Och, jak ten Radosław Sikorski strasznie nieodpowiedzialnie wypowiada się o urzędującym prezydencie! Jak nie licuje to z jego funkcją! - słucham głosów oburzenia i aż uszom nie wierzę, kto się tak święcie oburza i na co.
Władysław Frasyniuk na straży powagi urzędu prezydenckiego - kto by pomyślał! Tomasz Nałęcz - który co prawda za język Sikorskiego wini PiS, niemniej mówi, że Sikorski jest PiSem zarażony. PiS zdiagnozował też u Sikorskiego Palikot, co zresztą potwierdza wszystkie napisane już wcześniej uwagi o tym, że Sikorski jest człowiekiem z zewnątrz, któremu trudno wybaczyć tak szybko (tak, jak wspominanej przeze mnie Elżbiecie Isakiewicz chociażby). Nałęcz to człowiek szczęśliwy, który nigdy nie słyszał chyba marszałka Niesiołowskiego, Frasyniuk zaś myślał latami nad likwidacją święta 11 listopada i umknęła mu choćby wypowiedź o tym, ze można być prezydentem, a można być chamem. Myślał jednak nad tym dla naszego dobra, więc nie wypada mieć żadnych pretensji. Nałęcz, który kiedyś przecież mówił, że w dniu parady równości on jest, na złość nietolerancyjnym środowiskom, homoseksualistą, dziś zaś chce być pierwszym czarnoskórym prezydentem Polski (a przecież Lepper już próbował, tyle, że bez Obamy na plakatach), ma prawo i do świętego oburzenia, i do swojego własnego świata.
Sikorski jako superbohater, którego mocą jest zdolność do stuprocentowej zmiany przekonań, wierzy zapewne w dualizm swojej natury, który pozwala mu być z jednej strony szanowanym szefem dyplomacji, z drugiej pajacem, skandującym "były prezydent, Lech Kaczyński". Kiedyś w ramach ocieplania relacji z policją cały trójmiejski stadion skandował zgodnie "Co dzień rano marszczę freda!", dziś o swoich potrzebach może więc krzyczeć i platformiana publiczność w Bydgoszczy.
Im bardziej Sikorskiemu PiS będzie wypominany, tym bardziej Sikorski będzie antypisowski, czy raczej anty-Kaczyński. A im bardziej będzie anty-Kaczyński, tym więcej będzie głosów szczerego oburzenia. I tym więcej zyska poważny, stonowany mąż stanu i wyspa spokoju w jednym - Bronisław Komorowski. Sympatyczny i spokojny pan z wąsem, na którego sam bym pewnie zagłosował, gdybym urodził się wczoraj i nie miał przez to swoje jednodniowe życie dostępu do internetu. A jakby polemika dwóch panów zaszkodziła jednak i temu zbyt hałaśliwemu, i temu spokojniejszemu, co tylko czasem jakiś wierszyk powie, zawsze jeszcze jest pan Andrzej Olechowski. Spokojny, kulturalny (choć ponoć w wystąpieniach niepublicznych bywa z tym różnie, nie miałem okazji poznać, więc nie wiem, czy to prawda), z odpowiednim epizodem i takim też podejściem do najistotniejszych spraw.
Na prawicy zaś sytuacja trochę zaczyna przypominać tę z roku 1995. W roku 1995 Wałęsy nikt nie chciał na drugą kadencję, bo dla jednych nadal był kimś niegodnym swej funkcji, którą sprawować powinien ktoś namaszczony przez elity i ci mieli Kuronia; dla drugich był już Bolkiem, marionetką bezpieki i komunistów, zamieszanym w obalenie rządu Olszewskiego i ci mieli... No właśnie. Niby mieli Olszewskiego, ale też nie wszystkim on pasował, w związku z czym co kilka miesięcy, a nawet tygodni, na giełdzie pojawiał się jakiś kandydat, będący nadzieją prawicy, który początkowo zyskiwał sporo w sondażach, by później tracić na znaczeniu, jak choćby profesor Strzembosz, czy (tak, tak...) Hanna Gronkiewicz-Waltz.
Dziś sytuację mamy trochę podobną. Kaczyński bardzo dużej części swoich wyborców nie zachwycił swoją pierwszą kadencją, dla części stał się wręcz najgorszym symbolem zdrady narodowej podpisując Traktat Lizboński, tak więc pojawiają się ciągle nowe nazwiska. Tym razem jednak już nawet bez premii sondażowej. Obok, startującego w każdych wyborach Janusza Korwina-Mikke mamy już i Ludwika Dorna, i Marka Jurka (a wydawało się przez chwilę, że tego drugiego poprze partia pierwszego, jakoś widać jednak się nie dogadali), mamy również nieobecnego w mediach, a liczącego na ten sam elektorat, Kornela Morawieckiego. W 1995 roku mieliśmy jeszcze Jana Pietrzaka z najbardziej zdezorientowanym elektoratem - Pietrzak bowiem głosił program stricte prawicowy, tymczasem poparły go zdaje się głównie osoby kojarzące go jako pana, śpiewającego piękne pieśni i opowiadającego ostre kawały w PRL, i które w drugiej turze zagłosowały w większości na Kwaśniewskiego.
Tym razem satyryków chyba nie będzie, będzie co najwyżej Krzysztof Kononowicz, jeśli uda mu się zebrać podpisy. W roku 1995, gdy realne stawało się zwycięstwo Kwaśniewskiego, stopniowo kolejni wyborcy przepływali jednak do elektoratu Wałęsy. I tak jednak nie starczyło ich na wygranie drugiej tury. Warto pamiętać o tym wszystkim teraz, patrząc na kolejne prawicowe kandydatury i ich szanse. W tamtych wyborach jeszcze nie głosowałem - zabrakło mi kilku miesięcy - jednak pamiętam dobrze, że mimo całego bagażu z lat 70-tych i 4 czerwca roku 1992 wiele osób było w stanie oddać głos na Wałęsę, choć był to już tylko głos przeciwko postkomuniście. Czy bagaż Lecha Kaczyńskiego jest cięższy od bagażu Lecha Wałęsy? Czy chce nam się ciągle jeszcze wybierać mniejsze zło? Najgorsza dla polskiej prawicy będzie taka sytuacja, gdy nie będziemy mogli sprawdzić tego sami podczas drugiej tury wyborów.