Beret w akcji Beret w akcji
768
BLOG

Niebezpieczna podróż (Wspomnienia Krystyny)

Beret w akcji Beret w akcji Polityka Obserwuj notkę 25

Z książki "Na kompletach i na barykadach" (1942 rok)

Tę notkę dedykuję Prowincjałce i Dry, ze względu na wspomnienia lwowskie:)

Od paru miesięcy namawiam mamusię, aby mi pozwoliła pojechać na lipiec do tatusia do Lwowa. Wahała się długo, bo podróż jest niebezpieczna i męcząca, ale w końcu zgodziła się. Mam już przysłaną przez tatusia depeszę w języku niemieckim z wezwaniem do pracy w fabryce. Mamusia przygotowuje żywność, którą zabiorę do Lwowa: kaszę, fasolę, marmoladę, chleb itp.

Jadę okrężną drogą przez Kraków i Dębicę, gdyż nie można jechać normalną trasą. W Krakowie mam przesiadkę; wiele godzin czekam na dworcu na pociąg do Lwowa, słyszę opowiadania pasażerów o aktach terroru, jakie tu ostatnio miały miejsce. W Dębicy pociąg ma dłuższy postój, bahnschutze wyrzucają część pasażerów z wagonów i siłą usuwają z peronu. Wyglada na to, że będziemy musieli poczekać w poczekalni przez kilkanaście godzin. Jestem już strasznie zmęczona i postanawiam za wszelką cenę kontynuować podróż. Wyjmuję z torebki depeszę i wysuwam się z wystraszonej gromady podróżnych. Trzymając w wyciągniętej ręce telegram idę w kierunku rozkraczonego Niemca zagradzającego wejście na peron. Ktoś za mna woła:

- Wracaj, strzeli do ciebie!

Nie cofam się, zbliżam się do bahnschutza i mówię głośno:

- Ich fahre zur Arbeit. Ich muss schnell in Lemberg sein. Kann ich passieren?

- Loss!

Jedna jedyna spośród wszystkich podróżnych przechodzę przez pusty peron i wsiadam do pociągu. Przydał mi się niemiecki.

Mija już czterdziesta godzina mojej podróży. siedzę pośrodku przedziału na czyichś workach ze szmuglem, drzemię ze zmeczenia.

Dojeżdżamy do Lwowa. I nagle robi się zamieszanie, ludzie podają sobie ostrzeżenie:

- We Lwowie na dworcu łapanka!

Pociąg toczy się wolno, część handlarzy wyrzuca worki z towarem i wyskakuje. Nie decyduję się na skok, jadę dalej.

Na dworcu krzyki i tumult, jacyś ludzie w mundurach gonią kobiety uciekające z koszami i workami. Ja nie uciekam, idę spokojnie w kierunku wyjścia do miasta, w ręce znowu trzymam depeszę. Nikt mnie nie zatrzymuje. Wychodzę przed dworzec. Na dworcowym zegarze widzę, że dopiero za kwadrans będzie wolno Polakom poruszać sie po mieście. Tramwaje jeszcze nie kursują. Nie ryzykuję pieszej wędrówki przez obce miasto w zakazanej porze. Boję się wrócić na dworzec, gdzie nadal trwa obława. Stoję więc pod ścianą dworca przez wlokące się strasznie wolno minuty. Wreszcie mogę wsiąść do tramwaju, który mnie dowozi do placu Jura, gdzie mieszka tatuś.

Nazajutrz zaczynam pracę w fabryce. Codziennie raniutko chodzę na targ po zakupy. Kupuję tylko trochę warzyw, ziemniaki są zbyt drogie. Przy wejściu do fabryki zostawiam u wartownika torbę z jarzynami. Pracuję osiem godzin. Na obiad dostajemy zawsze to samo - zupę z brukwi okraszoną olejem. Jest mdła, rzadka, bez kartofli - paskudna. Jesteśmy głodni. Podczas pracy zjadamy wszystko, co tylko da się zjeść, mimo surowego zakazu jedzenia czegokolwiek, mimo że pilnuje nas dwunastu Ukraińców. Wiemy, że przyłapani na jedzeniu zostaniemy wysłani do obozu, ale chęć zaspokojenia głodu jest silniejsza. Przy wyjściu podlegamy rewizji osobistej.

Po powrocie do domu gotuję zupę jarzynową, zagęszczam ją mąką sojową i kraszę odrobiną starego topionego masła, które tatuś otrzymuje w niewielkiej ilości jako deputat. Około godziny siedemnastej wyruszamy z tatusiem na miasto. Jest prawie tak, jak było przed wojną, kiedy to w wolnych chwilach tatuś obwoził mnie po Warszawie, pokazując nowe dzielnice, zabytki, ogrody, chodził ze mną na wystawy obrazów, rzeźb, kwiatów. W naszych wędrówkach spotykamy, niestety, żołnierzy niemieckich; są butni, rozmawiają głośno, śmieją się, Żydzi przemykający nieśmiało blisko rynsztoka kłaniają im się i ustępują z drogi.

Dowiedziałam się, że oglądanie Panoramy Racławickiej jest dozwolone "nur fuer Deutsche", mimo to postanawiam ją zobaczyć. Liczę, że szczęście dopisze mi tak, jak podczas podróży. Na szesnastoletnią dziewczynkę chyba nikt nie będzie specjalnie zwracał uwagi? Nic nie mówiąc tatusiowi, wybieram się do Panoramy, przez jakiś czas stoję przed zakazanym budynkiem i obserwuję Niemców kupujących bilety w kasie. Decyduję się. Podchodzę do kasy, bez słowa kładę odliczoną kwotę, otrzymuję bilet i wchodzę do środka. Dopiero wewnątrz zaczynam się bać; dookoła mundury feldgrau, zaledwie kilku cywilów - pewno volksdeutschów. Gdyby ktoś się do mnie odezwał, od razu zostałabym zdemaskowana, bo mówię po niemiecku bardzo słabo i z fatalnym akcentem. Trudno mi skupić uwagę na oglądaniu wspaniale namalowanego pola bitwy - wyobrażam sobie, jakie byłyby konsekwecje rozpoznania, że jestem Polką. Trochę się uspokajam, wolniutko obchodzę panoramę dookoła. Wychodzę i już jestem z siebie bardzo zadowolona - mimo zakazu i strachu widzialam sławną Panoramę Racławicką!

Miesiąc pobytu u tatusia szybko mija, muszę wracać do Warszawy. Na dworcu są dwie kolejki po bilety - bardzo długa i krótka, w obu słychać rozmowy w polskim języku. Pociąg jest już podstawiony. Jeśli stanę w długiej kolejce, nie mam żadnej szansy na wyjazd. Krótka kolejka wydaje mi się podejrzana, ale staję w niej. Po chwili dwaj bahnschutze zaczynają kopniakami usuwać niektórych czekających. Wiem, że bahnschutzami sa Ukraińcy nie znający niemieckiego, decyduję się więc szybko; kiedy podchodzą do mnie zaczynam mówić:

- Ich fahre nach Warschau...

Przechodzą dalej. Już drugi raz pomogła mi znajomość wrogiego języka.

Tym razem podróżuję krótszą trasą, przez Rawę Ruską i Dęblin. Wiozę kilka butelek wódki i papierosy, które tatuś otrzymywał jako deputat od początku pracy we Lwowie. Mamusia je sprzeda i będziemy miały sporo pieniędzy na żywność.

Siedzę na brudnej podłodze w wagonie nie wiem której klasy - bez ławek. Jest noc, ciemności kompletne, pewno pokradziono zarówki. Po wagonie hula wiatr, bo szyby powybijane z obu stron. Wreszcie nadchodzi ranek; powinno zrobić się cieplej. Na którejś stacji każą nam opuścić pociąg. Z wielkim trudem dostałam się do następnego; tłum szturmował do wagonów, zostałam prawie wniesiona przez falę ludzką. Mijamy Bełżec, gdzie Niemcy gazują Żydów...

W naszym przedziale jest potworny tłok, ale nie to jest najgorsze... Z rozmów prowadzonych przez podróżnych dowiaduję się, że przewożenie artykułów monopolowych jest karane śmiercią oraz że wczoraj Niemcy wygarnęli wszystkich jadących i zabrali do Majdanka. Dzisiaj są zajęci sprawdzaniem dokumentów zatrzymanych osób, część mających "mocne" ausweisy z pewnością zwolnią, dzień jest więc raczej bezpieczny. Jestem przerażona - przecież wiozę właśnie artykuly monopolowe! Zastanawiam się, co powinnam zrobić w razie rewizji bagażu; najprościej byłoby nie przyznać się do swoich rzeczy, ale w ten sposób naraziłabym współpasażerów. To byłoby podłe. A więc przyznam się? A może nie będzie kontroli?

Dojeżdżamy do Dęblina. Z dwóch stron wsiadają do pociągu Niemcy. Rozlegają się krzyki kobiet, przez okna wylatują kosze, worki, walizki. Nie ma żadnej rewizji, po prostu wszystko jest wyrzucane. Oddycham z ulgą. Krzyki zbliżają się, Niemcy są coraz bliżej naszego wagonu. Na peronie rośnie stos zarekwirowanych bagaży. I nagle pociąg wolniutko rusza.

Niemcy wysiadają. Rzeczy podróżnych ze środkowych wagonów ocalały - znowu miałam szczęście!

Na własne oczy zobaczyłam, jak wyglada zaopatrzenie miast w żywność.

Lubię ludzi - wierzących, ateistów, prawicę, lewicę i centrum, Niemców, Rosjan i Żydów.Nie lubię, gdy ludzie gardzą ludźmi. Marzy mi się tygodnik "Polityka inaczej".

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (25)

Inne tematy w dziale Polityka