coryllus coryllus
295
BLOG

Jak elity wychowują młodzież

coryllus coryllus Kultura Obserwuj notkę 9

Pochodzę ze społecznych dołów. Mógłbym śmiało zaryzykować, że doły te są jednymi z najgłębszych, jakie w ogóle istnieją. Z elitami w znaczeniu takim, jak definiuje to prof. Sadurski nie miałem do czynienia przez połowę życia przynajmniej. Mogłem co najwyżej obserwować z daleka przedstawicieli tych elit. Najlepszym miejscem do owych obserwacji była szkoła. Tam bowiem najczęściej pojawiali się elitariusze, by swoją obecnością i przemowami podnosić poziom intelektualny dzieci i młodzieży. Oto co z tego zapamiętałem. 

W żelaznym repertuarze szkolnych atrakcji serwowanych uczniom przed dyrektorów były wizyty ludzi, którzy przeżyli obóz koncentracyjny. Dziś jest to nie do wyobrażenia, ale w szkołach podstawowych spędzano do sali gimnastycznej wszystkie klasy od pierwszej do ósmej. Ósmoklasiści, którzy mieli już za sobą całą martyrologiczną literaturę, jaką przerabiało się w szkole w tamtych czasach byli odporni na wszystko, odporność ową wzmacniał jeszcze fakt, że młodzież owa codziennie prawie oglądała w telewizji zbiorowe egzekucje dokonywane przez esesmanów, których pełne były seriale i filmy o wojnie. Z maluszkami było gorzej, bo one nie wiedziały kim jest ta starsza pani i dlaczego bez przerwy opowiada o tym, że była głodna i ją bili. Słuchały jednak wszystkiego pokornie. Nie było w tych pogadankach nic do śmiechu i nie jest moją intencją drwić z nich tutaj. Chcę jedynie pokazać, kto w latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych i współcześnie mógł wpływać na kształtowanie się postaw naszej młodzieży.
 
Ludzi, którzy przeżyli obóz nie było zbyt wielu, więc do szkół zapraszani byli ciągle ci sami, był to zapewne też jakiś sposób na to, żeby owym ludziom pomóc trochę finansowo, jednak owa powtarzalność wizyt sprawiała, że młodzież lekceważyła ciężko doświadczonych przez życie staruszków i uważała ich jedynie za element komunistycznej propagandy. Niesłusznie.
Wizyty niektórych ciekawych ludzi w szkołach miały jednak wymiar kabaretowy, z tego względu że ubóstwo oferty pozalekcyjnej zmuszało dyrektorów do zapraszania wszystkich, którzy akurat kręcili się w pobliżu i mieli ochotę poopowiadać coś dzieciakom. Tak więc we wrześniu obowiązkowo zapraszano kawalerzystę, który brał udział w bitwie nad Bzurą. I to było fajne, bo dziadek przychodził w mundurze, z orderami, przy szabli i w oficerkach. Była to miła odmiana od widoku nędznie ubranych ludzi snujących się po ulicach. Jednak już w październiku mogło zdarzyć się wszystko. I tak, dla przykładu do naszej szkoły przybyła kiedyś pani redaktor jakiejś gazety, po to by opowiadać nam o….wierzeniach Dogonów, plemienia żyjącego w Mali, które – uwaga – posiada zadziwiającą wiedzę astronomiczną i podobno przed wiekami wizytowali ich kosmici przybyli wprost z systemu Syriusz! Mówiła także dużo o tym, że w okolicach gwiazdy Syriusz na pewno i dzisiaj jest inteligentne życie. Nie mogliśmy uwierzyć w to co słyszymy. Gadała bitą godzinę, audytorium składało się z 7, 8 i 10 latków.
 
Odmienny zupełnie charakter miały wizyty oficerów różnych rodzajów wojsk i policjantów. Ich szczególny charakter najsilniej uwypuklał się w szkołach do których chodzili sami chłopcy. Tak więc marynarze namawiali tych chłopców do wstąpienia do marynarki, lotnicy do związania swego losu z samolotami. Policjanci opowiadali o złych ludziach, którzy chcą przemocą obalić ustrój. W latach osiemdziesiątych co roku pojawiał się przybrany w coraz to inny mundur oficer, który opowiadał o tym, jak to Niemcy zamordowali polskich oficerów w Katyniu. Pod koniec tychże lat wizytujący szkoły żołnierze i ubecy zmienili się nie do poznania. Miast starszawych i zniszczonych alkoholem niewiadomego pochodzenia panów przybywali do szkół energiczni faceci odziani, jak podróżnicy z młodzieżowych filmów, mieli nieco dłuższe włosy i łapali świetny kontakt z młodzieżą. Podobali się szalenie i dzięki nim niejeden zdecydował się wstąpić w szeregi MO.
Do szkół przybywali także pisarze, o których nikt nigdy poza zebraniami partyjnymi nie mówił, pamiętamy nazwiska dwóch z nich: Kazimierz Koźniewski i Jan Kasak. Z nazwiskiem Koźniewskiego mogliśmy zetknąć się później, w trakcie lektury dzienników Leopolda Tyrmanda, który mówił o nim dość ciepło, aczkolwiek nie ukrywał jego służebnej roli wobec komunistów. Koźniewski podobno, jako jeden z nielicznych ludzi nie załamał się w czasie ciężkich przesłuchań na gestapo – tak twierdził Tyrmand. Widziałem tego pana na własne oczy, nie wyglądał na kogoś takiego, ale nie mogę podawać w wątpliwość rzeczy, o których nie mamy pojęcia. Na spotkaniu z uczniami troszkę przynudzał. Czym dla kultury zasłużył się Jan Kasak nie wiem.
Do szkół przybywali także uczeni różnych specjalności. Nigdy nie zapomnę wizyty astronoma z UMCS, który mówił nam o tym, że podróże międzygwiezdne są jedynie literacką fikcją i nigdy za naszego życia w przestrzeń kosmiczną nie wzniesie się pojazd załogowy, który później wróci na ziemię. Kilka miesięcy po jego wizycie w swój pierwszy rejs wystartował wahadłowiec „Columbia”.
 
Czasy się zmieniły i w szkołach nie ma już zadzierżystych staruszków w ułańskich mundurach. Zaprasza się tam już kogoś zupełnie innego. Częstym gościem w palcówkach oświatowych jest na przykład Daniel Olbrychski, który za niewysoką gratyfikacją opowiada o swoich przygodach na planach filmowych, na których grywał – od Gibraltaru po Ural. Jest to ciągle ta sama opowieść, która nie zmienia się od kilkudziesięciu już lat i pan Daniel, żeby nieco ją ubarwić przetyka ją fragmentami także nie swoich przygód. Te same historie, które z wyraźnym wschodnim akcentem snuje w szkołach, powtarza potem Olbrychski w telewizji, w różnych „gawędziarskich” programach, do których jest zapraszany. Daniel Olbrychski opowiada właściwie to samo co dawniej mówił dziadek- ułan, jest jednak w tym dużo mniej autentyczny. Nie ma się co dziwić, wszak nie brał udziału w kampanii wrześniowej, urodził się chyba 1945 roku w Łowiczu. Przede wszystkim jednak zauważamy jego nieprawdziwy akcent, który ma podkreślić kresowe pochodzenie pana Daniela. Olbrychski mimo podawanego wszędzie miejsca urodzenia, pochodzi z Drohiczyna w województwie Podlaskim. Do kresów w znaczeniu Sienkiewiczowskim ma się to miasteczko tak, jak Sztokholm do bieguna północnego. Śpiewna kresowa mowa, może ma coś wspólnego z mową jaką mówili Kargul i Pawlak, ale chyba przez to że Wacław Kowalski i Władysław Hańcza podobnie, jak pan Daniel byli aktorami. Na Podlasiu mówi się śpiewnie, ale deczko inaczej niż to zapodaje Daniel Olbrychski. Pal sześć, zresztą. Ważne, że ludziom się podoba i chętnie tego słuchają. Tak przynajmniej można było wnieść przypatrując się reakcji dzieci w programie Wojciecha Mana – „Duże dzieci”, gdzie owe dzieci słuchały pana Daniela z rozdziawionymi pyszczkami, a historia o tym, jak pan Daniel o mały włos nie zarąbał szablą Tadeusza Łomnickiego na planie filmu „Potop” wnikała w ich małe ciałka na zasadzie osmozy.
Pan Daniel jest osobistością wyjątkową i nawet, jak ktoś go nie lubi, powinien przynajmniej raz zmusić się do wysłuchania całej jego pogadanki. Bywają bowiem w szkołach rzeczy znacznie gorsze. Bywa tam na przykład Matylda Damięcka, która siedząc na przaśnym szkolnym stoliku i machając nogami opowiada o tym, jak to grało się jej w tej czy innej serialowej produkcji oraz jakie znajomości nawiązała przy tej okazji. Pani Matylda podobnie, jak oficerowie za komuny wizytuje szkoły męskie, kiedy siądzie sobie na stoliku w krótkiej sukience doskonale widać jej uda i to jest gwarancją, że młodzież 16 i 17 letnia płci męskiej nie opuści takiego występu choćby szarżował na nich szwadron staruszków z wzniesionymi szablami. Podobne atrakcje, ale już bez pokazywania nóg zapewnia brat pani Matyldy, którego często nazywają „sygnet”. Nie wiadomo właściwie dlaczego. Młodzież jest na owe spotkania spędzana i pobiera się od niej pieniążki, drobne ale zawsze. Następnie pieniążki owe przekazuje się artyście lub artystce za opowiadanie rozmaitych michałków. To fajna fucha. Tylko dlaczego państwo owi muszą pokazywać się w szkole – placówce publicznej, na którą płacimy podatki. Mogliby swoje opowieści snuć siedząc w kucki na dworcu, każdy kto miąłby ochotę posłuchać przysiadłby się i, jeśli by mu się spodobało na pewno wrzuciłby coś do kapelusza – 2 lub 5 złotych. 

Ach! Przypomniałem sobie coś jeszcze! Do biblioteki, którą kieruje kuzynka mojej żony przybył ostatnio Jacek Żakowski, nie pamiętam jednak ile sobie policzył za występ.

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (9)

Inne tematy w dziale Kultura