Publicyści Rzeczpospolitej Publicyści Rzeczpospolitej
743
BLOG

Ziemkiewicz: Nie ma „sprawy Stasińskiego”. Jest sprawa poważniej

Publicyści Rzeczpospolitej Publicyści Rzeczpospolitej Polityka Obserwuj notkę 58
„Icek, z twoją żoną całe miasto sypia!” „Jakie tam miasto, co znowu za miasto? Cztery chałupy na krzyż i od razu miasto?!” − wiem, że już sięgałem po ten przykład, ale co robić: nic nie oddaje lepiej niż ten stary kawał nie obrazuje logiki publicznie toczonych w III RP polemik. A zwłaszcza polemik toczonych ze środowiskami salonu „Gazety Wyborczej”. Jeśli ktoś czerpie swą wiedzę o wydarzeniach tylko ze wspomnianej gazety, to zapewne sądzi, że w ostatnich dniach „Gazeta Polska” opublikowała atak na wieloletniego pracownika „Wyborczej” Macieja Stasińskiego, wykorzystując fakt, iż podpisał on był we wczesnej młodości zobowiązanie do współpracy z SB. Atak jest oczywiście jak zwykle „podłością”, przejawem obsesji etc., sprawa nie ma znaczenia, bo Stasiński nigdy nie ukrywał, że dał się zastraszyć i podpisał, ale współpracy nigdy nie podjął, że pomagali mu się wykręcić z kłopotów tacy ludzie jak Zbigniew Romaszewski i Jan Olszewski, i w ogóle nie ma sensu do tego wracać. A to, co napisał esbek, i z czego by wynikało, że jednak jakaś współpraca była, to sobie po prostu zmyślił, bo wiadomo przecież – szczególnie z „Gazety Wyborczej” i pism afiliowanych − jak esbecy działali: zmyślali, oszukiwali swoich przełożonych na potęgę, chwalili się nie istniejącymi sukcesami, tak że Kiszczak i jego poprzednicy, poczciwie pierdoły, nie wiedzieli nawet, że w istocie nie ma w resorcie żadnych agentów, żadnej pracy operacyjnej, tylko jeden wielki pic i wyłudzanie gwiazdek, awansów i premii. Jeśli ktoś nie sięgnął do źródła − a, niestety, zdarzyło się to mojemu redakcyjnemu koledze (nawet nie mogę mieć do niego pretensji, bo sam nie tak dawno popełniłem podobny błąd, mogę więc tylko ubolewać); owoż, jeśli ktoś sięgnął do źródła, czyli do najnowszego numeru „Gazety Polskiej”, to ze zdumieniem stwierdzi, że ani na okładce, ani w tytule tekstu „Prawda absolutna według »Wyborczej«”, ani w leadzie nie ma słowa o redaktorze Stasińskim i nie o niego w ogóle w całej sprawie chodzi. Owszem, jest mu poświęcony fragment tekstu – autorka referuje sucho znane fakty, nie twierdząc zresztą bynajmniej, że odkrywa jakieś rewelacje, informuje o fakcie, iż część materiałów z teczki Stasińskiego zniknęła, (zwłaszcza tzw. karta sprawdzeniowa, która mogłaby potwierdzić jego relację). Nie padają żadne sugestie ani komentarze, poza jednym: że to jeden z przypadków „problemu lustracyjnego” w gazecie, która zawsze bardzo ostro atakowała lustrację i wszelkie próby rozliczenia peerelowskiej przeszłości. Gazecie, o stosunku której do tych spraw − dodam od siebie − najlepiej świadczy, w jaki sposób potraktowała Lesława Maleszkę, a w jaki Romana Graczyka. Ten pierwszy, wyjątkowo nikczemny i perfidny agent, który do tego stopnia przewyższał w gorliwości swych oficerów prowadzących, że donosił także na nich, skarżąc się wyżej postawionym bezpieczniakom, że sabotują jego inicjatywy niszczenia opozycjonistów, po demaskacji potraktowany został z niezwykłą delikatnością, rzekomo z pobudek humanitarnych, a pracę w redakcji stracił dopiero na fali skandalu po emisji filmu „Trzech kumpli”. Ten drugi, wieloletni dziennikarz tejże gazety, którego „wina” ograniczyła się do tego, że ośmielił się na kolegium redakcyjnym nie zgodzić z obowiązującą „linią” w sprawie lustracji, został za to usunięty natychmiast, mimo, iż w przeciwieństwie