Nie ma doprawdy wielkiego sensu w tym, abyśmy wszyscy tutaj zastanawiali się co stanie się z Kamińskim, co zrobi Tusk i gdzie będzie spał Schetyna. Zostawmy to Katarynie, Fymowi, Toyahowi i innym. Ja proponuję abyśmy sobie w tym gorącym politycznym czasie porozmawiali o pogodzie. Tak po prostu.
W czasach kiedy rosyjscy lotnicy opryskują chmury nad Moskwą jakimś świństwem, po to by w dzień defilady zwycięstwa gawiedź miała zapewnioną piękną pogodę, a prezydent Miedwiediew mógł uśmiechnąć się do premiera Putina, historia którą tu opowiemy nie musi budzić emocji. Warto jednak przypomnieć człowieka, który był pionierem eksperymentów meteorologicznych.
W styczniu 1915 opady deszczu nad miastem San Diego w Kaliforni były tak obfite, że woda zalała dolinę. Farmerzy stracili swoje zbiory, zginęło 50 osób, o mały włos nie doszło do przerwania tamy na jeziorze Morena i zalania całego miasta. Sprawcą tego kataklizmu był Charles Hatfield domorosły naukowiec i meteorolog amator znany jako zaklinacz deszczu.
Miasto San Diego miało zapłacić Hatfiledowi 10 tysięcy dolarów za wywołanie deszczu i napełnienie wodą zbiornika retencyjnego na jeziorze Morena. Zamiast tego rozwścieczeni mieszkańcy rzucili się za nim w pogoń. Chcieli go powiesić na najbliższym drzewie i powetować sobie w ten sposób straty, jakie ponieśli w czasie ulewy. Hatfield ledwo zdążył spakować swój „warsztat zaklinacza” i uciec w góry.
Po wyczynach w San Diego jego sława cudotwórcy wzrosła znacznie i przełożyła się na konkretne zamówienia i czeki. Charlesa zaczęto również zapraszać na wykłady i odczyty. O czym? O meteorologii rzecz jasna oraz o wpływie człowieka na kształtowanie zjawisk meteorologicznych. Trwająca do tej pory nagonka na Charlesa, jakby trochę przycichła, a amerykańskie Biuro do Spraw Pogody przestało wynajmować dziennikarzy, by pisali szmatławe paszkwile na naszego bohatera.
Zanim Charles Hatfiled stał się sławny w całych Stanach, przeszedł trudną drogę. Zaczynał od naprawiania maszyn do szycia, przez siedem lat studiował meteorologię – tak przynajmniej twierdził; miał na swoim koncie kilka drobnych wynalazków i sporo napraw ciężkiego sprzętu rolniczego. Wiele podróżował, głównie po zachodniej części USA.
Na pomysł, by zająć się wywoływaniem opadów Hatfield wpadł obserwując suszę, która w początkach XX wieku nawiedziła południowo zachodnie stany. Swój pierwszy popis dał w miasteczku Vista w Kalifornii. Wraz z bratem zbudowali wysoką na 20 stóp wieżę. Potem Charles ustawił na niej wielką kadź i kazał wszystkim, nawet bratu, odsunąć się na bezpieczną odległość. Kiedy ludzie byli już na tyle oddaleni, żeby nie zauważyć co dokładnie robi, Charles zaczął wypełniać kadź różnymi substancjami. Chwilę potem z kadzi uniosła się egzotycznie pachnąca chmura i powędrowała wprost do nieba. Po południu lunął deszcz, był to jedyny deszcz, jaki padał tego dnia na obszarze całej Kaliforni. Od tamtej chwili Charles Hatfield stał się sławny, ale sława ta była jak kij – miała dwa końce. Jedni wzywali go, by uratował okolicę przed suszą, inni opisywali w gazetach, nazywając szarlatanem i wariatem.
Rada miasta Jukon zawarła z Charlsem układ – on zobowiązał się dostarczyć deszcz, oni wypłacić 10 tysięcy dolarów. O tym, czy ilość deszczu jest wystarczająca, zdecydować miała komisja złożona z 7 osób. W razie gdyby Hatfieldowi się nie powiodło, rajcy zobowiązali się zwrócić mu poniesione koszta i opłacić podróż powrotną do Kalifornii.
