Kazimierza Marcinkiewicza zbytnio nie lubiłem nigdy. Za fajny, za miły, kumpel każdego. Jako premier był dość cenny, jego niewątpliwe zdolności z dziedziny PR-u łagodziły w naturalny sposób anty-pisowskie nastawienie mediów.
Jednak dość szybko okazało się, że ten atut równocześnie zaczyna być obciążeniem. Jarosław Kaczyński na trwającą popularność mało znanego wcześniej polityka patrzył nieufnie, ten zaś pomału zaczynał grać we własną grę. Gdy stracił fotel premiera deklarował lojalność wobec partii, jednak tuż przed tym faktem odbył dość tajemnicze spotkanie z Donaldem Tuskiem. Władze PiS nie zrezygnowaly z Marcinkiewicza, powierzając mu najpierw zarząd komisaryczny nad Warszawą, później zaś czyniąc go kandydatem na prezydenta stolicy. Tu jednak spotkała go dotkliwa porażka. Mimo wielkiej popularności, jaką wciąż cieszył się w społeczeństwie, przegrał z Hanną Gronkiewicz-Waltz. Trudno ocenić, na ile zadecydowała tutaj narastająca niechęć do Prawa i Sprawiedliwości a na ile nieufność wobec "spadochroniarza". Zapewne właśnie wtedy Marcinkiewicz zorientował się jednak, że jeśli chce pozostać ulubieńcem tłumów, musi zmienić polityczne barwy. Ze zmianą tą poczekał, aż dostanie intratną posadę od dotychczasowych politycznych przyjaciół. Gdy osiadł już spokojnie w Londynie, z bezpiecznej odległości, pomału, zaczął przymilać się do tych, którzy zaczynali rozdawać karty.
Nie przeszedł do Platformy wprost, coraz częściej deklarując swoje dla niej poparcie. Wszyscy spodziewali się, ze wystartuje w wyborach parlamentarnych z PO, jednak wybrał pozostanie na stanowisku w banku. Coraz brutalniej jednak atakował PiS, zdradzając swoich warszawskich wyborców, którzy udzielili mu poparcia jako kandydatowi tej partii. Nigdy już o nich sobie nie przypomniał, zajęty pociesznym staniem na dwóch łapkach i machaniem ogonkiem przed Donaldem Tuskiem. Czasami grzecznie przynosił nowemu panu patyczek w postaci najpierw elektryzujących, później już zwyczajnie nudnych informacji, jakim to prześladowaniom poddawany był przez dawnych partyjnych kolegów jeszcze jako premier. Jego wypowiedzi stały się tak jednostajne i przewidywalne, że dorobił się ksywki "zetafon", nadanej mu przez Mazurka i Zalewskiego. Przedostatni raz słyszałem Marcinkiewicza, gdy w czasie sporów o rządowy samolot z przekonaniem tłumaczył dziennikarce Trójki, że prezydent nie ma prawa, za to premier ma rację. Kilka dni temu zaś Grzegorz Schetyna poinformował, że Platforma zawarła jakieś porozumienie z Marcinkiewiczem, jednak jego treść ma pozostać tajna, tak, jakby relacje eks premiera z obecną partią rządzącą były dla kogokolwiek tajemnicą.
Od wczoraj prasa, a za nią sieć, pełne są informacji na temat tego, że były polityk ZChN, opowiadający chętnie i często, jak to ceni sobie rodzinne życie i wartości, zaręczył się właśnie z młodszą od siebie kobietą, zapominając na chwilę, że w Polsce ma już rodzinę, żonę i dzieci. Marcinkiewicz uznał zapewne, że skoro tak dobrze sprzedają się bajki o świętach z rodziną, historie o dwóch rodzinach pomnożą jego popularność. W wycieraniu sobie twarzy wartościami chrześcijańskimi zapewne nowa sytuacja Marcinkiewiczowi nie przeszkodzi, zresztą zaprzyjaźnieni biskupi jakoś to załatwią. Marcinkiewicz zdradził najpiew tych, którym zawdzięczał karierę wraz z głoszonymi przez siebie hasłami, później zdradził swoich wyborców i ludzi, którzy zaangażowali się w jego kampanię wyborczą, teraz cykl ten kończy zdradą swojej rodziny i wartości, które głosił, identyfikując się z chrześcijańską frakcją polskich polityków. Nie on pierwszy, nie on ostatni. Nie sądzę, by wpłynęło to na sympatię tłumów. Przecież kochają właśnie Marcinkiewicza-pajaca i Marcinkiewicza-chorągiewkę. Od pajaców i chorągiewek nikt nie wymaga świadectw moralności.
Inne tematy w dziale Polityka