bezprzedawnienia bezprzedawnienia
331
BLOG

Stalowa 50

bezprzedawnienia bezprzedawnienia Prawo Obserwuj temat Obserwuj notkę 0
1 grudnia 1995 r. wypadał w piątek. 64-letnia Celina W. wstała dość wcześnie, bo o 5.20. Ten rytuał powtarzała każdego dnia, jednak ten poranek zapamiętała do końca życia. Już kilkanaście minut później przystąpiła do wykonywania swoich obowiązków, była bowiem dozorczynią kilku kamienic, położonych przy ul. Stalowej na warszawskiej Pradze. Oto, jak relacjonowała te wydarzenia: "(...) Pracę zaczęłam od zamiecenia podwórka nr 54. Podczas sprzątania nie widziałam nikogo na ulicy. Następnie zamiotłam posesję nr 52, po czym zamiotłam chodnik pomiędzy bramami posesji nr 52 i 50. Gdy weszłam do bramy nr 50 zauważyłam że na ziemi wzdłuż bramy leży n/n znany mi mężczyzna. Ja myślałam, że jest pijany i chciałam go obudzić. Nie widziałam jego twarzy, ponieważ miał na nią narzucony płaszcz. Na jego brzuchu leżał kawałek płyty chodnikowej. Gdy wzięłam go za rękę stwierdziłam, że jest zimna, nie wyczułam pulsu i już go więcej nie dotykałam. Pozostawiłam go w pozycji w jakiej go znalazłam. Mężczyznę tego odnalazłam ok. 5:45. Chciałam początkowo wezwać pogotowie, lecz nie miałam skąd zadzwonić, nie mam w domu telefonu. Napotkanym przypadkowo przechodniom powiedziałam, żeby zadzwonili po pogotowie (...).
 
Na miejscu pojawiła się ekipa dochodzeniowa z KRP Warszawa Praga - Północ, która pod nadzorem prokuratora rozpoczęła oględziny miejsca przestępstwa. Od razu ustalono personalia zamordowanego mężczyzny - był nim 31-letni Artur K., dziennikarz muzyczny w warszawskim Radiu "BIS". Policjanci nie znaleźli na miejscu zbrodni żadnych wskazówek co do sprawców morderstwa. Zabezpieczono wprawdzie ślady po biesiadzie pod chmurką, w śród których opisano: pustą butelkę po spirytusie, pustą butelkę po wódce „Targowej”, kartonik po soku jabłkowym, plastykową butelkę po napoju poziomowym oraz pustą musztardówkę, które ujawniono we wnęce w ścianie, jednak nie miały one żadnego związku ze sprawą i zostały komisyjnie zniszczone. 
 
Policjanci dotarli do wszystkich zamieszkałych w tamtym kwartale kamienic mieszkańców, jednak udało się ustalić tylko tyle, że jedna z sąsiadek około 3 nad ranem słyszała głuche odgłosy, jakby uderzeń, a także jakieś nawoływania. Wyglądała wprawdzie przez okno, zarówno na podwórko, jak i na ulicę, jednak nie widziała nic niepokojącego. Również to zdarzenie nie miało związku ze sprawą. 
 