do Maleszki znajdował się wówczas w bardzo trudnej sytuacji życiowej. Czy zestawienie tych dwóch przykładów – mówiąc Orzeszkową – „miłosierdzia gminy” nie jest wystarczająco wymowne? Casus Macieja Stasińskiego, zreferowany rzetelnie, acz bez przedstawienia jego punktu widzenia (z redakcyjnej noty dowiadujemy się, iż odmówił odpowiedzi na pytania autorki) pojawia się tu jako przykład, i logika tekstu sięgnięcie po ten akurat przykład uzasadnia. Jako się jednak rzekło, wszystko to rozmowa nie o tym, jak się prowadza małżonka Icka, tylko o zupełnie nieistotnej kwestii, czy miejscowość, z obywatelami której obcuje, może czy nie może być nazywana miastem. Proszę przeczytać cały tekst Doroty Kani, a każdy się ze mną zgodzi. Polecam uwadze zwłaszcza zacytowany raport esbeka z października roku 1981, w którym informuje on przełożonych, iż Adam Michnik wyszedł z inicjatywą nakręcenia filmu kompromitującego Antoniego Macierewicza i podjął się wraz z Jackiem Kuroniem dostarczyć niezbędne do stworzenia takiego filmu informacje. Czyż tak szokujący dokument nie zasługuje na większą uwagę? Oczywiście, jak już pisałem, powszechnie wiadomo, że SB to był taki gang Olsena, tylko jeszcze bardziej nierozgarnięty, że esbek piszący rapoty zmyślał i kontaminował, bo nikt go wcale nie kontrolował, i tak dalej. Ale ten akurat esbek, trzeba przyznać, wykazał się w swych konfabulacjach niezwykłym darem profetycznym, bo jeśli sobie tę gotowość Michnika do współpracy w zwalczaniu Macierewicza zmyślił, to przewidział, iż już za osiem lat, w Magdalence i przy Okrągłym Stole, taka właśnie logika po stronie opozycji, której Michnik (w roku 1981 pozbawiony większego wpływu na „Solidarność”) stanie się jednym z decydentów, zwycięży, a nawet stanie się na najbliższe dwadzieścia lat ustrojową wytyczną. „Taka właśnie”, czyli logika nakazująca podjąć współpracę z komunistami i bezpieką dla wspólnego zmarginalizowania „radykalnej”, „nieodpowiedzialnej” części opozycji, pozostającej pod wpływami kościelno-endeckimi i mogącej doprowadzić do recydywy pogromów, gett ławkowych i nacjonalistycznej dyktatury. Że taka recydywa zaś była wizją, którą przez całe życie Adam Michnik uważał za realne, poważne zagrożenie, największe, jakie wisi nad Polską, to chyba przekonywać nie trzeba − wystarczy zrobić to, czego jego wyznawcy nie robią, to znaczy przeczytać którąś z jego książek. Oczywiście, pouczano nas już, że nie można ufać „świstkom wielokrotnie kserowanym”. Rzecz w tym, że nikt poważny im bezkrytycznie nie ufa. Ale dotarcie przez Dorotę Kanię do tego akurat „świstka” zdaje się wyjaśniać, dlaczego przed kilku laty Michnik tak wściekle reagował na jakiekolwiek próby sięgania do jego teczki i straszył sądami; z punktu widzenia prawa bez sensu, ale skutecznie, bo przez owe lata nikt faktycznie nie odważył się w IPN o teczkę Michnika poprosić. Być może nie ma w tekście Kani zbyt wielu rzeczy nowych (dobrze zresztą czytać go razem z niedawnym tekstem Piotra Semki, który również analizował na naszych łamach propagandową metodę tej gazety), ale przesłanki ułożone są logicznie i przekonująco. Mnie to specjalnie nie dziwi, bo uważam ją za jedną z najlepszych dziennikarek śledczych − a fakt, iż chciało się komuś zmontować pułapkę, w którą niestety dała się złapać, jest tego najlepszym dowodem. Wspominam o tym na zakończenie, bo nie wątpię, że pałkarze zaraz po sprawę sięgną, żeby znowu sprowadzić dyskusję ze sprawy zasadniczej na kwestionowanie określenia „miasto”.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka