Wczoraj o tej, mniej więcej porze, ze smutkiem i oburzeniem czytaliśmy, jak to urzędnik Ministerstwa Skarbu rzucił się po pijanemu na radnego. Rzecz miała miejsce w Augustowie. Nie wiele było głosów oburzenia, raczej dominowała bezradność i, jak wspomniałem już, smutek. Oto urzędnik państwowy pije pod sklepem piwo, a na dodatek po pijanemu zaczyna się awanturować i napadać na niewinnych ludzi, w dodatku także urzędników, tyle że samorządowych. Dno. Na tle ostatnich afer pełni ów incydent rolę wisienki na torcie.
Jakiej wisienki! Co ja plotę! Na jakim torcie! To kozi bobek, który ktoś rzucił na sam środek wielkiego krowiego placka. Mieszkam na wsi, stąd takie skojarzenia. Wrażliwych przepraszam. Przeczytawszy to doniesienie ja także się zasmuciłem. Kilka chwil później zasmuciłem się jeszcze bardziej, bo przypomniała mi się jedna z historii, którą opowiadał kiedyś mój nie żyjący już ojciec. Historia ta wydarzyła się przed moim urodzeniem, ale mogłem sobie wyobrazić, że podobne rzeczy działy się także w czasie kiedy byłem dzieckiem i kiedy dorastałem.
Mieszkaliśmy na obrzeżach małego miasta, na wybrukowanej sześciokątną kostką, tak zwaną trelinką, ulicy. Większość rodzin była napływowa, ale było kilka klanów zasiedziałych od pokoleń. Znali się, byli ze sobą spokrewnieni, a w jednym końcu ulicy wręcz rządzili. Tak im się przynajmniej wydawało. Pewnego dnia, na tej naszej ulicy – opowiadał tata – pojawiło się dwóch młodych ludzi. Wszyscy ich znali, bo byli miejscowi, wszyscy widzieli, jak ludzie ci dorastali, jak stawali się mężczyznami, niektórzy ich nawet lubili. Ci młodzi mężczyźni zaczęli ni z tego nie z owego „ustawiać” lokalną społeczność. Zaczepiali chłopaków idących na randki z dziewczynami, rościli sobie pretensje do tego, by decydować kto może, a kto nie może przebywać na naszej ulicy. Bili wreszcie opornych i takich, którzy bić się pozwalali. Było to w czasach kiedy za pobicie można było posiedzieć dwa lata, a nawet więcej. Naturalnym więc wydawało się, że ktoś złoży doniesienie na milicji i obaj dżentelmeni pójdą siedzieć. Nic takiego jednak się nie stało – mówił tata – i odmawiał jakiegokolwiek komentarza i pointy, która zwieńczyłaby opowieść. Faceci ci wyskoczyli jak przysłowiowy diabeł z pudełka i trzeba było być bardzo naiwnym, by ich zachowanie złożyć na karb młodości, która musi się wyszumieć. Na tej samej ulicy mieszkali bowiem inni młodzi mężczyźni, którzy potrafiliby bez trudu uspokoić tych dwóch „szumiących”.
Ich działalność trwała dłuższy czas, świetnie się bawili kosztem innych mieszkańców, w końcu jednak przestali. Jeden został oficerem w wojsku, a drugi zrobił karierę w miejscowej hierarchii urzędniczej, choć nadawał się do tego mniej niż średnio.
Przypomniała mi się ta historia i pomyślałem, jak niewiele się od tamtego czasu zmieniło. Nadal nie ma po co chodzić ze skargą na policję, ani tym bardziej do sądu. Nadal można dostać w ryj pod sklepem od bandyty, który okaże się potem jakimś urzędnikiem.
A wśród rozmaitych definicji komunizmu zaś jest i taka, która mówi że komunizm to zmowa bandytów i urzędników przeciwko uczciwym obywatelom.
Inne tematy w dziale Polityka