Dzięki podjętym czynnościom procesowym i operacyjnym, prowadzącym śledztwo policjantom udało się zrekonstruować ostatnie dni z życia Artura K. Denat, chociaż zameldowany na stałe był w Częstochowie, na co dzień mieszkał na Grochowie, przy ul. Kickiego. Ostatniego dnia listopada 1995 r. był w pracy. Następnie udał się do swojego mieszkania, skąd pojechał na imprezę andrzejkową, którą zorganizowała jedna z wielu znajomych Artura K. Zeznała później, że Artur był człowiekiem niezwykle przyjaznym i uczynnym, był powszechnie lubianym człowiekiem. Nie bez znaczenia dla rozrywkowych planów był też fakt, iż K., jako dziennikarz muzyczny, posiadał w swoich zbiorach wiele kaset ze szlagierami. W jej mieszkaniu przy ul. Krakowskie Przedmieście pojawił się około godziny 22, całkiem trzeźwy. "(...) Podczas imprezy było piwo, wino i wódka.- relacjonowała na Policji gospodyni wieczoru - Co pił konkretnie Artur, trudno jest mi powiedzieć – każdy z zaproszonych przynosił swój alkohol i później pił według własnego uznania. Trudno jest mi określić, na ile Artur się upił, był po prostu wesoły, o własnych siłach opuścił mieszkanie. O której zakończyła się impreza, tego dokładnie nie pamiętam, sądzę że około drugiej w nocy." Artur K. wyszedł z mieszkania wraz z kilkoma innymi osobami. Znajomi rozstali się w przy budynku Polskiej Akademii Nauk (okolice dzisiejszej stacji metra Nowy Świat - Uniwersytet). Stamtąd K. wraz z kolegą ruszyli Nowym Światem w kierunku przystanków autobusowych, znajdujących się pod gmachem dawnego KC PZPR. 
 
Świadkowie zeznali, że pod koniec imprezy Artur K. był już mocno pijany. Gospodyni poprosiła jednego z kolegów Artura o zaopiekowanie się nim podczas powrotu. Oto, jak w poniedziałek, 4 grudnia 1995 r. Piotr P. wspominał te wydarzenia na policyjnym przesłuchaniu: "Pod koniec imprezy Artur był już mocno pijany. Był kontaktowy, lecz zataczał się. Ok. Godz. 2:30 zaczęliśmy się rozchodzić do domów. Jakby trochę na prośbę Anny K. zaopiekowałem się Arturem. Obaj opuściliśmy mieszkanie Anki i pieszo udaliśmy się na przystanek autobusowy na Al. Jerozolimskie, pod dawny budynek KC. Szliśmy Nowym Światem. Całą drogę trzymałem Artura za kurtkę, nie przewracał się, jedynie chwiał na boki. O której godzinie byliśmy na przystanku autobusowym trudno jest mi powiedzieć. Szliśmy ze 30 minut. Autobusy nocne kursują tamtędy co 30 minut – 602, 605 i 610. Dla mnie każdy autobus był dogodny, gdyż chodziło mi o tylko o przejazd jeden przystanek na Solec. Z uwagi na to, że Artur był pijany, na przystanku posiedziałem z nim ok. 40-60 minut, aby trochę otrzeźwiał. Bałem się go puścić samego w takim stanie. Sądzę, że przynajmniej raz przepuściłem trzy autobusy linii nocnej, które z tego co wiem odjeżdżają z ulicy Emilii Plater i jadą przez most Poniatowskiego. Kiedy już podjechały następne autobusy zapytałem Artura czy autobus który mu wskazałem, pasuje mu na dojazd. Był to drugi lub trzeci autobus. W tej chwili nie pamiętam, który w kolejności. Tak na 90% jestem pewny, że był to autobus nr 602. Artur kiwnął do mnie głową, co zrozumiałem, że tym autobusem dojedzie do domu. Razem więc do niego wsiedliśmy. Autobus był na tyle zapełniony, że nie było siedzących miejsc. Nie pamiętam, czy był to przegubowiec, czy też zwykły. Wsiadaliśmy ostatnim wejściem. Kilkanaście osób stało w przejściu.  Ja przejechałem tylko jeden przystanek i wysiadłem na moście Poniatowskiego, a Artur dalej pojechał. O której godzinie byłem w domu tego nie wiem. Od mostu Poniatowskiego mieszkam w odległości około 300 m. (...) w czasie drogi na przystanek autobusowy Artur nie wypowiadał się, że ewentualnie jeszcze gdzieś ma zamiar się udać. Zrozumiałem, że zamierzał jechać do domu. Tamtej nocy nie byłem zorientowany, który z autobusów nocnych jedzie do miejsca zamieszkania Artura. Pokazałem mu autobus, który pod nas podjechał i on kiwnął głową, że ten mu odpowiada. Nie wiedziałem, że autobus 602 jedzie inną trasą niż do miejsca zamieszkania Artura. Sprawdziłem jak te autobusy kursują dopiero kiedy dowiedziałem się, że Artur nie żyje. Wykluczam, aby Artur znalazł się celowo na ulicy Stalowej. Myślę, że wybrał nie ten co trzeba autobus. Nie słyszałem od niego, aby miał jakiś znajomych w rejonie Stalowej. W mojej ocenie , kiedy obaj się rozstawaliśmy, to był już na tyle przytomny, że wiedział w jakim kierunku jedzie. Dodaję, że Artur był spokojnym chłopakiem, wykluczam, aby z własnej inicjatywy wszedł w jakąś bójkę. W czasie pobytu u koleżanki, później w drodze do autobusu był wesoły, nie mówił o żadnych kłopotach. Z jego śmiercią nie mam nic wspólnego, nie przyczyniłem się do jego zgonu. W autobusie Artur nikogo nie zaczepiał. Być może, że o czymś rozmawialiśmy, ale o niczym konkretnym.” 
 
Inny świadek zeznał: „Ja bywałem z nim na imprezach, które były najczęściej u niego. Pod wpływem alkoholu nie był agresywny, alkohol rozbawiał go. Był wesoły, lubił towarzystwo kobiet, lubił chodzić na imprezy, był wtedy towarzyski, ale ogólnie lubił spokój. (...) Nie był typem podrywacza (...), raczej trzymał się własnego towarzystwa, nie szukał nowych znajomych. Zdawał on sobie sprawę, że Praga jest niebezpieczna, ale był pozytywnie ustosunkowany do świata. Sądzę, że gdyby jakiś „pijaczek” zaczepił, to Artur prędzej oddał mu pieniądze, niż miał by się z nim szarpać czy bić. Był przyjacielsko ustosunkowany do ludzi. Nie było w nim agresywności
Późniejsze ustalenia potwierdziły, jak porażająco trafna była opinia świadka. Tego samego dnia, 4 grudnia 1995 r. północno-praska Prokuratura Rejonowa wszczęła śledztwo w sprawie zabójstwa, tj. o czyn z art. 148 KK. 
 
5 grudnia 1995 r. w Zakładzie Medycyny Sądowej Akademii Medycznej w Warszawie odbyły się oględziny i sekcja zwłok. U denata wykryto liczne obrażenia, a to w postaci złamania kości podstawy czaszki, złamania kości gnykowej oraz złamania chrząstki tarczowatej krtani po stronie prawej. Koroner stwierdził, że "bezpośrednią przyczyną śmierci Artura K. było uduszenie gwałtowne w mechanizmie <zagardlenia> (najprawdopodobniej w następstwie ucisku ręki na szyję) u osoby po doznanym urazie czaszkowo – mózgowym. (...) Stwierdzone urazy powstały w następstwie wielokrotnych urazów zadanych tępym, twardym narzędziem godzącym z pewną siłą w okolice głowy." We krwi denata, dzięki zastosowaniu metody chromatografii gazowej, stwierdzono 2,1 promila, a w moczu aż 3 promile alkoholu etylowego. 
 
Policjantom udało się ustalić kto, kiedy i mniej więcej w jaki sposób został zamordowany. Ustalono też, dlaczego znalazł się w feralnym miejscu. Zamiast pojechać autobusem na Grochów,  gdzie mieszkał, pojechał na Pragę Północ. Śledczy stanęli jednak przed niezwykle ciężkim zadaniem ustalenia kto i dlaczego tego dokonał. Zakrojone na szeroką skalę czynności operacyjne nie dały spodziewanego rezultatu. Policja zwróciła się z prośbą do Magazynu Kryminalnego "997". Ekipa telewizyjna wraz z red. Michałem Fajbusiewiczem zawitała na Pragę 23 stycznia 1996 r. Nakręcono sekwencję filmową, w której przedstawiono hipotetyczny przebieg wydarzeń:, którego osią była przypadkowo zawarta w autobusie znajomość. Niestety, mimo wyemitowania materiału na antenie TVP 2 w poniedziałkowy wieczór 29 stycznia 1996 r., śledztwo nie ruszyło nawet o krok. Zapewne duże znaczenie miało miejsce zbrodni. Notatka służbowa z dnia 9 lutego 1996 r. głosi "Ulica Stalowa jest na tyle niebezpiecznym rejonem, że nikt w  nocy nie wychodzi na ulicę w obawie o zdrowie i życie (...)” Na próby rozpytania mieszkańców policjanci często słyszeli odpowiedź: „nie wiem, nie słyszałem, tu lepiej nic nie widzieć i nic nie słyszeć”. 
 
20 kwietnia 1996 r. postanowienie umorzono z uwagi na niewykrycie sprawców zbrodni. W uzasadnieniu prokurator napisał m. in. "Z pewnością na efektywności całego postępowania przygotowawczego zaważyła również specyfika miejsca zdarzenia i swoista lojalność jego mieszkańców". Na szczęście już niedługo ta lojalność została przełamana. 
 
Mimo umorzenia śledztwa, nadal trwały czynności operacyjne. Policjanci zostali zaalarmowani przez członków ekipy realizującej "997", iż jeden ze statystów, odtwarzających wydarzenia z 1 grudnia ma podejrzanie dużą wiedzę w sprawie. Próbował nawet instruować realizatorów. Śledczy skrupulatnie sprawdzali tą wersję. Nieoczekiwanie, w połowie maja 1996 r. w Prokuraturze zjawił się anonimowy świadek, który podzielił się swoją wiedzą. Nieoficjalnie "na dzielnicy" mówiło się, że w sprawę zabójstwa przy ul. Stalowej zamieszani są dwaj młodociani chuligani: Tomasz K. i Artur D. 
 
Powyższe ustalenia spowodowały, że w środowy poranek, 15 maja 1996 r. w swoim mieszkaniu został zatrzymany 15-letni Tomasz K. Podczas rozmowy z policjantem "na notatkę" powiedział, że 30 listopada 1995 r.  wraz z Arturem D. pojechali na andrzejki do dyskoteki „Szampańska”, wyszli z niej ok. 3, pili tam kilka kieliszków wódki. Z przystanku koło hotelu „Forum” pojechali autobusem 602, zajęli miejsca w jego środkowej części. Widzieli Artura i kolegę, którzy głośno rozmawiali. Tomasz K. zaproponował „chodź ich rozbojujemy, pewnie mają kasę”. Zapytał Artura K., czy ma zegarek, a ten powiedział „odpierdol się” (proszę wybaczyć dosłowność cytatów). Prawilny czternastolatek odpowiedział że jak chce, to mu wpierdoli. Po chwili zaproponował mu jednak wspólne picie wódki na ul. Stalowej, na co dziennikarz wyraził zgodę. Tomasz K. powiedział Arturowi D., że po wyjściu z autobusu to on pierwszy uderzy K. Na Stalowej Artur K. zawahał się, ale Tomasz K. wyciągnął go za kurtkę, na chodniku uderzył go głową w twarz i zaciągnął do bramy. Tam bił go rękami i nogami po całym ciele. Najwięcej uderzeń zadawał w twarz, zarówno nogą jak i ręką. Stanął mu też nogą na szyi, potem wyciągnął z kieszeni zegarek, dokumenty, 4 tysiące starych złotych. Dokumenty i zegarek wyrzucił. Po zajściu wrócił do domu, następnego dnia dowiedział się o śmierci dziennikarza. 
 
Przesłuchiwany przez panią prokurator, w obecności biegłej psycholog oraz swojej matki potwierdził wcześniejsze ustalenia. Okazało się, iż Tomasz K. nie jest wielkim luminarzem warszawskiej edukacji, gdyż mając 15 lat może się jedynie poszczycić ukończeniem 6 klasy (ośmioletniej wówczas) podstawówki. Co do tragicznego zajścia, zeznał, że poczuł się urażony odpowiedzią Artura K., zaproponował  mu wódkę na Stalowej, chciał go uderzyć dwa razy i zabrać pieniądze. Artur D. w autobusie w ogóle do niego nie podchodził. Tomasz K. mówił do dziennikarza pan, a on mówił mu na ty, rozmawiali ze sobą, ale nie pamiętał już o czym. Jak tylko wysiedli, to K. uderzył go w twarz na chodniku. Gdy Artur K. wychodził z autobusu, to K. złapał go za rękaw kurtki, mówiąc „chodź, bo się przewrócisz”. Następnie złapał go za ramię i uderzył w twarz, gdy uderzał to drzwi autobusu były jeszcze otwarte. „Jedną nogą podskoczyłem, opierając się na schodku autobusu, żeby go dosięgnąć głową, bo był wyższy o 1,5 głowy” (denat miał 182 cm). Po uderzeniu upadł na bok, Tomasz K. złapał go za kołnierz kurtki i zaciągnął do bramy nr 50. Po zaciągnięciu zadał mu 3 lub 4 ciosy pięścią w twarz, trzymał go za włosy lewą ręką, a prawą zadawał uderzenia. Po tych uderzeniach zrobiło mu się go żal, pobity miał całą twarz we krwi, Tomek chciał iść do domu. Gdy Artur upadł na ziemię, to powiedział „huj ci w dupę” (sic!). Wtedy Tomek zaczął go dalej kopać, po całym ciele, po głowie i po twarzy, bo był na niego bardzo zły, „nie zwracałem uwagi na to, gdzie go kopię, nie pamiętam jak długo to trwało. Miał na twarzy kurtkę, założył ją żeby się osłaniać. D. stał przed bramą , nie wiem czy widział co tam robiłem.”. O śmierci Artura dowiedział się w piątek wieczorem od siostry. Po zdarzeniu poszedł do domu, był pijany, wypił 3 setki wódki w lokalu.  Próbował też kryć swego starszego kompana: „D. nie podchodził w autobusie, nie pamiętam by podchodził po wyjściu z autobusu. D. ma skończone 17 lat(...). Ja o tym zdarzeniu powiedziałem tylko księdzu na spowiedzi. Chcę dodać, że nie chciałem go zabić i bardzo żałuję, chciałem go tylko zbić. Nie pomyślałem, że mogę zrobić mu krzywdę (...)." 
Nie omieszkał też wspomnieć swoich występów na srebrnym ekranie: "Jak nagrywano program 997 to ja statystowałem przy tym, miałem być jednym z napastników, odgrywałem tego, który kopał. Dostałem za to pieniądze – 10 zł. Przeznaczyłem je na dyskotekę. Mnie było głupio, byłem tam z innym kolegą, który też go kopał. To wyglądało inaczej, niż podczas zdarzenia, oni mówili jak mam to robić.”
 
Asystująca w czynności biegła psycholog dodała, że zatrzymany od wielu lat sprawia kłopoty wychowawcze, jest arogancki, agresywny i prowokujący wobec nauczycieli i kolegów. Systematycznie raczy się napojem alkoholowym, po jego spożyciu jest agresywny i nie kontroluje swoich reakcji. Nałogowo pali papierosy. Zapytany o samopoczucie podczas przesłuchania, skarżył się na niewyspanie z powodu udziału w nocnej libacji alkoholowej. Był pod nadzorem kuratora sądowego. Tego samego dnia ówczesny Sąd Rejonowy dla Warszawy - Pragi skierował go do Policyjnej Izby Dziecka. 
 
16 maja 1996 r. o godzinie 5.35 policjanci zapukali do drzwi mieszkania Artura D. Siedemnastolatek nie spędzał jednak nocy w miejscu zamieszkania. Wydawało się, że niezbędne będą poszukiwania, jednak już o 9:45 do budynku przy ul. Cyryla i Metodego Artur D. zgłosił się dobrowolnie. Okazało się, że mimo młodego wieku (w chwili popełnienia czynu miał ukończone 16 lat) posiada również duże doświadczenie w zakresie naruszania różnych przepisów części szczególnej Kodeksu karnego. Nie można mu było również odmówić braku troski o sprawy demograficzne - miał już czteromiesięczną córkę. Niekoniecznie jednak uważał prawdę za fundament swojego życia. Przesłuchującym go policjantom wyjaśnił, że ... to on rozpoczął rozmowę z Arturem K., gdy drugi z mężczyzn wysiadł, zaproponował mu picie wódki, Tomek też z nim rozmawiał. Nie wie dlaczego proponował mu wódkę, nie chciał pić, ale miał pieniądze. Mężczyzna ubliżał im, mówił „chuj wam w dupę”, dlatego D. chciał, żeby dziennikarz pojechał na Stalową, chciał go zlać. Artur K. zgodził się pojechać, był pijany, trochę plątał mu się język. „nie rozmawialiśmy o tym, rozumieliśmy się bez słów”. Gdy autobus się zatrzymał, D. pomógł Arturowi wysiąść, wypchnął go z autobusu, on upadł na chodnik. Przesłuchiwany go podniósł, zaprowadzili go do bramy nr 50 i tam zaczęli go bić. Najpierw uderzał ręką, a następnie gdy ofiara upadła, kopnął go kilka razy, ale nie widział krwi. K. założył sobie kurtkę na głowę. Początkowo ubliżał im "od hui i różnych" (sic!), ale potem przestał, „Wtedy pomyślałem, że może on nie żyje, bo przestał się odzywać, przestraszyłem się nawet, dlatego go zostawiłem”. Tomek K. był wtedy gdzieś obok. „Ja cały czas zastanawiałem się, czy on żyje. Ja zadawałem mu razy rękami i kopiąc nogami po głowie i całym ciele, kopałem go tak mocno, że mogłem go zabić, kilka razy tzn. ok 10. (...) jak ten mężczyzna upadł na ziemię na skutek moich uderzeń ręką, to Tomek uderzył go kilkakrotnie kamieniem w okolice klatki piersiowej i ja go kopałem. Jak ja przestałem kopać tego mężczyznę, to Tomek stanął mu nogą na szyi, stojąc na niej. Tomek sprawdził co ten mężczyzna ma w kieszeniach”. Rozmawiającemu z nim policjantowi powiedział, że nie powie mu nic nowego na protokół, gdyż „nie pozwala mu na to honor, bo wyrósł na ul. Stalowej, gdzie nie toleruje się kapusiów”. Nadmienił też, że woli na protokół obciążać siebie niż kolegę. Wyjaśnił jednak, że to on zaproponował dokonanie rozboju na osobach Artura K. i jego kolegi, podróżujących autobusem. Gdy Piotr P. wysiadł na Poniatowszczaku, Tomek K. zaczął rozmawiać z Arturem,  zapytał go, czy ma zegarek, a on odpowiedział mu „spierdalaj”. Bardzo to ruszyło pijanego czternastolatka, powiedział Arturowi K., że „jak mu wpierdoli to się zesra kartoflami”. Gdy znaleźli się na Stalowej, to właśnie Tomasz K. zadał pierwszy cios, a następnie wciągnęli Artura K. do bramy. Ten chyba dostatecznie przekonał się o intencjach swoich interlokutorów, gdyż zwrócił się do nich słowami: "jesteście skurwysyny" oraz ubliżał im w jeszcze inny sposób. Tomek był zdenerwowany, wskoczył Arturowi K. na krtań, a ten przestał charczeć. 
 
