Wojna w Afganistanie to również nasza wojna. Jeżeli Afganistanu nie uda nam się uformować na pożądaną modłę atomowy azjatycki kocioł może wybuchnąć a zamachy mogą występować już nie tylko w wielkim świecie ale również w Warszawie. Z kolei w obliczu słabości polskiej armii naszą racją stanu jest przekonanie naszych sojuszników o koniecznosci wzajemnej pomocy. Nie wierzę w zdolność obronną krajów europejskich a jeszcze mniej wierzę w ich gotowość do neisienia pomocy Polsce. Dlatego najwyższym priorytetem jest sojusz ze Stanami Zjednoczonymi.
Czy jednak naprawdę musimy być w tym sojuszu prymusem? W imię czego czujemy taką potrzebę? Dlaczego mamy wysyłać dodatkowy tysiąc żołnierzy w sytuacji w kórej bliski sojusznik USA Wielka Brytania wysyła pięciuset? Dlaczego musimy wyrzucać ręke z dwoma wyciagnietymi palcami i okrzykiem: ja! ja! ja! w sytuacji w której bliski sojusznik USA Kanada zastanwia się nad wycofaniem swoich żołnierzy? W imię czego staramy się być bardziej gorliwi od zbliżajacych sie na powrót do USA Niemiec, którzy wogóle unikają walki? W imię mitycznych szczególnych stosunków z USA? Czy USA nie dało nam ostatnio kilkakrotnie i dobitnie do zrozumienia gdzie sytuują sojusz z Polską? Kwestia obecności Amerykanów na obchodach rocznicy wybuchu wojny w sposób symboliczny a kwestia rezygnacji z budowy tarczy antyrakietowej w sposób realny powinny nam uświadomić, że nigdy nie będziemy Izraelem Europy Środkowej. Więc po co to robimy? A właściwie nie po co to robimy tylko po co w takiej skali? W imię czego?
Życie ilu naszych żołnierzy musi kosztować złudzenie o Wielkim Sojuszniku?


Inne tematy w dziale Polityka