Publicyści Rzeczpospolitej Publicyści Rzeczpospolitej
2566
BLOG

Ziemkiewicz: KOMPAS na 2010

Publicyści Rzeczpospolitej Publicyści Rzeczpospolitej Polityka Obserwuj notkę 50

I tego trzymać się trzeba:

 

Po pierwsze:

Polska, jaką nam przez ostatnie dwie dekady zbudowano pod dyktando grup interesu wyrosłych z peerelu − zdeptanej, spustoszonej przez Stalina z Hitlerem i zbolszewizowanej kolonii − jest państwem, w którym brak sprawiedliwości stanowi zasadę ustrojową. Państwem, w którym o sukcesie, awansie i miejscu w hierarchii społecznej nie decydują zdolności, przedsiębiorczość, praca ani pożytek dla innych, ale przede wszystkim przynależność lub brak przynależności do grupy uprzywilejowanej, powiązania, znajomości, koneksje, układy. Obojętne, czy mówimy o biznesie, służbie publicznej, nauce, wolnych zawodach, tak zwanej kulturze czy innych dziedzinach. Jest zasadą, że protegowany zawsze wygrywa u nas z utalentowanym, a odstępstwa od tej zasady, czyli możliwość obejścia blokujących drogi awansu i dystrybuujących sukces sitw i układów są rzadkie i dotyczą dziedzin mniej atrakcyjnych.

 

Jest się po to dziennikarzem, publicystą, pisarzem, żeby być zawsze po stronie tych, którzy są krzywdzeni przeciwko tym, którzy krzywdzą, po stronie zablokowanych w realizowaniu zdolności i aspiracji przeciwko tym, którzy ich gnoją, po stronie tych, którzy próbują zmieniać Polskę na lepsze przeciwko zakamieniałym układom, które w ich aktywności widzą zagrożenie dla swej uprzywilejowanej pozycji i na wszelki wypadek rzucają ile się da kłód pod nogi. Po to więc, aby tę władzę sitw i środowiskowych gangów, koterii czy to mafijnych, czy gerontokratycznych, powiązań wszelkiego rodzaju demaskować, atakować, zwalczać dostępnymi sobie sposobami. A co najmniej − nigdy się im nie dać kupić, nigdy nie szukać sukcesu w akceptowaniu i usprawiedliwianiu draństwa za cenę dopuszczenia do rozmaitych reglamentowanych korzyści.

 

Po drugie:

Polska, którą nam w ostatnich dwóch dekadach zbudowano pod dyktando wyrosłych z peerelu grup interesu, na oczekiwania których nałożyła się powszechna demoralizacja, deprawacja i myślenie przez oduczone patriotyzmu i poczucia wspólnego dobra społeczeństwo w kategoriach wąsko pojmowanych, doraźnych interesów własnej grupy, jest państwem niezdolnym do zapewniania narodowi warunków cywilizacyjnego rozwoju, do  realizowania narodowych interesów, kultywowania narodowej kultury, umacniania ducha i poczucia wspólnoty. Struktury państwowe peerelu budowano nie dla obywateli, ale przeciwko nim. I nadal takimi pozostają, z tą jedyną różnicą, że o ile kiedyś zarządzała nimi scentralizowana mafia pod jednolitym, kremlowskim przywództwem, to po wielkim rozszabrowaniu upadającego peerelu, jakim była w podstawowym sensie transformacja ustrojowa lat 1986 – 1993, rozmaite fragmenty tej struktury dostały się pod zarząd rozmaitych koterii, sitw i mafii. Wobec słabości władzy i braku elity państwowej z prawdziwego zdarzenia elementy tej przerośniętej struktury, uprawnionej i wyposażonej w narzędzia do bardzo głębokiego ingerowania w życie obywatela, służą realizacji partykularnych, czasem wręcz przestępczych interesów trudnych do precyzyjnego opisania układów.

 

To samo, co przed rokiem 1989 mogło nas spotkać ze strony totalitarnej władzy, dziś spotkać nas może ze strony szemranych cwaniaczków, dzielących między siebie czerwone sukno przeżartej niemożnością i obsuwającą się w stan chronicznie niereformowalnego burdelu Rzeczpospolitej. Każdy z nas, jeśli jego osobiste powodzenie osiągnięte bez przyzwolenia i podziałkowania stanie się dla takich cwaniaczków solą w oku, może podzielić los Kluski, Olewnika czy właścicieli Bestcom. Sądy, prokuratury, urzędy, służby staną przeciwko obywatelowi, a przywódcy polityczni, których psich obowiązkiem jest ukrócenie nadużyć, coraz bardziej uzależniają się od środowisk, którymi teoretycznie powinni zarządzać, stają się marionetkami ich sitwowych interesów.