Z uwagi na wiek obu sprawców, prokurator przekazał sprawę sądowi dla nieletnich. Słuchany przez sędziego Tomasz K., zapytany o ogólną ocenę swego postępowania w tej sprawie przyznał szczerze "jestem debil." Sąd dla nieletnich zwrócił jednak prokuratorowi sprawę Artura D., gdyż w dacie czynu miał już ukończone 16 lat. Trwały dalsze czynności śledcze, aż w dniu 12 września 1996 r. Arturowi D. prokurator postawił zarzut "że w nocy z 31.XI/1.XII.1995 r. w W-wie w bramie nr 50 przy ul. Stalowej, działając wspólnie i w porozumieniu z nieletnim Tomaszem K., działając w zamiarze bezpośrednim pozbawienia życia Artura K. szereg razy kopał go w okolice głowy, a następnie skacząc na krtań spowodował jego zgon w wyniku zagardlenia, tj. o czyn z art. 148  § 1 KK.”  Przesłuchany tego dnia Artur D. przyznał się do popełnienia tego czynu, nie chciał jednak składać wyjaśnień.
 
Akt oskarżenia przeciwko Arturowi D. został sporządzony w dniu 20 września 1996 r., a trzy dni później został doręczony ówczesnemu Sądowi Wojewódzkiemu w Warszawie. W październiku do Sądu wpłynął list matki zamordowanego Artura. Donosiła w nim, że na wieść o zabójstwie syna jego ojciec doznał udaru mózgu, w konsekwencji którego zmarł dzień przed Wigilią Bożego Narodzenia, 22 dni po śmierci syna. To co żeśmy z córką przeżyły - pisała matka zamordowanego -  nie da się tego opisać. Przez pół roku byłyśmy na lekach uspokajających, nie chodziłyśmy w ogóle na cmentarz. (...) Obcy ludzie mówią, że przy tym grobie nie można dłużej stać, bo same łzy cisną się do oczu. (...) Syn mój był taki dobry i szlachetny człowiek. (...) Przed samym zabójstwem mojego syna byłam tydzień u niego w W-wie. Był taki szczęśliwy, opowiadał mi jak mu się wszystko dobrze układa, ilu ma życzliwych ludzi. Jako dziennikarz muzyczny był zapraszany na promocje różnych zespołów. Podczas mojego pobytu u Niego brałam udział w takim koncercie, poznałam przyjaciół, z którymi pracował w Radiu. Byłam zadowolona, że obraca się w towarzystwie ludzi kulturalnych. Ostrzegałam go, że jak wraca z tych koncertów o różnych godzinach 1-2 w nocy, żeby był ostrożny, uważał. On mi odpowiedział <mamusiu, ja jestem pozytywnie nastawiony do świata i ludzi, to nic mi się złego nie może stać, kto mnie może napaść, ja nie mam żadnych wrogów, pieniędzy przy sobie nie noszę>. Ja wiedziałam, że ma iść na Andrzejki. Pijakiem nie był, pił tylko okazjonalnie. Sam się wykształcił,(...) był zauroczony Warszawą. W Andrzejki o godz. 18 rozmawiał ze mną czy byłam zadowolona z odwiedzin u niego. A za równe 24 godziny 1 grudnia dowiaduję się, że mój Syn nie żyje. Zginął mój kochany Syn i brat, człowiek szlachetny, prawy, uczciwy. Żadna kara wymierzona sprawcy tego czynu nie zwróci nam Artura. Proszę o odczytanie listu na sprawie." 
 
Przewód sądowy rozpoczął się 20 listopada 1997 r. Oskarżony podtrzymał swoje dotychczasowe stanowisko w sprawie. Sąd powołał dodatkowych biegłych psychiatrów, którzy orzekli, iż sprawność intelektualna D. pozostaje w granicach normy, opiniowany nie zdradzał objawów psychozy ani upośledzenia umysłowego, posiada osobowość nieprawidłową, ukształtowaną wielkoczynnikowo. Z uwagi na zmianę składu orzekającego, w dniu 29 października 1998 r. ponownie otwarto przewód sądowy. Oskarżony przyznał się do zarzucanego mu czynu, odmówił składania wyjaśnień. Powiedział, że "nie chcieliśmy zabić. Nie wiem, jak wyglądało skakanie przez K. na szyję. Nie sprawdzałem czy ten człowiek oddycha. Ja nie kopałem. Może to zaproszenie na wódkę wynikało z tego,  żeby go pobić. My z K. rozumieliśmy się bez słow. Ja chciałem pobić pokrzywdzonego". Zeznający w charakterze świadka Tomasz K. potwierdził, że to on stanął na szyi pokrzywdzonego. 
 
Wyrokiem z dnia 14 kwietnia 1999 r. Sąd Okręgowy w Warszawie uznał oskarżonego Artura D. za winnego zabójstwa w zamiarze ewentualnym i wymierzył mu karę 15 lat pozbawienia wolności. Od tego wyroku apelację wywiódł obrońca oskarżonego, zarzucając rażącą niewspółmierność kary. 
 
Wyrokiem z dnia 2 listopada 1999 r. (II AKa 347/99) Sąd Apelacyjny w Warszawie nie uwzględnił wniosku obrońcy o obniżenie wymierzonej kary, utrzymując zaskarżony wyrok w mocy. W uzasadnieniu Sąd wskazał, że kara 15 lat, jakkolwiek surowa, nie może być uznana za rażąco niewspółmierną w rozumieniu art. 438 § 4 kpk”. 
 
Czekając na prawomocne rozstrzygnięcie Artur D. przebywał w chojnickim areszcie. 6 tygodniu po wydaniu wyroku w I instancji, ukończył 2 klasę zawodówki, pobierając nauki w zakresie stolarstwa. Cieszył się dobrą opinią przełożonych aresztu, a w szkole uzyskał średnią 3.5. Odwiedzała go tam jego dziewczyna wraz z kilkumiesięczną córką. 
 
Artur D. opuścił Zakład Karny w Czerwonym Borze 21 maja 2011 r. Odsiedział równe piętnaście lat. Akta sprawy milczą, jak dalej potoczyły się jego losy. 
 
Na zdjęciu przedstawiony wizerunek Matki Boskiej, namalowany we wnęce bramy Stalowa 50, dokładnie nad miejscem, gdzie ujawniono zwłoki Artura K. 
 
Sprawa Prokuratury Rejonowej Warszawa Praga - Północ w Warszawie, sygn. akt 1Ds 1042/95, a później d. Sądu Wojewódzkiego w Warszawie, sygn. akt XVIII K 235/96. 
 
Autor składa serdecznie podziękowanie Prezesowi Sądu Okręgowego w Warszawie oraz Paniom z Czytelni Akt Nr 2 tego Sądu. Bez Ich pomocy powstanie tego artykułu nie byłoby możliwe. 
 
 
 
Hubert R. Kordos
 
"Bez przedawnienia" - wydanie 4(14)/2015 z dnia 14 kwietnia 2015 r. 
Czasopismo zarejestrowane przez Sąd Okręgowy w Warszawie - PR 19133

Hubert Remigiusz Kordos. Lat 25, mieszka w Warszawie. Prawnik, publicysta, myśliciel. Miłośnik Williama Shakespeare'a, Marca-Antoine'a Charpentiera, twórczości Marka Krajewskiego oraz powieści milicyjnych. Człowiek, którzy stara się patrzeć w oczy swojego rozmówcy.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka