Dla aktualnie urzędującego prezydenta mam dwie wiadomości: dobrą i złą. Dobra to taka, że jest jeszcze realna możliwość jego reelekcji. Zła to taka, że wszystko w rękach (a raczej w głowie) Lecha Wałęsy.
Nie od dziś wiadomo, iż jeżeli coś zależy od byłego prezydenta, to wszystko jest możliwe. Legenda "Solidarności" przyzwyczaja nas do tego nietypowego (jak na polityka) standardu od wielu lat. Można nawet powiedzieć, że zaskakiwanie to jego podstawowy pomysł na istnienie w polityce. Przekonała się o tym komunistyczna władza w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku, przekonali się towarzysze walki z tzw. demokratycznej opozycji, koledzy ze związków zawodowych, przekonali się niegdysiejsi wyborcy Lecha, przekonują się dziś niedawni piewcy jego zasług i autorytetu. Ostatnie zamieszanie wokół Wałęsy pokazuje, że ciągle jeszcze stać go na wiele i pewnie niejednym nas jeszcze zaskoczy - więc może lepiej przestańmy się już dziwić. Bardziej z rozbawieniem niż z niedowierzaniem przyjąłem jakiś czas temu sezonowy wysyp sondaży, z których miał wynikać nagły wzrost popularności byłego prezydenta, porównywalny z jego notowaniami z początku lat dziewięćdziesiątych. Zbyt nachalnie wpisywały się one w bieżącą politykę. Zbyt świeżo mam w pamięci sondażowe "cuda nad urną" z dwóch ostatnich kampanii wyborczych, by traktować te rewelacje poważnie. Mogę sobie jednak z łatwością wyobrazić kogoś, kto chętnie uzna je za stuprocentowo wiarygodne. Myślę o najbardziej zainteresowanym, czyli samym Wałęsie, którego rozdęte i rozbuchane ego da się porównać jedynie z nieokiełznaną falą tsunami. To żywioł o nieobliczalnej sile. I to raczej niszczącej.
I tu dostrzegam szansę dla aktualnie urzędującej głowy państwa. Gdyby Wałęsa podłechtany sondażowym poparciem zapragnął wrócić do czynnej polityki i uszczęśliwić nas spóźnioną realizacją obietnic z czasów swojej prezydentury, mielibyśmy zaiste teatr absurdu godny Witkacego. Że niemożliwe? Że nie ma wystarczających pieniędzy i zaplecza organizacyjnego? A kto wie, co siedzi w jego głowie. A co z zarozumiałym przekonaniem o jego światowym autorytecie i wyjątkowej roli w historii? Oczywiście, hipotetyczne przystąpienie Wałęsy do zbliżającej się kampanii prezydenckiej stanowiłoby poważne zagrożenie dla powszechnie znanych ambicji Donalda Tuska. I tylko jego, bo szans Lecha Kaczyńskiego by to nie zmniejszało. Potencjalni wyborcy byłego wodza "Solidarności" wg moich intuicji to tylko 2-3 procent elektoratu i matematycznie rzecz biorąc straty Tuska nie byłyby znaczące. Ale nie o proste odejmowanie tu idzie. Rywalizacja z Wałęsą byłaby dla rządzącego dziś premiera wizerunkową katastrofą. Nie ma wątpliwości, kogo poparłby w tej rozgrywce medialny front obrony III RP. Elektrykowi z Gdańska, przed chwilą kreowanemu na bohatera narodowego, znów trzeba by przyprawić gębę "jaskiniowca z siekierą". Powrót, czy choćby nawiązanie, do propagandowych środków rażenia z czasów pierwszych wyborów prezydenckich, mogłoby zrazić wielu starszych zwolenników Tuska, pamiętających chamskie chwyty stosowane przez salonową propagandę przeciw Wałęsie. I zdaje się, że to jedyna szansa Lecha Kaczyńskiego na reelekcję.
Gdyby ten na pozór nieprawdopodobny scenariusz się spełnił, znaczyłoby to, że historia po raz kolejny zatoczyła wielkie koło. Trzymając się konwencji, kandydat na prezydenta Lech Wałęsa znów mógłby usłyszeć czyjeś błagalne wołanie: "Panie Prezydencie niech Pan nas ratuje", prosimy - my, naród!
Tekst opublikowany 5 maja 2009 na blogu Obywatel.redakcja.pl
Inne tematy w dziale Polityka