 

Jest dla dziennikarza, publicysty, pisarza rzeczą godną, sprawiedliwą i słuszną uporczywe przypominanie Polakom, co mogliby mieć i z czego są okradani, przypominanie, czym jest cywilizowane, demokratyczne państwo i czym się ono różni od postkomunistycznego folwarku, wpasowanego w struktury europejskie raczej pod względem formalnym, niż za sprawą rzeczywistego przyjęcia zasad wypracowanych przez Zachód zasad.

 

Po trzecie:

to patologiczne państwo, deformujące nasze narodowe aspiracje i przycinające nas w rozwoju w jakiś pokręcony, karłowaty bonsai, ma wśród swoich sitw i grup interesów także koterię klerków, dostarczających dla neo-feudalnej deformacji państwa rozbitego pomiędzy podobne jej kliki i bandy uzasadnień ideologicznych. Nie udało się jej, jak roiła to sobie dwadzieścia lat temu, objąć całkowitego rządu nad III RP, nie udało się jej nawet objąć w niej rządu dusz; niczym w mrożkowskim „Tangu”, prawdziwym beneficjentem propagandowych i personalnych nikczemności przeświadczonej o swej decydującej roli michnikowszczyzny okazała się Ferajna rozmaitych „Rysiów” i „znajomych od śrub w samochodzie, odkręconych”, porozumiewających się charakterystycznym slangiem znanym z policyjnych podsłuchów. Towarzystwo sprowadzone zostało do roli jednego z wielu lobbies u boku Ferajny, wciąż zachowując pewną siłę, jaką daje mu władza nad rzeszą pół- i ćwierć-inteligentów, którym czytanie „Gazety Wyborczej” i „Polityki” albo oglądanie „Szkła kontaktowego” daje nie tylko wskazówkę, jakie poglądy należy wyznawać i wygłaszać, z kogo szydzić, a kogo czcić, aby uchodzić za stuprocentowego inteligenta, ale także poczucie uczestnictwa w elicie, zjednoczonej wspólnym przeżywaniem pogardy dla polskiego motłochu i ciemnogrodu, u zarania III RP uosabianych przez Wałęsę i Niesiołowskiego, a dziś etykietowanego przymiotnikiem „pisowski”.

 

U boku rządzącej Ferajny kultywuje salon tradycje kolaboracji (niekiedy słodzonej niby-opozycyjnym dąsem) z peerelem, i wcześniej, z czasów, gdy „liberalna inteligencja” basowała mordom i napaściom sanacyjnych zbirów na opozycjonistów, urabiając opinię, że Brześć i Bereza brzydkie, ale przecież usprawiedliwione koniecznością walki z zagrożeniem endeckim. Dokładnie tak samo dziś dyspozycyjni intelektualiści, dziennikarze i celebryci służą Ferajnie w potrzebie, każde jej świństwo i nadużycie relatywizując na zawołanie mirażem zagrożenia pisowskiego. Służą jej codzienną gotowością do ogłupiania wodzów, słuchaczy i czytelników wydumanymi pseudoproblemami w rodzaju parytetów płciowych czy równouprawniania seksualnych perwersów, przy jednoczesnym zamilczaniu i tuszowaniu spraw rzeczywistych i najważniejszych. Służą im wreszcie prokurowaniem dla byle jakich rządów historycznej podkładki, wizji III RP jako państwa doskonałego, wielkiego historycznego sukcesu; ubierania założycielskiego szwindlu, jakim było zblatowanie peerelowskich specsłużb i nomenklatury z establishmentem opozycyjnym, w ornamenty „największego, osiągniętego bezkrwawo sukcesu historycznego Polaków”. Wizji historii, w której nasz Cwaniak Narodowy, Wałęsa, upozowany zostaje na herosa, który wywalczył nam i łaskawie podarował wolność sam jeden, tylko z grupką wiernych wykonawców jego genialnych planów, podczas gdy wszystkie „Gwiazdy, Wyszkowskie i Walentynowicze” jedynie przeszkadzali − i w której renegat, godny spadkobierca Szczęsnych-Potockich i Bierutów, Jaruzelski, drapowany jest w szaty patrioty i polskiego męża stanu.

