O tym, że Związek Radziecki musi w końcu przegrać wiedziałem już w podstawówce. Rodzice pozwalali mi oglądać w telewizji prawie wyłącznie filmy radzieckie. Nie było tam bowiem seksu, a przemoc wobec bliźnich miała zawsze tak solidną motywację, że człowiek sam chciał temu mordowanemu bliźniemu dołożyć, taki był z niego łobuz.
Oglądałem te filmy i oglądałem i nie mogłem wyjść ze zdumienia, jak to jest możliwe, że te produkcje – niektóre dla dzieci i młodzieży, a niektóre nawet rysunkowe – są tak przeraźliwie smutne i dołujące. Dlaczego główny bohater nawet jeśli udaje mu się przeżyć to traci wszystko albo zabijają mu całą rodzinę, albo zostaje kaleką na całe życie, jak bohater niezapomnianej powieści Borysa Polewoja „Opowieść o prawdziwym człowieku”. Nie znałem wtedy jeszcze słowa „lans”, ani nawet słowa „promocja”, pomyślałem jednak o tym, że w kraju który zachęca swoich obywateli, by w imię dość nieprzekonujących wartości, o których w dodatku mówi się samymi ogólnikami, tracili nogi, żony, dzieci, życie i majątek nie może dziać się dobrze. Pomyślałem także, że kraj taki nie ma przed sobą przyszłości.
Z filmów wyprodukowanych w kapitalizmie mogłem oglądać jedynie westerny i filmy samurajskie, które pokazywano wtedy na zmianę w sobotnie wieczory. Muszę przyznać, że te pierwsze podobały mi się bardziej. Jednym samurajskim filmem który zapadł mi w pamięć na zawsze był obraz zatytułowany „Bunt”. Widziałem go, jako zupełne dziecko i do dziś pamięć podsuwa mi obrazy falujących na porywistym wietrze traw wśród których Toshiro Mifune morduje nasłanych nań żołnierzy.
Wracajmy jednak do filmów radzieckich. Posadzono mnie kiedyś przed telewizorem w godzinach przedpołudniowych. O dziwo – tak myślę o tym dziś – pokazywano film „Lecą żurawie’. Nie wytrzymałem do końca. Scena kiedy główny bohater zostaje trafiony i widzi kołujące nad jego głową korony bezlistnych brzóz zniechęciła mnie do kinematografii radzieckiej na długo. Ktoś może pomyśleć, że jestem istotą bezduszną lub niewrażliwą, ale to nieprawda. Jak każde dziecko – tak mi się przynajmniej wydaje, że każde kiedy patrzę na własne dzieci – nie lubiłem smutnych historii. Następnym radzieckim filmem, który zapadł mi w pamięć, a oglądałem go chyba ze sześć razy, był obraz pod tytułem „Ojciec żołnierza”. Zrealizowany ponoć dla przypodobania się Stalinowi. Bohaterem jest stary Gruzin, który idzie na wojnę by odnaleźć tam syna. Dochodzi aż do Berlina i znajduje tego nieszczęsnego syna, ale jak to zwykle bywało w radzieckich filmach syn ginie i staruszek sam musi wracać do domu. Pokazywano ten film mnóstwo razy.
Żeby ów propagandowy smutek dotyczył jedynie filmów dla dorosłych, może jakoś bym się nie zraził do radzieckiej kultury, ale to samo było w kreskówkach. Nie pamiętam już tytułu tego filmu, ale widziałem go bardzo wiele razy. Była to rysunkowa opowieść o polarnej niedźwiedzicy i jej malutkim synku. Oboje narysowani byli przesympatycznie i człowiek od razu przywiązywał się do nich, szczególnie jeśli był dzieckiem. Głosy tych postaci wzruszały zaś nawet dorosłych, szczególnie miękko robiło się na sercu kiedy mały miszka – polarny niedźwiadek mówił do ogromnej niedźwiedzicy – mama.
Fabuła bajki już mi się nieco zatarła, ale końcówka jest taka, że za pokazywanie tego dziś dzieciom chyba podpaliłbym telewizję. Oto Miszka wyrusza w świat helikopterem. Widzimy go, jak odlatuje i macha z góry do swojej stojącej na krze smutnej mamy. Miszka uśmiecha się i zapewnia mamę, że wróci, ale my widzimy na szybie śmigłowca cienie ludzkich twarzy i wcale nie jesteśmy pewni, że będzie tak, jak mówi niedźwiadek. Całą ohydę tej manipulacji zrozumiałem w pełni dopiero wtedy gdy urodziły mi się dzieci. Film o polarnym misiu nie był jednak jeszcze taki najgorszy. Najgorszy był „Biały Bim Czarne ucho”.
Jest to opowieść o psie – ponoć do dziś pokazywana – który wzięty ze schroniska staje się ulubieńcem starego doktora. Człowiek i pies stanowią nieodłączną parę. Bim kocha swojego pana nad życie, bawi się z nim i śpi w jednym posłaniu. Stary doktor nie ma na świecie nikogo poza Bimem. Jesteśmy szczerze wzruszeni emocjami, które łączą Bima i jego pana. To piękne i prawdziwe uczucie. Okazuje się jednak, że w życiu nic nie idzie dobrze, a szczególnie w Związku Radzieckim. Stary doktor dostaje zawału i zabierają go do szpitala, a biedny Bim niczym odrzucone i wzgardzone dziecko rozpoczyna rozpaczliwe poszukiwania pana biegając po zalanej lipcowym słońcem Odessie (chyba). Polują na niego inne, brutalne i zajadłe psy, polują na niego hycle, jest wiecznie głodny i spragniony. W czasie ponad dwóch godzin projekcji Bim doprowadzony zostaje do stanu przedagonalnego. W końcu jego pan wychodzi ze szpitala i rozpoczyna poszukiwanie swojego pupila. Po wielu przygodach znajduje go w schronisku. Zawiodą się jednak ci, którzy liczą na happy end. No chyba, że lubią radzieckie happy end’y. Bim umiera na rękach swego pana, który opłakuje go rzewnymi łzami. Jednak zarządca schroniska postanawia pocieszyć poczciwego doktora i darowuje mu nowego szczeniaka. Po co się martwić, w końcu to tylko pies. Jeden zdechł trzeba wziąć drugiego. – U nas mnogo ludiej – jak mawiał pewien radziecki oficer do mojej babci płaczącej nad zabitymi w 1944 czerowno-armistami, których znoszono na jej podwórko - Wsio w pariadkie żenszczyna, prijdut drugije. Bima próbowałem obejrzeć dwa razy. Pierwszy raz mi się udało, bo nie wiedziałem co będzie na końcu. Za drugim razem nie zdzierżyłem.
Ponoć w dzisiejszej Rosji bardzo popularne, a nawet „kultowe” są filmy Wasilija Szukszyna. Jako dziecko rozpoznawałem Szukszyna od razu i bardzo szybko chowałem się pod kołdrę. Nie wiem dlaczego, ale ten wrażliwy i sympatyczny w gruncie rzeczy mężczyzna wydawał mi się gorszy od Frankensteina.
Jeden jedyny radziecki film, nie licząc bajki o wilku i zającu”, polubiłem szczerze. Był to obraz zatytułowany po polsku „Jak car Piotr Ibrahima swatał” –opowieść o całkiem czarnym dziadku Puszkina przywiezionym do Sanki Petersburga z Etiopii. Film ten fascynował mnie albowiem główną rolę – etiopskiego Murzyna – zagrał tam Włodzimierz Wysocki. Była to prawdziwa szarża. Trzeba było mieć fantazje i sznyt, żeby obsadzić małego, jak wróbelek Wysockiego ze zdartym od wódki głosem i przodozgryzem takim, że deszcz padał mu na język kiedy miał zamknięte usta, w roli Etiopczyka. Film ten zrealizowany był w konwencji groteski i chyba nie za bardzo podobał się czynnikom decydującym o tym co należy pokazywać w polskiej telewizji, widziałem go bowiem tylko dwa razy.
Myślę, że Związek Radziecki miałby większą szansę na przetrwanie, gdyby zainwestowano tam w takie właśnie produkcje, ludzie lubią się śmiać i kochają absurd.
Refleksje które tu snuje każą mi myśleć o przyszłości w kolorach może nie różowych, ale na pewno nie czarnych. Wystarczy obejrzeć kilka rosyjskich filmów, szczególnie tych ogłoszonych arcydziełami i poprawić to obrazem pod tytułem „1612”. Niewiele się zmieniło.
Inne tematy w dziale Rozmaitości