Kiedy parowiec Selkirk przybył do portu w Dawson na Charlesa czekały tłumy. Większość zebranych przybyła w przeciwdeszczowych płaszczach i kaloszach, sądzili bowiem, że samo pojawienie się Hatfielda spowoduje ulewę. Rozczarowani początkowo mieszkańcy otrzymali wkrótce to, na co czekali, Charles Hatfield okazał się dobrym fachowcem, deszcz w mieście Jukon padał i padał. Od tamtej chwili Charles publicznie deklarował, że może spowodować mżawkę, deszcz albo ulewną burzę z piorunami. Cena każdej usługi była inna.
Susza w południowej Kalifornii trwała trzy lata, od 1912 do 1915 roku. Przez te trzy lata notable z miasta San Diego deliberowali nad tym, czy zaangażować do wywołania deszczu Charlesa Hatfielda, czy tego nie robić, bo rzucić to może cień na reputację miasta. Przeważyły względy praktyczne i obawa, że woda w zbiorniku na jeziorze Morena wyschnie na dobre. Hatfield nie był w końcu jakimś tam szarlatanem. Był szarlatanem z udokumentowanymi sukcesami i pokaźnym kontem w banku. Zaangażowanie go wiązało się z podjęciem zobowiązania, dostarczeniem materiałów na zbudowanie wieży do wywoływania deszczu i pokryciem kosztów związanych z podróżą.
Po trzech latach sporów i dyskusji, w stanie wyższej konieczności, bo wody już prawie nie było, władze San Diego zaprosiły Hatfielda do siebie. 60 mil od miasta stanęła osławiona wieża wysoka na dwadzieścia stóp z wielką kadzią na szczycie. Wywoływanie deszczu w cierpiącej na trzyletnią suszę dolinie San Diego było prawdziwym wyzwaniem. Przez całą dobę z kadzi stojącej na wieży leciały w górę chmury dziwnego dymu. Kiedy wszystko się uspokoiło, nad miasto nadciągnęły czarne chmury. No a potem się zaczęło. Ulewa z 13 stycznia zmiotła górskie tamy i zapory, ulice miasta zalała woda. Wszystko powtórzyło się jeszcze raz 26 stycznia. Finał już znamy. Triumf Hatfielda zamienił się w jego klęskę. Uratował co prawda życie, ale nie otrzymał obiecanych 10 tysięcy dolarów. Charles bezwzględnie wierzył w swoje umiejętności, wiedział, że to on wywołał deszcz dlatego zdecydował się na dochodzenie swoich praw w sądzie. Postępowanie toczyło się aż do 1938 roku. Charles Hatfield przegrał sprawę z kretesem. Sąd uznał, że opady w San Diego spowodował pan Bóg, a nie on. Charles nie przejął się porażką w sądzie, jego popularność znów gwałtownie wzrosła, opinia publiczna i mieszkańcy dotkniętych suszą okolic byli po jego stronie. Za nic jednak nie chciano uwierzyć Hatfieldowi w sferach rządowych. W latach dwudziestych susza nawiedziła zachodnie stany USA. Rząd wyasygnował 20 tysięcy dolarów na likwidację klęski, ale pieniędzy tych nie dano Hatfieldowi, wydano je na artylerzystów, którzy ostrzeliwali niebo z armat. Zaraz potem rozpoczął się wielki kryzys, a deszczu na zachodnich obszarach USA nie widziano jeszcze długo.
Charles Hatfield poważnie traktował siebie, swój fach i pieniądze. Dlatego nikt nigdy nie dowiedział się, co takiego przewozi się w dużych zaplombowanych kufrach, które jechały zawsze z Charlsem, gdy przychodziła pora wykonać następne zadanie. Nikt, nawet jego brat Paul, nie wiedział, co Charlie wysypuje z tych skrzyń i w co ten wysypany proszek przemienia się w stojącej na wysokości 20 stóp kadzi.
Charles Hatfield zmarł w 1958, do dziś nie wiadomo, w jaki sposób wywoływał opady. Jego życiorys posłużył za kanwę scenariusza filmowego. W obrazie „The rainmaker” główne role zagrali Burt Lancaster i Katharine Hepburn.
Inne tematy w dziale Rozmaitości