Helena Schabińska Modrzejewska ps. "Dzidka"
Dwukrotnie w Pruszkowie
Warszawę opuściłam 4-go sierpnia wraz z rodzicami oraz z dwoma kolegami z powstania: pchor. Lechem Krasnowolskim i Jerzym W. Wyszliśmy jako "ludność cywilna". Z Mokotowskiej wyruszyliśmy w południe, a na Noakowskiego znaleźliśmy się dopiero o zmierzchu. Z trudem kustykalam na "kulach" zrobionych przez mego ojca z szarfy. Przez wszystkie barykady koledzy przenosili mnie na rękach, bo nie byłam w stanie przejść przez nie. Nieśli też, na zmianę, woreczek z pęczakiem. Tak więc droga, ktora w normalnych warunkach przebywa się przez 15-20 minut - trwała kilka godzin. Musieliśmy przenocować w ruinach blisko ostatniej barykady, bo po zapadnięciu zmroku Niemcy już nie wypuszczali ludzi z miasta.
Rano po prawej stronie ulicy zaczął się formować niezwykły pochód, skladający się w wiekszości z ludzi starych, kalekich oraz z kobiet i dzieci, a po lewej stronie ulicy jeździli "panowie świata", "nadludzie" i z samochodów fotografowali i filmowali "podludzi". Zobaczenie z bliska pierwszego munduru niemieckiego po 63 dniach walki było dla mnie jednym z najbardziej dramatycznych przeżyć, chociaż, mimo zaledwie 17-tu lat, przeżyć dramatycznych miałam co niemiara.
Pędzono nas do Dworca Zachodniego, gdzie czekały wagony towarowe. Po "upchnięciu" w nich ile się dało ludzi - rozpoczęliśmy krótka podróż nie wiadomo dokąd. Okazało sie, że do Pruszkowa!
Po wyjściu z wagonów przeszliśmy do bramy, za ktorą stali Niemcy (znowu filmujący nas) oraz polskie siostry Czerwonego Krzyża. Te siostry okazały się wręcz wspaniałe: bardzo ofiarne i odważne, sprytniejsze i szybsze od Niemców. Wiedziały, że rodzicom i mnie nic nie grozi (rodzice mieli prawie po 60 lat, ojciec ranny w nogi w czasie zawalenia się naszego mieszkania przy Hożej 7, ja ranna w obie nogi, które wisiały na kulach prawie nie dotykając ziemi), więc podbiegly do dwóch zdrowych, młodych mężczyzn, podparły ich ramionami i prawie wlokąc - przeszły z nimi przez bramę koło stojacych tam esesmanów.
Przeszliśmy wszyscy do sali warsztatowej. Trudno mi opisać tę halę, bo brak sił i ropiejące rany nie pozwoliły mi chodzić po niej. Wiem tylko, że tłok był straszny! Ledwie znależliśmy wolne miejsce, bym mogla usiąść i odciążyć obolałe nogi. Rano musiałam sie ruszyć, bo opatrunek przesiąkł i nie miałam go czym zastąpić. Zaczęlam szukać lekarza lub siostry. skierowalam się do budynku, gdzie byli lekarze, i pierwszą osobą, którą zobaczyłam była... nasza dobra znajoma, pani Kazia Kaflińska*, która pomagała mężowi-lekarzowi przy chorych i rannych. Uzyskała dla rodziców i dla mnie przepustki, ale dla naszych dwóch mężczyzn nie mogła dostać. Lekarz niemiecki kontrolujący kennkarty akurat był z tych "najgorszych" Niemców i z miejsca polecał młodym mężczyznom stawiać się na "komisję". Pani Kaflińska zapisała sobie dane personalne obu powstańców i obiecała postarać się załatwić sprawę. Spodziewała się, że może jutro uda jej się "podsunąć" do podpisu przepustki na wyjście z obozu dla naszych mężczyzn. Czekanie do jutra stanowiło duże ryzyko. Po hali chodzili esesmani i wybierali z tlumu młodych ludzi, kierując ich transporty przewaznie do obozów koncentracyjnych.
Zapadł wczesny zmierzch, było zimno i padał drobny, jesienny deszcz. Pod punkt PCK podjechała dorożka. Znaleźlismy się w niej wszyscy pięcioro. Dorożkarz - starszy człowiek - zapytał, czy wszyscy mamy przepustki na wyjazd za bramę. Powiedzieliśmy, że nie wszyscy.
- A to trzeba zrobić inaczej - powiedział. Ułożył dwóch mężczyzn na siedzeniu, przykrył ich kocem i postawił budę dorożki, mnie kazał położyć się na kocu (na mężczyznach) i wyciągnąć nogi w bandażach. Matka usiadła na ławeczce, zakrywając wszystkie męskie nogi, z drugiej strony postawiła bardzo ciężki woreczek z pęczakiem. Ojciec z trudem wdrapał się na kozioł i usiadł obok dorożkarza. W takiej "scenerii" ruszyliśmy do bramy, trzymając w rękach przepustki. Zatrzymał nas młody żołnierz, na szczęście nie esesman (chociaż przy bramie było ich pełno), wziął od nas przepustkę. Chciał zajrzeć do wnetrza dorożki, uraził mnie w nogę; z bólu krzyknęłam, a ze zdenerwowania rozpłakałam się. Cofnął się zaskoczony. Kazał ojcu zejść z kozła i iść z nim, żeby sprawdzić, czy przepustki są prawdziwe i czy nasze nazwiska są na liście osób do zwolnienia. W drodze ojciec zgubił żonierza i został zatrzymany do wyjaśnienia. Na szczęście wrócił żołnierz ze sprawdzonymi przepustkami. Gdy zobaczyłam, że jest sam, uderzyłam w krzyk, że nie ma ojca. Ojciec był widoczny z daleka - stał pod wiatą baraku z podniesionymi do góry rękami. Żołnierz poszedł tam i przyprowadził ojca. Widząc zamieszanie przy naszej dorożce podszedł do nas esesman; chciał sprawdzić, co się dzieje. Skóra na nas ścierpła... Żolnierz wyjaśnił sprawę, esesman warknął: - Raus!
Konik ruszył do bramy. Przy bramie już nikt nic nie podejrzewał i "spokojnie" wyjechaliśmy z obozu. Wszystko to trwało chyba zaledwie 10-15 minut, a nam sie wydawało, że to były długie godziny...
Cdn.
Lubię ludzi - wierzących, ateistów, prawicę, lewicę i centrum, Niemców, Rosjan i Żydów.Nie lubię, gdy ludzie gardzą ludźmi. Marzy mi się tygodnik "Polityka inaczej".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka