Krzysztof Wołodźko Krzysztof Wołodźko
1482
BLOG

Darek Olejniczak: Na marginesie świata

Krzysztof Wołodźko Krzysztof Wołodźko Rozmaitości Obserwuj notkę 20

Obiecałem kiedyś Czytelnikom nową formułę na blogu: wywiady. Dziś kolejny: o Jarocinie, punkowych latach 80-tych, klimacie tamtych lat, Włabrzychu, cenzurze, harcerzach i narkotykach. Rozmowa z Darkiem Olejniczakiem, niegdyś tekściarzem kapeli Bizzare, która zagrała w Jarocinie, w Roku Pańskim 1988...

 

Opisz punkowy Wałbrzych w latach 80-tych. Dziś brzmi to bardziej egzotycznie niż wczasy w Egipcie…

 
Darek Olejniczak: Punkowy Wałbrzych... To miasto i bez punków byłoby mocno undergroundowe. Nie mam na myśli przemysłu górniczego, ale ponury, szary, „nofiuczerowski” klimat Wałbrzycha w tamtym czasie. Wszyscy mieliśmy poczucie życia gdzieś na marginesie rzeczywistego świata, a równocześnie wyjątkowości tego miejsca. To było miast górnicze i robotnicze. A enklawa w postaci oddziału zamiejscowego Politechniki Wrocławskiej też nie czyniła z Wałbrzycha zagłębia intelektualnego. Jeśli chodzi o subkultury to górą byli wielbiciele tanich win i podstarzali gitludzie. Niezależnie jak bardzo się to może nie spodobać lokalnym patriotom, to było miasto ludzi o dość wąskich horyzontach, a wszelkie odstępstwa od powszechnie obowiązującej normy szybko napotykały na opór „zdrowej tkanki społeczeństwa”.
 
W tym wszystkim znalazła się całkiem spora grupa młodzieży, która ponad podziałami, bez względu na pochodzenie społeczne, status rodziców i adres w lepszej lub gorszej dzielnicy, połączyła się w imię punk rocka, metalu lub wszelkiej innej alternatywy. Zresztą (był to chyba ewenement na skalę krajową) wszystkie te grupy – punkowców, rastamanów, dawnych hippisów, metalowców i skinheadów – koegzystowały mniej więcej zgodnie i nikt nikomu w drogę nie wchodził. Mało tego, razem jeździliśmy na koncerty, przypalaliśmy trawę i piliśmy jabole. Byliśmy na siebie skazani, więc jakoś musieliśmy żyć obok siebie i razem.
 
Lata 80. to był rozkwit undergroundu, więc punkowa załoga urosła w siłę. Żyliśmy w sprzyjającym środowisku. Robotnicze, podupadające miasto, zero widoków na lepszą przyszłość, wzorce osobowe w osobach naszych robotniczych i urzędniczych rodziców nie do zaakceptowania. No a do tego jedyne zagrożenie stanowiła od czasu do czasu milicja i wspomniani gitludzie. Czegóż chcieć więcej?
 
A skąd braliście kasę na jabola? Z kieszonkowego? I co właściwie robili w tamtym czasie Wasi Rodzice? Gdzie pracowali? Knuli przeciw komunie, czy grzecznie chodzili w pochodach pierwszomajowych?
 
Nasi rodzice pracowali w fabrykach albo w biurach. Nie wywodziliśmy się z miejskiego establishmentu, raczej z dzielnic robotniczych. O knuciu przeciw komunie nikt z nich raczej nie myślał, zaprzątały ich raczej kwestie bytowe. Niektórzy słuchali Wolnej Europy, ale to był maks aktywnego oporu z ich strony. Ale co do pochodów pierwszomajowych to trudno byłoby ich znaleźć w pierwszych szeregach. Może niektórzy i maszerowali, ale raczej z przymusu niż z własnej woli. Pamiętam też, że w moim ogólniaku uczestnictwo w pochodzie było obowiązkowe. Ale ja nic sobie z tego obowiązku nie robiłem. Grono było raczej zadowolone, że nie paliłem się do przemarszu.
 
Nasze finanse to był hajc wysępiony od starych, albo od dzieciaków wracających ze szkół. Na przykład trasa uczniów I i II LO wiodła przez centrum miasta. A tam zawsze stała jakaś nasza ekipa. Niektórzy kumple już wtedy pracowali, jako sanitariusze, stolarze, mechanicy i tak dalej. Budzili nasz absolutny szacunek. Dlatego, że byli najstarsi w załodze, no i byli finansowo niezależni.
 
Punk, to brzmi dumnie. Ale właściwie co to dla Ciebie oznaczało? Czym było dla Twoich znajomych?
 
Dla mnie punk był jedyną możliwością wyindiwidualizowania się z niekoniecznie rozentuzjazmowanego tłumu. Mierziła mnie codzienność, szara rzeczywistość miasta i ogólnie PRL-u. Odrzucała prostota i brak intelektualnego zaangażowania wśród kolegów z ulicy. Wierzyłem, że „my urodzeni w latach 60. będziemy rządzić światem tu i teraz!” No może jeśli nie teraz to niebawem.
 
I podobnie chyba myśleli moi kumple.Punkowcy w Wałbrzychu byli interesującym zjawiskiem socjologicznym, który doczekał się tekstu w „Na Przełaj”. Napisali o czymś, co nazywało się MASA – Młodzieżowa Anarchistyczna (czasem dla potrzeb cenzury Autentyczna) Scena Artystyczna. Jej demiurgiem był znany redaktorom „Obywatela” Rafał "Qba" Jakubowski. MASA zajmowała się włóczęgostwem, odwiedzaniem punkowych koncertów grywanych w całym kraju, i własną działalnością artystyczną.
 
Do naszych najciekawszych przedsięwzięć zaliczam wystawę zorganizowaną w siedzibie biblioteki miejskiej w Szczawnie Zdroju. Pewnego dnia, za zgodą kierowniczki placówki, w witrynie biblioteki rozłożyliśmy nasze arcydzieła w postaci instalacji złożonych z żelazek i połamanych lalek, kilku rysunków, dwóch moich obrazów olejnych i paru wierszy wywieszonych na szybie. Przesłanie miało być pacyfistyczno-antytotalitarne. Na dodatek przed biblioteką, na słupie umieściłem klepsydrę informującą o moim zejściu i przeistoczeniu się w Konrada. Na drugi dzień wystawa zniknęła, zniknęła też klepsydra. Jakie były losy szefowej biblioteki – nie wiem.
 
Anarchistyczne zdobycie PRL-owskiej biblioteki. Hm, nie chcę zabrzmieć ironicznie, ale…
 
Słuchaj, Krzysiek, ta biblioteka to nie była jedyna nasza akcja, do której udało się nam zaprzęgnąć czynniki prawie oficjalne. W mojej dzielnicy była dyskoteka o wdzięcznej nazwie „Jazz”. Typowa mordownia. I my w tej mordowni, w której co tydzień w czwartek odbywały się wieczorne dyskoteki – poza tymi sobotnimi i niedzielnymi, rzecz jasna – mieliśmy swój „program autorski”. Otóż, kto chciał wejść na dyskotekę za darmo, musiał przyjść piętnaście minut wcześniej i wysłuchać naszej pogadanki muzycznej okraszonej przykładami dźwiękowymi. Kaganek oświaty nieśliśmy największym zakapiorom w dzielnicy i w mieście, którzy skuszeni darmówką przychodzili słuchać zimnej fali, albo reggae i ska puszczanych z magnetofonu albo z płyt. Opowiadaliśmy im o Dead Kennedys i Joy Division. Powiem szczerze, nie wiem, jak to się stało, że nigdy po takiej imprezie nikt nie dał nam po mordzie.
 
W jednym z dzielnicowych domów kultury mieliśmy swoje wtorkowe wieczorki. Spotykaliśmy się tam w załoganckim gronie, puszczaliśmy punkową muzę z magnetofonu i grzecznie piliśmy herbatkę. Wśród punków byli też, jakkolwiek to może szokować, harcerze. Chłopcy nosili harcerskie mundurki, a na głowach irokezy. Oni z kolei załatwili nam podobne wieczorki przy herbatce i pączkach w chorągwianej harcówce. Sam nie mogę w to uwierzyć, ale naprawdę tak to się odbywało. Nie wiem, czy była w Polsce druga taka ekipa.
 
Grzeczni z Was byli anarchiści…
 
Wielu, naprawdę wielu z nas, odpłynęło na tamten świat. Wtedy, albo w latach 90. najczęściej z powodu narkotyków, przepicia, samobójstw, AIDS. To, że z tego świata upadku niektórzy zdołali się jakoś wydostać, to cud. Jasne, że byli i tacy, którzy poza punkowaniem byli grzecznymi dziećmi swoich rodziców, dobrymi uczniami, a ich bunt był jakąś młodociana odchyłką, ale niektórzy – na swoją zgubę – buntowali się, bo nie mieli nic innego do roboty.
 
Mieliście punkowy rozkład dnia?
 
Punki i nie tylko, spotykały się na placu Grunwaldzkim, w centralnym punkcie miasta, „pod Empikiem”. A nie był to Empik taki jak dziś. Raczej klubokawiarnia z księgarnią. Kto pamięta, ten wie. Staliśmy tam godzinami, sępiliśmy na fajki albo na wina. I tak płynęły dni. Hasło „No future!” realizowaliśmy z pełnym zaangażowaniem.
 
"Qba" mieszkał w Szczawnie Zdroju, który był kurortem tylko administracyjnie oddzielonym od przemysłowego Wałbrzycha, więc czasem braliśmy „Kasprzaka”, kasety i szliśmy większą ekipą do Parku Zdrojowego. Tam była taka duża scena. W ścianie był prąd, więc podłączaliśmy sprzęt, wrzucaliśmy kasetę i w tłumie zszokowanych kuracjuszy pogowaliśmy ile wlezie.
 
Założyliście punkową kapelę, Bizzare. Skąd mieliście sprzęt? Gdzie graliście? Jak doszło do skompletowania zespołu?
 
O przepraszam! Typowego punka grali koledzy z Defektu Muzgó. Nasza muzyka była bardziej różnorodna. Były w niej elementy ostrego rockowego grania, reggae, psychodelii, a nawet jazzu za sprawą odjazdowego saksofonu. W kapeli byli amatorzy i uczniowie szkół muzycznych. Każdy miał własny instrument, a sprzęt nagłośnieniowy był w dzielnicowym domu kultury, w którym odbywały się próby. A może to był zakładowy kultur-dom koksowni? Nie pamiętam dokładnie. W każdym razie salę do prób załatwił wokalista, Marcin Bogusz, którego starzy mieli jakieś wtyki w tej instytucji.
 
W Bizzare było pięciu muzyków i ja. Pełniłem rolę tekściarza, czasem faceta od marketingu, chociaż wówczas takie pojęcie w ogóle nie funkcjonowało. Czasem grałem też na instrumentach wspomagających typu tamburyn. Poza tym były dwie gitary, bass, perkusja i saksofon. Trzech z nas miało jako takie wykształcenie muzyczne. Reszta to genialne samouki.
 
Wszyscy spotkaliśmy się razem, bo każdy chciał grać w jakiejś kapeli. Jeden znał basistę, ten z kolei saksofonistę i tak dalej i tak dalej. A wszyscy mieliśmy wspólnych znajomych w alternatywnych środowiskach. Chodziłem do klasy z Tomkiem, basistą. To były lata osiemdziesiąte. Licealiści, tacy jak my, na ogół słuchali czegoś innego niż Papa Dance czy Irena Jarocka. Oczywiste było, że nie będziemy grywać do tańca, a jeśli już, to będzie to pogo. No i tak to się zaczęło.
 
Ale w Bizzare tylko ja byłem jasno zdeklarowanym punkiem. Pozostali, mimo repertuaru i stylistyki grupy, albo nie utożsamiali się z żadnym „ruchem oddolnym”, albo skłaniali się bardziej ku hippisowaniu, co było w tamtych czasach już mocno nie na czasie.
 
Jak trafiliście do Jarocina?
 
To dość ciekawa historia. Nie żebym uważał, że nam się nie należało. Należało się i to zdecydowanie, bo graliśmy całkiem składnie. Po prostu nasz menadżer, pewnie dzięki znajomościom, załatwił nam nagranie w studiu Polskiego Radia we Wrocławiu. Pojechaliśmy tam w którąś niedzielę i chłopaki nagrali półgodzinne demo. To demo wysłaliśmy do Jarocina i ku naszemu zaskoczeniu znaleźliśmy się na dużej scenie festiwalu. Do dziś nie mogę uwierzyć, że to się udało, bo koncert na dużej scenie w Jarocinie był spełnieniem marzeń wszystkich ówczesnych kapel alternatywnych w Polsce.
 
