, wśród nich Zbyszek. Trudno mi uwierzyć w to, że już nie ma Zbyszka...
2.IX. bomby rozbiły mój kościół parafialny na placu Trzech Krzyży, gdzie przychodziłem się modlić będąc jeszcze małym chłopcem - to jakby moje dzieciństwo zostało zbombardowane.
Któregoś dnia po służbie poszedłem odwiedzić mamę. Przygotowała mi coś do zjedzenia, a potem położyłem się na tapczanie w swoim pokoju i wydawało mi się przez chwilę, że nie ma wojny, że mogę zapalić lampę Alladyna i przenieść się w krainę baśni. Ogarniał mnie sen, gdy nagle coś kazało mi spojrzeć na zegarek. Jego wskazówki przypomniały mi, że za pół godziny muszę być na placówce. Wyrwałem się i po pożegnaniu z mamą szybko wybiegłem na ulicę. Mama wyszła w pięć minut potem do szpitala, gdzie pracowała, a w dziesięć minut później pocisk z kolejowego działa trafił dokładnie w mój pokój. Nasze mieszkanie zamieniło się w rumowisko. Nie było tapczanu, na którym kilkanaście minut temu leżałem, nie było ścian, z całego trzypokojowego mieszkania pozostała tylko kuchnia i część stołowego. Reszta stała się wysoką kupą gruzów, usypaną z trzech pięter budynków, które runęły wtedy od wybuchu ogromnego pocisku. Z gruzów udało się wygrzebać trochę zdjęć, między innymi pamiątkowe zdjęcie ojca z okresu ubiegłej wojny 1920 r., kiedy służył w 7 pułku ułanów, oraz zdjęcie moje z Krystyną, zrobione wkrótce po naszym poznaniu się.
Nie było już naszego mieszkania...
Postanowiłem ożenić się z Krystyną przed śmiercią, którą uważałem już wtedy za nieuniknioną.
Lubię ludzi - wierzących, ateistów, prawicę, lewicę i centrum, Niemców, Rosjan i Żydów.Nie lubię, gdy ludzie gardzą ludźmi. Marzy mi się tygodnik "Polityka inaczej".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka