Nasza wieś jest właściwie wiochą. Pochodzić z niej to wstyd, być takim, jakim przez lata, wieki, wieś nas kształtowała - to gorzej, niż wstyd, to obciach. A są gdzieś piękne miasta, gdzie żyją miastowe, ludzie bogate i szczęśliwe. Widzieliście ich w telewizji. A ja tam byłem. I nawet żonę mam stamtąd.
Dawniej nasze światy nie stykały się ze sobą. Były gdzieś miasta i była nasza wieś, śmierdząca, zakompleksiona i biedna. Dla miasta byliśmy obce. Możemy to zmienić. Miastowe, o! Mogą nas nawet polubić. Mogą odwiedzić naszą wieś, a może nawet dać nam pieniądze, by z zapadłej dziury stała się skansenem-wizytówką. By to się jednak stało, wsią rządzić musi ktoś, kto znajdzie z nimi wspólny język.
Tym kimś nie może być sepleniący wsiowy głupek, którego stare baby wybrały sołtysem za namową księdza, który utrzymuje je w ciemnocie. Nie może być nim też niewiele od niego bardziej rozgarnięty stary chłop z wąsami, którego żona jest jak jedna z tych bab, spod kościoła i spod sklepu. A moja żona, popatrzcie - piękna. Z miasta.
Mnie samego los rzucił do miasta. I służyłem miastowem ofiarnie, aż uznali mnie za swego. Dali mi wykształcenie i obywatelstwo miasta. A jednak wróciłem do was, choć mogłem w tym miejskim luksusie pozostać. Do waszych śmierdzących, zacofanych chałup, do tych grubych bab spod kościoła i zapijaczonych chłopów z wąsami. Pierwszy we wsi miałem internet, dziś ma go jeszcze kilku spośród was. I wy jesteście nadzieją tej wsi. Zaś waszą nadzieją jestem ja. Chowajcie babom dowody, chłopów upijcie i zamknijcie w remizie na czas głosowania, potem zaś wybierzcie mnie sołtysem. Miastowe będą przyjeżdżać i dziwować się. "Patrzcie, miastowy tu rządzi, wieśniaków na ludzi wyprowadzi" - powiedzą, a może nawet groszem sypną. A my postawimy tabliczkę, by miastowym podziękować. I mniejszą, że ta większa to ze środków przyznanych przez Miasto.