Po przyjeździe do Jarocina rozlokowano nas w szkole. Muzycy spali w salach lekcyjnych, na których zamiast ławek rozłożono materace. Myśmy dzielili salę z kolegami z Moralnego Sukcesu Ikara i Wielkanocy. Była jeszcze jedna kapelka z Warszawy, ale nie pamiętam jej nazwy. W szkole spotkaliśmy starych znajomych z Bruno Wątpliwego, z którymi niejedno tanie wino wypiliśmy przy innych okazjach. Poznaliśmy Zielone Żabki i Zakon Żebrzących. Spotkałem też znajomych z grupy Blitzkrieg. Jarocin’88 wspominam znakomicie i uważam, że to było ostatni „prawdziwy Jarocin”. Myśmy zajęli osiemdziesiąte któreś tam miejsce, ale przecież nie to było najważniejsze.
 
Jarocin: dla jednych oaza wolności w schyłkowym PRL, dla drugich systemowy zawór bezpieczeństwa, pilnowany przez odpowiednie służby i struktury, milicję, cenzurę. Jaka jest Twoja perspektywa?
 
Po trosze jedno i drugie. Przecież gdyby nie przyzwolenie przewodniej siły narodu, Festiwalu w Jarocinie by nie było. I zamierzeniem władz było chyba właśnie stworzenie kontrolowanej strefy buforowej pomiędzy aktywnością i energią młodych, z natury rzeczy zbuntowanych, a obowiązującym układem sił politycznych i społecznych.
 
Jarocin był pilnowany przez milicję, bezpiekę, a cenzura starała się kontrolować treści wypowiadane przez artystów ze sceny. W 2005 roku w jarocińskim Ratuszu zorganizowano wystawę „Jarocin w obiektywie bezpieki”. Materiały do niej pochodziły z archiwów Służby Bezpieczeństwa. Zatem władza interesowała się tą „wschodnioeuropejską oazą wolności”. Dość powiedzieć, że jak wynika z owych archiwów, w 1988 roku bezpieka miała wśród festiwalowej publiczności, a pewnie i samych artystów, 70 osobowych źródeł informacji. Cóż dodać? No, może jeszcze to, że wybory Miss Jarocina w czasie festiwalu organizował ZSMP, a Jurek Owsiak uwalniał słonia pod egidą koncesjonowanego przez Polskie Radio „Towarzystwa Przyjaciół Chińskich Ręczników”.
 
Natomiast jeśli chodzi o to, jak myśmy odbierali festiwal w Jarocinie, to z pewnością naiwnie wierzyliśmy, ze skoro udaje się nam wykiwać cenzurę, bo puszcza nasze protest songi, to kiwamy cały system.A przecież systemu nie dawało się ominąć. Dla nas na pewno była to oaza wolności. Nie dostrzegaliśmy, albo nie przejmowaliśmy się tym, że owa wolność była dozowana. Zdawało się nam, że buntujemy się „pełnią buntu”. Co, rzecz jasna, było myśleniem życzeniowym.
 
Mam świadomość jednak, że taka była rzeczywistość i takie realia. Bez nadzoru partii nie byłoby festiwalu. A młodzież z innych Demoludów przyjeżdżała do nas, bo w ich krajach takiego Jarocina nie było. Wszystkie późniejsze edycje festiwalu, albo całe te Woodstocki, to jakaś niesamowita siara i popelina. Zresztą współczesnych kapel punkowych też nie słucham. Włochaty mnie nie kręci, a i stary Dezerter częściej krytykuje to, co wolno krytykować za przyzwoleniem rządu i ku uciesze „młodych, wykształconych z dużych miast”, niż zadaje naprawdę trudne pytania. Dla mnie punk umarł w okolicach 1989 roku. Trudno, wszystko przemija.
 
No dobrze, ale walczyliście w końcu serio z tą komuną, czy nie? Czy się bawiliście raczej?
 
Skupmy się na kwestii: my i cenzura. Często artystom rzeczywiście udawało się ją przechytrzyć, oszukać, omamić. Ludzie z KSU jeździli ze swoimi tekstami z Bieszczad do Warszawy, bo tam im puszczano wszystko, a ich lokalny wydział kontroli treści i myśli, z gruntu prawie wszystko wycinał. Czy w stolicy cenzorzy byli głupsi czy bardziej otwarci na „wolność wypowiedzi”? Nie wiem. Wiem jednak, że cenzura potrafiła być nieprzewidywalna.
 
Skąd zatem taki punkowo-nowofalowy boom w latach 80? Wystarczy przeanalizować teksty z tamtych czasów. Te naprawdę obrazoburcze, kontr-systemowe stanowiły niewielki procent twórczości i poszczególne grupy śpiewały je na pół oficjalnych, niedużych imprezach. Najczęściej bez zgody cenzury lub wręcz wbrew wyraźnym zakazom. Przykładem może być grupaMiki Mausoleum z Wrocławia. Zespół wyklęty, powielany na amatorskich nagraniach z „Kasprzaka” na „Kasprzaka”. Cały underground nucił ich kawałek „Zomo na Legnickiej”, a w oficjalnym obiegu tej piosnki w ogóle nie było. Kto znalazł się w tamtych czasach kiedyś w kotle na Legnickiej we Wrocławiu, ten wie o czym traktował tekst i jak bardzo musiał drażnić władzę. Zadymy na Legnickiej odbywały się regularnie.
 
A to, co słyszało się w radiu, w Rozgłośni Harcerskiej, na płytach Tonpressu, to tak naprawdę było po myśli i po linii partii. Sam pisywałem teksty o bombach i złych kapłanach, choć na szczęście nie tylko. Dezerter, który musiał się przefarbować z SS-20, śpiewał o wojnie w Salwadorze, o kapitalistach, o faszystach. A o Pałacu Kultury oficjalnie śpiewać nie mógł. Na płycie piosenka „Pałac” ukazała się dopiero w 1990 roku.
 
To była tak naprawdę słabość polskiego ruchu alternatywnego. Przyjmowaliśmy na wiarę to, co mówiła oficjalna propaganda PRL-u i waliliśmy w złych kapitalistów mordujących rękami kontrrewolucji niewinnych obywateli Salwadoru. I nawet jeśli mieliśmy świadomość naszego rodzimego syfu i zbrodniczości systemu komunistycznego, słabo podejmowaliśmy ten temat. Punk, czy szerzej alternatywa, nie mogła stanowić realnego zagrożenia dla władzy. Myślę, że w Wielkiej Brytanii królowa też nie czuła się zagrożona przez tamtejszych punków, ale oni mieli nad nami przewagę. Walili w system, z którym mieli do czynienia na co dzień, a który dotyczył ich bezpośrednio. My na ogół zadowalaliśmy się substytutami w postaci głodnych kawałków o Salwadorze. Pod tym względem tak zwany polski punk był wtórny wobec zachodnich pierwowzorów.
 
Ale odpowiadając wprost na twoje pytanie – na serio walczyliśmy z systemem na tyle, na ile potrafiliśmy. Tak się akurat złożyło, że w PRL był to system komunistyczny. Inna sprawa to ocena naszej skuteczności, nie jako tej konkretnej załogi z Wałbrzycha, ale szerzej, jako całego ruchu kontrkulturowego.
 
Druga połowa lat 80-tych, a chwilę później: transformacja ustrojowa. Miałeś jakieś głębsze refleksje na ten temat? Czy byłeś zajęty innymi sprawami?
 
Zdecydowanie byłem zajęty innymi sprawami. Podreperowywałem swoje nadwątlone punkowym trybem życia zdrowie z dala od rodzinnego miasta. Nie bardzo interesowałem się światem zewnętrznym, a przełom lata i jesieni’89 spędziłem na wielotygodniowym rejsie żaglowcem poza Polską. Chociaż po powrocie rzeczywiście byłem zszokowany tym, że opuszczałem inną Polskę i wróciłem do innej. Cieszyłem się jak każdy i jak każdy naiwnie myślałem, że teraz to już będzie lepiej. Od samego tylko upadku starego systemu. Z czasem okazało się, że jest lepiej, ale nie do końca.
 
Po powrocie do Wałbrzycha zrzuciłem punkowe łachy i chociaż w duszy nadal byłem anarchistą, to przyłączyłem się do młodzieżówek Solidarności Walczącej. Braliśmy nawet udział, bez powodzenia, w pierwszych wolnych wyborach samorządowych. Bezapelacyjnie wygrała wtedy oficjalna Solidarność.
 
A moi kumple z kapeli też radzili sobie całkiem dobrze. Bizzare wprawdzie już nie grał w dawnym składzie, ale wokalista znalazł klawiszowca, z którym przearanżował całą muzykę zachowując moje teksty. Zabieg był udany do tego stopnia, że teksty i muzyka spodobały się świętej pamięci Jackowi Skubikowskiemu, a duet trafił na debiuty w Opolu. Nie powiem, upadek absolutny. Ale mnie już wtedy nie obchodziło co działo się z Bizzare i moimi tekstami.
 
A gdybyś miał napisać biogramy swoich starych kumpli, co by w nich było? Wciąż żyją w Wałbrzychu? Czy wyjechali stamtąd, jak Ty?
 
