Nie tak dawno był porównywany do Hitlera, pakowany do wora i wrzucany do jeziora. Nie tak dawno był największą (obok Andrzeja Leppera) zbrodnią Jarosława Kaczyńskiego. A teraz - no proszę - zdaje się powracać do gry jako polityk ucywilizowany, akceptowalny, a może nawet pożądany.
Dyżurny katolik Platformy cokolwiek bluźnierczo porównuje przyjęcie do PO ze zbawieniem, do którego nikomu nie można zamykać drogi. Droga do politycznego zbawienia otwarła się już ponoć przed częścią działaczy terenowych. Pora więc na bardziej spektakularny transfer, który zresztą przewidywałem już dość dawno, zdaje się mniej więcej w okolicach ostatniego wyborczego startu Mariana Krzaklewskiego. Ale czy jest się czemu dziwić? Druga największa zbrodnia Kaczyńskiego, Andrzej Lepper, stawał się w mediach kompetentnym politykiem i dobrym ministrem rolnictwa gdy tylko ochładzały się jego relacje z premierem i było to jeszcze na długo przed ostatecznym upadkiem koalicji, zwanej czasami "moherową", czasami "buraczaną". Lecz, co ciekawe - choć PiS i Kaczyńskiego zdezawuować miało samo wejście w koalicję z tym kolorowym towarzystwem, o tyle towarzystwo to samo w sobie łatwo zmazywało wszystkie winy, gdy tylko zaczynało z Kaczyńskim się kłócić. Po rozpadzie koalicji Lepper co prawda był w dość trudnej sytuacji, niemniej Giertych przeżywał swoje pięć minut, zanim wybory wysłały go w polityczny niebyt. Pokazuje to każdemu, kto ma ochotę cokolwiek zobaczyć, że rzekome oburzenie na wejście w koalicję z LPR i Samoobroną było wygodnym, lecz bynajmniej nie szczerym argumentem, tym przysłowiowym kijem, co to się znajdzie, gdy się chce psa uderzyć. Im dalej od rozpoczęcia tej współpracy, tym bardziej było to widoczne. Można założyć się, że gdyby nie wybuch tzw. seksafery (która sama w sobie zresztą pozostaje dla mnie sprawą mocno dyskusyjną, poza paskudnym wątkiem weterynarza, skazanego już wcześniej), również Andrzej Lepper grzałby się dziś w ciepełku medialnych reflektorów, a może i - zamiast Mojzesowicza - tworzyłby już bazę chłopską PO? Kto wie...
Giertych zaś próbuje być kiś w rodzaju "świadka koronnego". Opowiada wszem i wobec, jakie to zbrodnie ma na sumieniu ekipa Jarosława Kaczyńskiego, zgrabnie pomijając fakt, że brał w tym udział. Anecie Krawczyk nie przeszkadzało oddawanie się za pieniądze, dyskomfort poczuła dopiero wtedy, gdy okazało się, że kariery partyjnej jednak nie zrobi. Mieszkańcy rodzinnej miejscowości zdaje się, że uważają ją za... Można się domyślić, za kogo, w każdym razie ani za ofiarę, ani za ikonę feminizmu, o czym ostatnio pisała "Rzeczpospolita". Jednak media i sąd miały inne zdanie w tej sprawie. Roman Giertych chciałby stać się Anetą Krawczyk Jarosława Kaczyńskiego. Dopóki był w rządzie, nie przeszkadzały mu praktyki, które rzekomo obserwował. Ani o o nich nie opowiadał, ani też sobie nimi nie zaprzątał uwagi. Teraz jednak pamięta i opowie, licząc na to, że media i sad wysłuchają go z uwagą i przyznają mu rację. A że pracuje tym sobie na podobne określenia do tych, którymi krajanie obdarzają dziś Krawczyk? To raczej niewielka cena a i też nic nowego - dla możniejszych już bywał tym, co najgorsze.
Niektórzy z nas pamiętają jeszcze czasy, gdy antysemitą, "hitlerkiem" i zagrożeniem dla demokracji był Lech Wałęsa. Na szczęście dla mediów działo się to w czasach przedinternetowych i dziś trudno jest, bez zadania sobie większego trudu, błysnąć odpowiednim cytatem z tamtych czasów i porównać go z linią obowiązującą później. Jednak w przypadku Giertycha łatwiej będzie przypomnieć politykom i dziennikarzom, co mówili i pisali nie tak dawno temu. Oczywiście będzie to rzucanie grochem o ścianę, niemniej przynajmniej będziemy mogli pośmiać się z funkcjonariuszy mediów. Czy jednak należy się dziwić temu, jak łatwo dziennikarze zmieniają płytę? Skoro można połowę wydania "Informacji" poświęcić gwałcicielowi z Zielonej Góry, by w drugiej bijąc rekordy uwielbienia bić pokłony przed nowym filmem Polańskiego, zawierającym odniesienia do strasznych cierpień reżysera, to przecież i z Giertycha da się zrobić cywilizowaną centroprawicę.