Dwa dni temu wracałem o 1 nad ranem do domu z pracy. Zatrzymałem się na znaku stop na Reservoir przy Canal, a tu niespodziewanie ktoś przyrżnął mi z tyłu swoim samochodem. Wychodzę z wozu, a piratka wyskakuje ze swojego. Filmowo łamaną angielszczyzną pyta: „You OK?”, po czym pada na asfalt w lekkich konwulsjach i zastyga.
To mógł być zarówno cyrk, jak i poważna sprawa. Dzwonię zatem na pogotowie „911,” wzywam pomoc, opisuję co się dzieje. „Czy oddycha?” Nachylam się, sprawdzam puls na szyi, widzę, że mruga oczyma, dochodzi do siebie. Pomagam jej podnieść się, doprowadzam do samochodu. Karetka, straż i policja przybyły natychmiast. Piratka odmówiła jednak jazdy do szpitala. Z policją rozmówiła się po hiszpańsku. Nie miała przy sobie numeru ubezpieczenia. Prawo jazdy miała z Maryland. O paszport ją nikt nie pytał. Naturalnie wszyscy przyjęli za pewnik, że piratka była nielegalnie w USA.
Dużo bardziej dramatyczną sytuację opisywał Victor Davis Hansen w Mexifornia: A State of Becoming. Książka powstała po tym jak nielegalny cudzoziemiec walnął jego córkę samochodem u nich w Kalifornii. Był pijany, bez ubezpieczenia i angielskiego.
Inwazja z Trzeciego Świata. Symptomy tego są wszędzie. Jak to w życiu bywa pozytywy mieszają się z negatywami. Z jednej strony zyskuje wolny rynek. Zrelaksowana kontrola graniczna zachęca nielegalnych emigrantów, których wchłania rynek pracy w USA. Za kilka groszy przeciętna rodzina amerykańska może wynająć niańkę, sprzątaczkę, ogrodnika czy chłopaka od basenu. Nielegalni harują na na budowach, w restauracjach, przy najcięższych robotach. Zwykle tak nisko płatnych prac nie chce żaden rodowity Amerykanin. Większość nielegalnych pochodzi z Ameryki Łacińskiej, szczególnie z Meksyku. Ściągają krewnych. Jest ich conajmniej 11 milionów.Z drugiej strony nie asymilują się. Jest to wynikiem głównie ofensywy domorosłych multikulturystów, którzy naprężają muskuły „tolerancji” na wszystkich frontach. Nieoficjalnym językiem jest hiszpański. Jest wszędobylski w telewizji i radio. Można go usłyszeć właściwie we wszystkich agencjach i firmach, szczególnie przez telefon, czy w bankomatach. „No comprende” rozbrzmiewa w miejscowych szkołach, gdzie niepiśmienni i nielegalni rodzice posyłają swoje nielegalne dzieci na koszt podatnika USA.
Rodzice za każdym razem dostają tłumacza. Dzieci dostają wyprawkę oraz hiszpańskojęzycznego opiekuna oraz specjalne lekcje dla cudzoziemców (English as a Second Language). W Kaliforni kobiety w zaawansowanej ciąży przechodzą nielegalnie granice i „darmowo” rodzą w komfortowych warunkach amerykańskich szpitali amerykańskich obywateli, przyszłą przepustkę do legalizacji w tym kraju. Podobnie jest z rozmaitymi innymi zapomogami społecznymi oraz dobroczynnymi. Koszty pokrywa państwo, stan, powiat, czy miasteczko – czyli znów podatnik amerykański.Poza tym nielegalni przywlekają ze sobą zwyczaje z Trzeciego Świata. Na przykład od czasu do czasu widzę charakterystycznie ubranych Trzecio-światowców przebiegających autostrady, maszerujących po poboczu.
Rozbawiony lewicowy The Washington Post podał w zeszłym miesiącu, że w niektórych powiatach wokół stolicy emigranci hodują kurczaki w domach na przedmieściu. Rozlega się wokół wrzask drobiu, czasami fetor. Sąsiedzi nie są rozbawieni. Powoduje to spadek cen ziemi i nieruchomości. Ponadto poważnie wzrosła ilość przekroczeń i przestępstw popełnianych przez nielegalnych cudzoziemców. Co i raz donoszą, że nielegalni kradną pokrywy studzienek kanalizacyjnych na złom. Właśnie dziś moja powiatowa gazeta podała, że kilka miasteczek dalej był napad na sklep jubilerski przez „latynosów” (Hispanics). Prawdziwą potęgą jest latynoski gang Malva Salvatrucha (MS-13) z El Salvador. Zdarza się seryjny morderca.
Sprawa nielegalnej emigracji będzie – obok Iraku – jednym z decydujących czynników w przyszłych wyborach. Tzw. mainstream politycy wciąż nie mają ochoty poważnie się tym problemem zająć. Wiele dużych miast operuje jako „magnesy”, są sanktuariami dla nielegalnych. Władze miejskie odmawiają współpracy z rządem federalnym. Jednak w niektórych przyległych do dużych miast powiatach pojawiają się inicjatywy oddolne aby nie przyznawać ani świadczeń społecznych ani zatrudnienia nielegalnym.Amerykanie rodowici zaczynają się ostro burzyć. Gdy niedawno policja u nas na wsi przeprowadzała rutynową kontrolę na drodze wyjazdowej ze wsi, ludzie cieszyli się, że „łapią nielegalnych.” W całych Stanach powstają komitety obywatelskie, takie jak The Minutemen (Ochotnicy), którzy zaciągnęli straż obywatelską i patrolują południową granicę.
Dla przeciętnego Amerykanina nielegalna emigracja to inwazja na USA.Miałem o tej inwazji pisać do Najwyższego Czasu! zanim jeszcze piratka walnęła mnie w kuper. Potrzebowałem jakiejś reductio ad absurdum. Pomógł mi w tym jak zwykle niezrównoważony The New York Times (miejscowa mutacja GazWyb).
Otóż profesor literatury porównawczej z Harvard, Susan Rubin Suleiman, poiformowała, że historyk Norman Davies ma „obsesję” na punkcie Powstania Warszawskiego, bo wspomniał o tym „pięć czy sześć” razy w kontekście zdrady Polski przez aliantów. „Inną obsesją” Daviesa jest naturalnie Katyń. Prof. Rubin Suleiman nie wspomina czy obsesją jest w ogóle przypominanie o ludobójstwie. Rozsierdziło ją natomiast, że Davies wspomina – obok deportacji Żydów – również o wywózkach na Sybir, choćby Tatarów do Uzbekistanu. Nasza post-modernistyczna dekonstruktorka zdenerwowała się, że z jego książki No Simple Victory: World War II in Europe (Viking, 2007) wynika – szokująco -- , że “Sowieci byli tak źli jak Niemcy, a Holocaust nie był jedyną straszliwą rzeczą jaka przydażyła się ludności cywilnej” („The Soviets were as bad as the Germans, and the Holocaust was not the only terrible thing that happened to innocent civilians.”). Zapewne podbój przez Sowietów Europy centralnej i wschodniej to dla Rubin Suleiman „wyzwolenie”.
Śpieszę z kolei ja o tym przeżytku sowieckiej propagandy poinformować komunistycznego prezydenta Rzeszowa, który zorganizował „odtworzenie” „wyzwolenia” tego miasta przez Armię Czerwoną. Teraz już prezydent nie musi się czuć jak prowincjusz z zapyziałego czerwonogrodu. Sam New York Times mu pobłogosławił. Zresztą przy sukcesie rekonstrukcji historycznych, ruchu zupełnie spontanicznego, oddolnego, kochającego tradycję – a więc kulturowo prawicowego, trzeba było się spodziewać, że stara się na nim zbić kapitał komuna i lewacy. Polskich tradycji to oni nie mają za wiele. Nie było wyboru, a więc miejscowa, rzeszowska komuna wezwała pomoc z zagranicy. Na miasto najechała ponownie Armia Czerowna. Rzeczpospolita podała, że „kombatanci są zaszokowani.”
Gdybym był wówczas w Rzeszowie, to prosiłbym kombatantów aby się ucieszyli, bo wydarzyła im się niesamowita gratka. Mogli zaprosić młodzież na happening. Przebrani za Sowietów prowadziliby w łańcuchach AK-owców. Ciągnąć powinni za sobą bydlęce wagony na Sybir. Trzeba było przy tym skandować hasła o walce klas. O polskich panach. O białej gęsi, i.e. Orle Białym. A przebierańcy NKWDziści powinni byli wyzwalać z zegarków tłum. A na końcu powinna być zbiorowa egzekucja reakcjonistów. Co za świetna zabawa! Czy jednak aby nie zapomniano skonsultować się z miejscowym IPN? Może wtedy w Rzeszowie, a potem gdzie indziej w Polsce stałoby się jasne czym było wejście cudzoziemców z Trzeciego Świata, roznośników innej cywilizacji. Trochę inaczej niż w USA. Ale też inwazja.
Inne tematy w dziale Polityka