 

Zaprawdę jest godne, sprawiedliwe i słuszne walczyć ze wszystkich sił z tą  bandą hipokrytów i lokajów patologicznych porządków. Odkłamywać prostytuowane przez nich słowa, wytykać cierpliwie ich nadużycia, manipulacje i kłamstwa. Demaskować głupotę i nicość postępowych bredni, przywlekanych tu z rozgęganych postępowych salonów znudzonego nadmiarem dobrobytu Zachodu. Bronić opluwanych, wyrzucanych z pracy historyków i wszystkich opluskwianych przez medialnych establisz-mętów obrońców zdrowego rozsądku i uczciwości. Bronić prawdy. Szukać prawdy. Służyć prawdzie, całej prawdzie i tylko prawdzie. I tego trzymać się trzeba.

 

Po czwarte:

jeśli jest przed Polakami droga wybicia się na rzeczywistą suwerenność, stania się podmiotem, a nie przedmiotem międzynarodowej gry, to nie prowadzi ona przez prymitywne małpowanie podsuwanych nam wzorców ani wdrażanie przysyłanych „do wykonu” ustrojowych dyrektyw, pisanych wszak przez przywódców kierujących się interesem swoich państw, a nie naszym. Jest w Polakach jakaś dziwna siła. Napisałem „Polactwo” o deprawacji zgwałconej, zdeptanej i ześwinionej ludności miejscowej, która zapomniała o wspólnym dobru, o swej historii i możliwej wielkości, stając się na co dzień irytującą bandą drobnych kombinatorów i złodziejaszków o mentalności fornali i pańszczyźnianych niewolników. Napisałem „Michnikowszczynę” o zdeprawowaniu post-inteligencji, pozbawionej etosu, wiary i patriotyzmu, identyfikującej się wyłącznie poczuciem wyższości i nienawiścią do własnych korzeni, pogardą dla własnego narodu, czerpiącej to poczucie wyższości z małpiego imitowania wzorców, których nie jest nawet w stanie zrozumieć. Wydaje się sobie człowiekiem uodpornionym i na tombakowy blask  michnikowych salonów, i na kazania z narodowych mszy. A jednak co i raz łapie się na tym spostrzeżeniu: jest w Polakach jakaś dziwna siła. Siła, która być może zdolna jest sprawić, że w tej saskiej nocy nie pójdziemy na dno, wypłyniemy jakoś, jak tyle już razy, na powierzchnię.

 

Po piąte:

bieżące polityczne przepychanki, bo nikt mnie przecież nie zwolni z ich śledzenia i objaśniania, przeciwnie, wchodzimy wszak w rok wyborczy. Polska polityka nawet na tle ogólnego zepsucia jawi się jako dziedzina zepsuta w stopniu szczególnym. Organizmy, nazywane partiami politycznymi, nie mają nic wspólnego z partiami w sensie właściwym − organizacjami służącymi w demokracji społeczeństwu do artykułowania, wyważania i realizowania swoich oczekiwań wobec państwa. Są po części dworami, a po części gangami, zajętymi wzajemnym popieraniem się w zawłaszczaniu państwa i żerowaniu na obywatelach: ja ci szwagra do ministerstwa, ty mi bratanicę do urzędu marszałkowskiego, ja ci trzydzieści głosów na konwencji wojewódzkiej, ty mi przetarg w gminie, ja za tobą zagadam u prezesa, ty mi wstaw protegowanego na listę. W rządzonym kraju politycy nie są wybrańcami narodu, ale zdobywcami, którym wyborczy sukces daje prawo do łupienia podbitej gminy, instytucji czy całego kraju na okres kadencji, w ramach podziału łupów w umowie koalicyjnej. Na straży tej patologii stoi konstytucja z zasadą proporcjonalności wyborów i ustawa o finansowaniu partii z budżetu państwa.

 

Ale nic innego nie mamy i w najbliższej perspektywie mieć nie będziemy. Wchodzimy do restauracji, i możemy wybrać co chcemy, ale tylko z tego, co jest w karcie – a w karcie tylko dwa dania i dwie przystawki. Można co najwyżej wyjść, ale to żadna opcja.

