Żyję w przekonaniu graniczącym z pewnością, że jestem osobą rozsądną i twardo stąpającą po ziemi. Nie hołduję żadnym przesądom, nie przeraża mnie czarny kot przebiegający przez drogę, nie siadam na chwilkę, gdy muszę wrócić do domu, bo czegoś zapomniałam i tym podobne. Ale wmówiłam sobie dawno temu, że jeśli chcę mieć dzień udany, muszę go zacząć dobrą kawą. Dobrą, czyli małą, gęstą, bardzo mocną, aromatyczną. Bez mleka i cukru. Szaleństwo moje rozwinęło się do tego stopnia, że wszędzie poza domem, tam, gdzie muszę przenocować, obudzić się i zacząć nowy dzień, zabieram ze sobą mały włoski czajniczek, w którym parzę rano kawę, jeśli gospodarze nie mają takich potrzeb jak ja w tym względzie.
Espresso - bo to jest moja ulubiona kawa - nauczyłam się pić podczas mojej pierwszej autostopowej wycieczki do Włoch. Wcześniej chyba było mi wszystko jedno, piłam to co zazwyczaj pija się na studiach rano - tanią kawę rozpuszczalną w kubku do herbaty.
Początkowo szokowały nas i złosciły te włoskie obyczaje. Płaciliśmy ileś tam lirów (jeszcze wtedy), każdy lir miał dla nas wagę złota - a w zamian dostawaliśmy naparstek kawy na jednego łyka. W swojej naiwności chodziliśmy od baru do baru, poszukując czegoś normalnego, czyli filiżanki kawy takiej jak u nas - przy której można sobie posiedzieć, pogadać i zwyczajnie odsapnąć od słońca. Niczego takiego nie udało nam się znaleźć, a co gorsza Włosi, którzy często nas gościli w swoich domach, również parzyli nam taką kawę jak w tych barach.
Co za ludzie w tym kraju, wzdychaliśmy wywracając oczy na lewą stronę, aż nagle okazało się, że tylko taka włoska kawa nam smakuje i jak człowiek po nocy spedzonej gdzieś na gołej ziemi, mając za wygody tylko swój sfatygowany śpiwór, wypije łyk takiej esencji, to jest w stanie góry przenosić. A przynajmniej stawić czoła obcej ziemi, ludziom, z którymi trudno się dogadać z powodu bariery językowej i wszystkim innym niewygodom, jakim poddany jest autostopowicz bez dachu nad głową.
Espresso najlepiej smakowało nam na południu Włoch, a dokładniej w okolicach zatoki Sorrento. Gdzieś tam jest miasteczko, które nazywa się Agroppoli, jest w nim ulica Franka Zappy, piękne widoki, starożytne ruiny i mała włoska kafejka, skryta pomiędzy domami miejscowych. Z tego powodu tylko miejscowi tam przychodzili i my - obszarpańcy.Cieszylismy się popularnością dzięki temu i spędzaliśmy godziny na nauce włoskiego rozmawiając z włoskimi dziadkami. Kawę podawał Włoch lat ok 40, czyli stary jak świat, jak nam się wówczas zdawało, był inny niż większość spotkanych Włochów z południa. Śniady, ale wysoki, spokojny i milczący w przeciwieństwie do małych, głośnych i żywo gestukulujących jego pobratymców. Ten jego tajemniczy charme robił na nas wrażenie, być może był składnikiem który przechylał szalę na korzyść kawy przonej właśnie przez niego. Trudno mi to po latach ocenić.
Nigdzie nie piłam lepszej kawy niż właśnie tam. Ciekawe, czy jeszcze kawiarenka istnieje.
Kiedy moja młodość przestała być tak burzliwa i obfita w przygody na włoskiej ziemi, kupiłam oczywiście ekspres do kawy i ten włoski czajniczek na wypadek podróży. Często piję kawę w różnych kawiarniach, ale nieczęsto jestem nią zachwycona. Sieciówki takie jak coffe heaven albo starbucks to świństwo i omijam je szerokim łukiem.
Co ma do tego wszystkiego Coryllus?
No więc postanowiłam oczywiście polansować się, umieszczając go w tytule notki. To po pierwsze. A poza tym Coryllus ostatnio był we Wrocławiu, w kawiarni, która na mój gust serwuje najsmaczniejsze espresso w mieście. Okazało się, że właścicielka również nauczyła się pić kawę we Włoszech, choć oczywiście nie włóczyła się tam autostopem, żyjąc momentami jak kloszard najprawdziwszy. O nie, to bardzo elegancka pani i myślę, że nie dorównuję jej w rozsądku i twradym stąpaniu po ziemi. Niemniej jednak odkryłyśmy łączącą nas nić sympatii opartą o dobrą kawę.
Coryllus tam też był i opowiadał. A ja słuchałam, piłam kawę i wdychałam ten najpięknięjszy ze wszystkich aromat - świeżo zmielonych ziaren.
Coryllus opowiadał, było okropnie gorąco, ciasno i wiele osób stało, bo zabrakło już dla nich krzeseł, choć przenieśliśmy wszystkie z ogródka do środka. Mimo to wszyscy słuchali z wielką uwagą, a ja patrzyłam na słuchaczy i myślałam sobie, że jakie ja mam szczęście przebywać w gronie prawdziwej elity. I nie jest to żadna moja kokieteria czy tanie pochlebstwa. Ani w kierunku słuchaczy i gości coryllusa, ani w kierunku samego pisarza. Po prostu człowiek czuje, że ma do czynienia z ludźmi myślącymi, z ludźmi którym zależy, którym się chce przyjechać do głośnego, dusznego centrum Wrocławia, w sobotę wieczór i siedzieć - lub stać w okropnym gorącu przez niemal 4 godziny i starać się zrozumieć nasz świat, naszą historię, życie po prostu. Nie wiem, czy Coryllus daje odpowiedzi na tysiące pytań, czy raczej te ptania mnoży. Dopiero zaczęłam czytać III tom Baśni, od wczoraj przeczytałam dopiero dwa rozdziały, więc o samej książce na razie pisać nie będę. Zresztą po słowie wstępnym (genialnie i ze swadą napisanym) autorstwa Grzegorza Brauna niewiele można dodać.
Takie spotkania jak to sobotnie, takie widoki jakie wówczas miałam przed oczami, rzeczy które słyszałam w ten sobotni wieczór i ludzie, których tam spotkałam, pozwalają naładować baterie i inaczej rozpoczynać kolejny tydzień walki. Tak, właśnie walki, bo życie w dzisiejszej Polsce to ustawiczna walka o godne życie.
III tom Baśni to książka, na którą czekałam i czekałam. Bo obiecałam sobie, że nie pójdę na łatwiznę i nie zamówię jej pocztą. Zaproszę do Wrocławia samego Autora i książkę tę wezme bezpośrednio od niego. Udało się. Zatem mogę już spokojnie jechać na wakacje, wprawdzie nie autostopem, a wygodnym swoim samochodem, no ale mówi się trudno, lata lecą. Ale kawy byle gdzie i byle jakiej pić nie będę.
Inne tematy w dziale Kultura