Ich, nasze losy, różnie się potoczyły. Mówię o tych, którzy przeżyli. Niektórzy zostali w Wałbrzychu, inni rozjechali się po Polsce albo wyemigrowali za granicę. Chyba większość postarała się wpasować w rzeczywistość pierwszego obiegu. Pracują, mają rodziny, dorabiają się, ale pewnie lubią powspominać stare czasy. Jeśli wciąż się przeciw czemuś buntują, to wyrażają to nie biorąc udziału w wyborach, nie interesując się polityką. Ci najbardziej zaangażowani, jak wspomniany Qba, stali się alterglobalistycznymi aktywistami, ewentualni wspierają Amnesty International. Niedawno nawiązałem po latach kontakt z kumplem z kapeli Sajgon. Jego ekipa grała jeszcze długo po tak zwanym przełomie. Niestety, jakoś porozjeżdżali się po świecie. On też spędza większość życia na emigracji, a na narty jeździ w Dolomity. Ale pewnie gdyby znów mógł pograć dla publiki, nie wahałby się ani chwili.
 
Ja w końcu wyjechałem do Gdańska i zostałem najemnym pracownikiem kilku mainstreamowych gazet ogólnopolskich, a teraz, odchodząc powoli z branży z powodu jej spsienia, własnego wypalenia i rynkowej zapaści, mam w kieszeni indeks przyszłego pana informatyka i wciąż bardzo niejasną przyszłość przed sobą. Tylko czasu mam dużo mniej.
 
Dziś czasem słuchamy dawnej muzyki, ale tylko niektórzy nadal mają duszę punkowca. Ja już chyba nie. „Nowy punk” i w ogóle cała alternatywa, jak dla mnie jest za bardzo lewacki w złym tego słowa znaczeniu, za bardzo naiwny.No i jak można być punkiem w czasach, kiedy każdą płytę można kupić w sieci tak samo jak najlepsze martensy, a dredy albo irokeza zrobi ci każdy fryzjer w mieście...
 
Dzięki…
 

 
Dariusz Olejniczak, rocznik 1967. W latach 80. punk, tekściarz zespołu Bizzare i aktywista nieformalnej grupy twórczej MASA w Wałbrzychu. W latach 90. pracował w Stowarzyszeniu Jowisz zajmującym się środowiskową profilaktyką przeciwdziałania patologiom wśród młodzieży i twórczej aktywizacji tejże. Od 1995 r. mieszka w Gdańsku, gdzie założył rodzinę i z nadzieją na małą stabilizację rozpoczął współpracę z kilkoma kolejno redakcjami ogólnopolskich dzienników. Kryzys w branży oraz kilka innych czynników przerwały tę współpracę w końcu minionej dekady. Dziś jest medialnym wolnym strzelcem.

Autor opowiadania biograficznego opublikowanego w portalu Parnas.pl:

 

Krzysztof Wołodźko Utwórz swoją wizytówkę Krzysztof Wołodźko, na ogół publicysta. Miłośnik Nowej Huty. Wyją syreny, wyją co rano, grożą pięściami rude kominy, w cegłach czerwonych dzień nasz jest raną, noc jest przelaną kroplą jodyny, niechaj ta kropla dzień nasz upalny czarnym - po brzegi - gniewem napełni - staną warsztaty, staną przędzalnie, śmierć się wysnuje z motków bawełny... Troska iskrą w sercu się tli, wiele w sercu ognia i krwi - dymem czarnym musi się snuć pieśń, nim iskrą padnie na Łódź. Z ognia i ze krwi robi się złoto, w kasach pękatych skaczą papiery, warczą warsztaty prędką robotą, tuczą się Łodzią tłuste Scheiblery, im - tylko radość z naszej niedoli, nam - na ulicach końskie kopyta - chmura gradowa ciągnie powoli, stanie w piorunach Rzeczpospolita. Ciąży sercu wola i moc, rozpal iskrę, ciśnij ją w noc, powiew gniewny wciągnij do płuc - jutro inna zbudzi się Łódź. Iskra przyniesie wieść ze stolicy, staną warsztaty manufaktury, ptaki czerwone fruną do góry! Silnym i śmiałym, któż nam zagrodzi drogę, co dzisiaj taka już bliska? Raduj się, serce, pieśnią dla Łodzi, gniewną, wydartą z gardła konfiskat. Władysław Broniewski, "Łódź"

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (20)

Inne tematy w dziale Rozmaitości