coryllus coryllus
235
BLOG

Pitaval prowincjonalny (1)

coryllus coryllus Rozmaitości Obserwuj notkę 12

W prokuraturze rejonowej mieszczącej się w naszym mieście pracowało osiemnastu prokuratorów i jeden komputer. Żeby zajrzeć do centralnego rejestru skazanych trzeba było zapisać się do kolejki i czekać cierpliwie. Nie wypływało to znacząco na wykrywalność przestępstw, ale miało swoje dobre strony. Życie w prokuraturze rejonowej płynęło leniwym i spokojnym rytmem. Można było tam wpaść na chwilę, zapalić, wypić kawę i pogadać, a jak człowiek miał szczęście i były akurat imieniny, którejś z pań -  można było nawet dostać ciastko.

 
Prowadziłem wtedy kronikę kryminalną dla pewnej gazety i wizyty w prokuraturze rejonowej należały do moich obowiązków i co tu dużo mówić - rozrywek. Był to czas kiedy policja ogłosiła, że w kraju nie ma już zorganizowanych grup przestępczych, bo wszystkie zostały zlikwidowane, tak więc na terenie słynącym niegdyś z krwawych rozpraw nie działo się zbyt wiele. Przestępczość zaś miała charakter pospolity, choć właściwie nie wiem dlaczego zbrodnie popełniane przez maluczkich określa się tym mało pochlebnym terminem, nigdy bowiem nie zdarzyło mi się opisywać przestępstwa, które było pospolite lub trywialne.
 
Pisałem tam także inne rzeczy dla wspomnianej gazety. Żeby jednak nie umrzeć z nudów przy zbieraniu materiałów o przecinaniu wstęg na drogach, otwieraniu szpitali, które zaraz były zamykane z powodu długów, poświęcaniu rowerów dzieciom i samochodów dorosłym, dzwoniłem co jakiś czas do prokuratora Grześka i za każdym razem, po przedstawieniu się i różnych uprzejmościach, zadawałem mu to samo pytanie - panie Grzegorzu, czy mamy jakąś zbrodzieńkę?
Na co on - A, jakże kochany, mamy, mamy, sześć ciosów śrubokrętem w klatkę piersiową, przyjeżdżaj, przyjeżdżaj.
 
Wsiadałem więc w samochód i wio - do prokuratury rejonowej. Na miejscu zawsze zastawałem ten sam widok - tłum mężczyzn i kobiet przed wejściem do przybytku sprawiedliwości przestępował z nogi na nogę, w jakimś dziwnym pierwotnym tańcu, wszyscy palili papierosy i mówili podniesionymi głosami o swojej niewinności, niewinności swoich synów, braci i ojców, o sprawiedliwości w ogóle oraz o tym, że policja w naszym mieście to chamy.
 
Kiedy już udało mi się przecisnąć przez tłum wpadałem wprost na ochroniarza, który wyrywał mi z rąk aparat fotograficzny, kazał opróżnić kieszenie i wyłożyć wszystko na taśmę. Potem taśma przesuwała się pod elektroniczną bramką i mogłem bezpiecznie przejść ze strefy bezprawia, pełnej palących przestępców, kandydatów na przestępców lub świadków przestępstwa do strefy sprawiedliwości i prawa, gdzie na ścianie wisiała tabliczka obwieszczające, że tu palić nie wolno. Wchodziłem. Alarm włączał się od razu i strażnik robił taką minę, jakbym był co najmniej dobrym znajomym Pershinga. Palcem wskazywał, że powinienem wrócić i jeszcze raz przeszukać kieszenie. Przeszukiwałem. Były to głębokie kieszenie i było ich dużo, nie miałem bowiem zwyczaju nosić przy sobie żadnych toreb, ani teczek, cały dobytek i narzędzia pracy poupychany był w kieszeniach portek nazywanych przez niektórych bojówkami. Potem wszystko powtarzało się raz jeszcze, a tłumek palących nerwusów zaczynał przyglądać mi się uważniej. Co niektórzy nawet wskazywali mnie palcami.
 
Gdy w końcu udało mi się przejść przez wszystkie elektroniczne zapory wsiadałem do windy, która jechała na czwarte piętro tak, jakby nie poruszała się w niewysokim budynku ale szybowała swobodnym lotem w przestworzach kołysana przez ostre północne wiatry. Na górze czekał na mnie jeszcze jeden strażnik. Był to zawsze ten sam strażnik, który zawsze mówił to samo - dowód proszę. Strażnik siedział przy zwykłym barowym stoliku ustawionym na korytarzu. Bardzo powoli wpisywał moje nazwisko do księgi wejść i wyjść, po czym wstawał i wrzeszczał przez cały korytarz - pan redaktor do pana prokuratora! Potem w podobny sposób byłem wzywany przez prokuratora Grześka.
 
Czasem zdarzało mi się czekać dłuższą chwilę, bo akurat ktoś był przesłuchiwany, przyglądałem się wtedy oczekującym na swoją kolej złoczyńcom. Byli to przeważnie sympatyczni, młodzi ludzie o wyglądzie prymusów z prywatnej szkoły średniej, czasem trafił się jakiś brudas co zamordował matkę, albo pijany kierowca, który staranował kogoś ciężarówką. Rozmowy raczej się nie kleiły, bo każdy zajęty był swoimi sprawami.
 
W gabinecie prokuratora Grześka dostawałem kawę albo coś zimnego do picia, paliliśmy i gadaliśmy o tym co tam akurat się stało, kto kogo zamordował lub przejechał i w jakich okolicznościach do tego doszło. Było miło.
 
Najlepiej pamiętam oczywiście sprawy najbardziej makabryczne i kuriozalne. Na przykład historię jakiejś babiny, emerytki, która mieszkała na wsi z mężem alkoholikiem. Mężowi odwalało, jak to się mówi i dostawał a to napadów furii, a to zbierało go na amory i próbował zaciągnąć babcię do łóżka. Pewnego dnia kobiecina nie wytrzymała i uderzyła poślubionego sobie furiata nożem. Raz. Facet zawinął się tak jakoś w sobie, ścichł i skonał na podłodze w sieni. Babcia wszystko posprzątała, przygotowała męża na ostatnią drogę i zadzwoniła do rodziny, a potem na policję. Sprawa toczyła się w warunkach można by rzec higienicznych, jak na standardy naszego miasta i powiatu, którego miasto to było stolicą.
Staruszeczka z pogodnym uśmiechem przyznała się do wszystkiego i grzecznie pojechała na obserwację. Wykryto u niej różne zespoły chorobowe o nazwach, których nawet nie próbuję powtarzać i szczęśliwa, uwolniona od szaleńca kobieta spaceruje dziś po parku wśród pięknej, historyzującej architektury mając za towarzystwo inne dotknięte rozmaitymi maniami staruszki.
 
Niezły był też Jurek. Kiedy przyjechałem akurat go wyprowadzali. Policjant o wyglądzie nowozelandzkiego napastnika drużyny rugby prowadził przed sobą człowieczka wiotkiego, jak pajęczynka. Na cieniutkich przegubach człowieczek miał kajdanki, które wydawało się zaraz oblecą z jego bledziuchnych rączek i brzękną o ziemię niczym jakiś bajkowy klejnot. Nic takiego się jednak nie stało.
- Chcesz pan zobaczyć killera? – zapytał mnie prokurator Grzesiek
Obejrzałem się za człowiekiem pajęczynką, ale nie zobaczyłem już jego twarzy.
- Sześć ciosów śrubokrętem w klatkę piersiową – powiedział prokurator Grzesiek i posmutniał, był bowiem człowiekiem wrażliwym i ludzkie nieszczęście wzruszało go mocno.
 
Okazało się, że Jurek nie został zaproszony na przyjęcie, które z jakiejś okazji wydawali jego teściowie. Nie mógł tego zrozumieć, bo miał przy sobie fundusze pozwalające na zakup spirytualiów. Mógł być więc uczestnikiem libacji na równych prawach z innymi, nie wpraszał się, jak to mówią – na krzywy ryj. Niestety teściowie nie chcieli widzieć Jurka tego dnia i postanowili spożyć dwa litry wiśniowej nalewki w towarzystwie znajomego, który nie dość, że nie dołożył się do tej wódki to jeszcze się z Jurka naśmiewał. Biedny Jurek co jakiś czas wpadał zdenerwowany do lokalu gdzie odbywała się uroczystość i próbował dochodzić swych, jak najbardziej słusznych praw. Za każdym razem teść, mężczyzna potężny i zdecydowany, wyrzucał go silnym kopnięciem za drzwi. Jurek tak się trząsł z tej chęci napicia się w towarzystwie teściów, że już sam nie wiedział co zrobić. I wtedy, jakby przez Lucyfera zesłany, zjawił się Jurkowy kolega z wojska czy skądś, a w ręku miał śrubokręt krzyżakowy.
- Masz tu Jurek narzędzie – powiedział.
Przy kolejnych odwiedzinach teść był już nieco zmęczony i szwankował mu refleks. Jurek miał więc dość czasu, by podbiec do zaproszonego przez swych teściów gościa, uderzyć do sześć razy śrubokrętem w pierś i wybiec na dwór, gdzie już czekał na niego rower marki „Pelikan”, na którym Jurek zamierzał uciec, a potem ukryć się porzuciwszy pojazd w lesie. Plan się nie udał.
- Może dostać nawet 25 lat – powiedział prokurator Grzesiek i jeszcze bardziej posmutniał.
 
Kiedy opisywałem wszystkie makabryczne zajścia na terenie miasta i całego powiatu korzystałem właściwie tylko z prokuratora Grześka co jest oczywiście niedopuszczalne w prawdziwym dziennikarstwie, powinienem bowiem pogadać jeszcze z uczestnikami zajść i świadkami i dopiero wtedy wyprodukować rzetelną relację o powiatowej przestępczości. Miałem to jednak głęboko w plecach.
 
Powodów było kilka. Po pierwsze nie miałem ochoty narażać się na atak ze strony rozwścieczonych rodzin morderców i gwałcicieli przekonanych o absolutnej niewinności swoich krewnych, których policja wrobiła w zbrodnię, nie miałem na to ochoty podwójnie, bo mój wydawca, jak większość wydawców płacił mało, a wymagania miał duże. Była też we mnie jakaś dziwna pewność, że gdyby do mego pracodawcy zgłosił się jeden z krewnych Jurka lub kogoś podobnego z prośbą o mój numer telefonu lub adres popartą jakimś solidniejszym argumentem typu śrubokręt krzyżakowy, otrzymałby ten telefon lub adres z pewnością.
 
Kiedyś, na początku chciałem nawet pojechać do pewnej wsi, gdzie doszło do zabójstwa mężczyzny w trakcie uroczystości rodzinnej. Ale prokurator Grzesiek powstrzymał mnie słowami - coś pan zgłupiał, do patologii pan będziesz jechał? Nie pojechałem. Jak się okazało, postąpiłem słusznie.
 
Kilka dni po ukazaniu się gazety, w której opisałem ten okropny czyn zrelacjonowany mi przez prokuratora Grześka zadzwonił do redakcji telefon. Zdenerwowany mężczyzna przedstawił mojemu szefowi, krótką charakterystykę swego wuja Stefana, głównego podejrzanego w sprawie o morderstwo dokonane po spożyciu znacznych ilości alkoholu, w trakcie uroczystości rodzinnej. Mówił mniej więcej tak:
- Wujo Stefan!? Wujo Stefan kochany, to on nigdy w życiu kieliszka wódki do ust nie podniósł. To uczciwy człowiek jest i pełen dobroci. Daj no mi kochany telefon do tego skurwysyna co tak wuja opisał, no daj…
 
Wujo, który rzeczywiście nie podniósł do ust kieliszka wódki, ponieważ pił szklankami leżał w tym czasie w izbie wytrzeźwień mieszczącej się w Warszawie przy ul. Kolskiej, nagi niczym pierwszy humanoid, który opuścił las przed setkami tysięcy lat by zamieszkać na pełnej niebezpieczeństw sawannie. Stojący nad nim sanitariusz polewał go wodą ze szlaucha i trącał z obrzydzeniem czubkiem buta w nadziei, że wujo dojdzie do siebie i złoży jakieś zeznania czekającym na niego policjantom.
 
Trafiali się też gwałciciele. Byli to przeważnie szaleńcy, którzy uciekali z pobliskiego sanatorium dla nerwowo chorych i zasadzali się w krzakach przy drodze na wracające z kościoła staruszki. Szczególnie duży wysyp tych wariatów był w maju, kiedy w całej Polsce dobywają się wieczorne nabożeństwa poświęcone Matce Bożej i niedołężne kobieciny biorące w nich udział wracały same, w półmroku do swych domostw. Niepoczytalni gwałciciele, po dokonaniu swych zwyrodniałych czynów udawali się zwykle w pobliże stacji kolejowej i za zrabowane zgwałconej babci pieniądze kupowali sobie po butelce piwa, żeby już frajda była pełna. Tam też zgarniała ich policja i odstawiała na oddział. Nie wiem czy lekarze przewidzieli dla nich jakieś sankcje za te ucieczki. 
Z czasem wszystkie te zbrodnie i wyczyny mocno mi spowszedniały. Postanowiłem jednak opowiedzieć o niektórych z nich. Być może opowieści te ukażą obyczajowość ludności zamieszkującej w połowie lat dziewięćdziesiątych wsie i miasteczka liczące mniej niż 50 tysięcy mieszkańców w nowym, ciekawszym świetle?
CDN.
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (12)

Inne tematy w dziale Rozmaitości