 

Gdy nazwałem obecny rząd najgorszym rządem dwudziestolecia, kolega, zresztą jeden z najlepszych komentatorów politycznych, oskarżył mnie o retoryczną przesadę, przypominając rządy Suchockiej, mniejszościowy gabinet AWS czy równie schyłkowy rząd Belki. Nie ma racji. Rzecz nie w sprawności administrowania, w czym, oczywiście, niektórzy obecni ministrowie są gorsi, niektórzy lepsi, a średnia w porównaniu wypada średnio. Rzecz w tym, iż gabinet Tuska jest pierwszym rządem, którego nieskrywaną filozofią jest abdykacja, nierządzenie. Poprzednicy przynajmniej próbowali jakąś wizję, jakieś zamiary, mniej lub bardziej szlachetne, zrealizować. Przynajmniej chcieli, mniej lub bardziej sensownie, coś usprawniać, zmieniać, reformować. Kaczyński był przynajmniej szczery w swym konflikcie z układami, sitwami, nawet jeśli zabierał się do walki z nimi niezbyt udolnie i zanadto wierzył, że szlachetny cel uświęca środki. Nie do końca zresztą potrafię go potępiać, bo jednak, gdyby nie jego rządy, nie pękłby ustanowiony w czasie historycznego zblatowania monopol na rynku mediów, nie doszłoby do ich częściowego spluralizowania – mielibyśmy nadal wszędzie, w gazetach i eterze to samo Towarzystwo, w którym za umiarkowane centrum robiliby Żakowski z Paradowską, za prawicę Lis, a za skrajną prawicę Wołek. Nie to, żeby takich jak ja prezes PiS lubił, ale na szczęście miał interes, by ich do polskich mediów, od zarania i nadal wszak kreowanych z politycznych nominacji (szczególnie dotyczy to tzw. mediów prywatnych czy też komercyjnych) wpuścić paru takich, co będą zasiedziałym salonowcom trochę psuć krew.

 

Natomiast Donald Tusk był pierwszym, który zmieniane czegokolwiek zupełnie odpuścił i beztrosko oddał kraj w ręce grup interesu. Prawnicy, komornicy, biegli rewidenci, cholera wie kto − chcecie ustawę? Zgłoście swoje oczekiwania i jeśli jesteście w stanie odwdzięczyć się znaczącym dla partii rządzącej poparciem, dostaniecie prawo uszyte pod wasze oczekiwania.

 

Niewiarygodna rzecz, że polityk tak morderczo skuteczny w eliminowaniu konkurentów do sprawowania władzy, w samym sprawowaniu władzy mógł się okazać tak indolentny, jak okazał się przez ostatnie dwa lata Tusk. Być może po prostu wyciągnął wnioski ze spektakularnego upadku Kaczyńskiego i z rozmiarów powszechnej nienawiści, jaką potrafiły rozpętać przeciwko niemu zjednoczone w poczuciu zagrożenia wpływowe sitwy. Być może lenistwo − gdyby miał w sobie Tusk żądzę władzy, nie poświęcałby przecież realnych możliwości premiera dla raczej dekoracyjnej funkcji prezydenta. W każdym razie, jako premier postanowił Tusk być Smerfem-Lalusiem, nie robiącym niczego, poza nieustannym podziwianiem swego odbicia w lustrze sondaży i niczym poza tym odbiciem nie zainteresowanym, łaszącym się o popularność, gotowym dla jej zdobycia powiedzieć i obiecać wszystko i wszystkiemu nazajutrz zaprzeczyć.

 

Kaczyńskiego można przynajmniej, na serio, nienawidzić. Tusk budzi tylko mdłości.

 

Po szóste:

dziennikarz, publicysta, pisarz w III RP wciąż przypomina astronoma, który śledzi loty planet, komet i innych ciał niebieskich, oblicza ich odchylenia, perturbacje, i wie na pewno, że gdzieś tam, w głębi kosmosu, musi być COŚ, coś, co te odchylenia i perturbacje wywołuje. Ale co – nie wie. Teleskopy, jakimi dysponuje, niczego nie są w stanie pokazać. Coś tam musi być, dowodzą tego zakłócenia w ruchu ciał niebieskich. Ale tego nie widać, można tylko się domyślać, stawiać hipotezy. Astronomowie nazywają to „ciemną materią”, i są w o tyle łatwiejszej sytuacji, że „ciemna materia” nie dysponuje suto opłacanymi kancelariami prawnymi wytaczającymi ujawniającym jej istnienie astronomom procesy, podsłuchami węszących za „hakami” służb ani innymi metodami uprzykrzania im życia.

 

W życiu publicznym III RP ta ciemna materia daje się zauważyć po skutkach. Opisać ją, objaśnić, walnąć tą prawdą między oczy otępione i otępiałe społeczeństwo jest trudno.

 

Ale trzeba. W końcu, prawdziwy mężczyzna nie traci czasu na robienie tego, co wydaje się do zrobienia możliwe.

 

Po siódme:

bądź wierny, idź.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka