Ludzie zwykle myślą, że przed zbudowaniem domu, nie mówiąc już o jego przeniesieniu, trzeba postarać się o jakiś plac czyli o działkę inaczej mówiąc. To jest w zasadzie prawidłowe rozumowanie i każdemu, kto zamierza budować sobie dom, doradzam właśnie taką kolejność działań – najpierw zakup działki, a potem wszystkie sprawy związane z budową. Dodam jeszcze, że kiedy już mamy działkę, powinniśmy ją od razu ogrodzić.
Kiedy my, ja i moja ówczesna narzeczona, a dzisiaj żona, rozpoczynaliśmy swoją przygodę z przenoszeniem domu, zrobiliśmy wszystko inaczej. Po prostu na odwrót. Są jednak w życiu takie sytuacje, kiedy człowiek nie może zachowywać się logicznie, bo jego misterne plany zostaną przez tę logikę położone na obie łopatki. Zaczęliśmy więc od domu, kupno działki zostawiając sobie na później.
Zanim jednak o tym opowiem, zatrzymam się chwilę przy samym pomyśle. Przenieść dom! Niby nie jest to nic nadzwyczajnego. W moim rodzinnymi mieście przeniesiono o 2 kilometry stary, drewniany kościółek. Zmieściłoby się w nim ze trzy domy – taki był obszerny i jakoś się to przedsięwzięcie udało. Nam także musi się udać – tak sobie myśleliśmy.
Byliśmy jednak młodzi i zamiast słuchać tylko siebie i własnego serca, jak zrobiłby to na naszym miejscu każdy stary wyga, zaczęliśmy szukać doradców, którzy znaliby się lepiej od nas na budownictwie. Było to pierwsze z szeregu głupstw, które popełniliśmy.
Ja postanowiłem podzwonić po rodzinie i opowiedzieć mojej mamie i siostrom o swoim wspaniałym pomyśle, dzięki któremu za niewielkie pieniądze stanę się posiadaczem całkiem sporego domu na obszernej działce. Kiedy zadzwoniłem do mamy i szczęśliwy jak cielę oznajmiłem jej co zamierzam zrobić, powiedziała tylko jedno słowo – wariat. Potem długo milczała, a potem jeszcze dłużej przekonywała mnie, że to się nie może udać, bo nie mam żadnego środka transportu, bo nie znam ludzi, którzy zajmują się budowaniem domów, a jeśli jakichś poznam, to zostanę przez nich natychmiast oszukany i ograbiony z pieniędzy. Słuchałem tego spokojnie, a na koniec oznajmiłem, że nie zamierzam odstępować od swoich planów. Moja mama powiedziała coś lekceważącego mnie i moje pomysły, a potem odłożyła słuchawkę. Kiedy już się spotkaliśmy, tłumaczyła mi jeszcze, z pogodnym uśmiechem, że przecież wiem, jaki jestem, że nic nie potrafię zrobić, gwoździa nie wbiję, żarówki nie wkręcę, nie umiem uruchomić pilarki mechanicznej, nie mam nawet prawa jazdy.
Z tym prawem jazdy to była prawda i jego brak jawił mi się wtedy jako najważniejsza i najtrudniejsza przeszkoda na drodze do posiadania własnego domu. Moja narzeczona także nie miała prawa jazdy. Nie myśleliśmy nigdy, że będzie nam ono potrzebne już, zaraz, na dziś. Kiedy postanowiliśmy przenieść dom, wszystko się zmieniło. Prawo jazdy i samochód przydałyby się i to bardzo. Nie było ich niestety i musieliśmy się jakoś bez nich obejść.
Zadzwoniłem potem jeszcze do jednej z moich sióstr. Ona nie bawiła się w żadne ceregiele. Nawymyślała mi z miejsca i odłożyła słuchawkę. Nie wiem, o czym rozmawiała moja narzeczona ze swoją mamą i nigdy jej o to nie pytałem.
Kiedy już wszyscy się od nas odwrócili, wyszydzając nasz wspaniały plan, zabraliśmy się za szukanie odpowiedniego domu na wsi. Drewnianego oczywiście, bo innych się nie przenosi. Chyba, że o czymś nie wiem.
Pracowałem wtedy w firmie, do której każdego dnia rano przychodził plik regionalnej prasy. Gazety te, nie czytane przez nikogo, lądowały od razu w wielkim, plastikowym koszu na śmieci. Pewnego dnia podszedłem do tego kosza, zanurzyłem w nim rękę i wyciągnąłem jakąś gazetę, zupełnie na chybił - trafił. Okazało się, że była to „Gazeta Współczesna”, ukazująca się na terenie województwa Podlaskiego. Usiadłem w fotelu i zacząłem przeglądać ogłoszenia drobne. Po krótkiej chwili mój wzrok spoczął na dwulinijkowym tekście znajdującym się na po prawej stronie na dole kolumny. „Dom do rozbiórki albo do przeniesienia” – tak było tam napisane, a pod spodem był numer telefonu, pod który natychmiast zadzwoniłem.
Odebrała kobieta. – Zaraz męża poproszę – powiedziała, kiedy oznajmiłem jej, po co dzwonię. Poczekałem chwilę i usłyszałem w słuchawce wysoki i piskliwy nieco, ale niewątpliwie męski głos.
- Dom duży jest – mówił głos – 13 na 9 metrów. Ucieszyłem się.
- Ile pan za niego chce – zapytałem, starając się nadać swoim słowom powagę i spokój, jakie – tak mi się zdawało – powinien mieć głos poważnego kontrahenta, który zamierza przystąpić do poważnej transakcji.
- A skąd pan dzwoni – zapytał głos.
- Z Warszawy.
- No to jakieś trzy do czterech tysięcy, ale spieszy się pan, bo tu jedna pani z Białegostoku po niego chce przyjechać.
Nie wiem jakim cudem się powstrzymałem, bo chciałem od razu krzyknąć – biorę, biorę! Niech pan go nikomu nie sprzedaje! Nic takiego jednak nie powiedziałem. Nie naradzając się z nikim, nawet z moją przyszłą żoną, umówiłem się z tym człowiekiem na oglądanie domu. Już miałem odłożyć słuchawkę dziękując mu wylewnie za rozmowę, kiedy facet bardzo przytomnie i zupełnie dla mnie niespodziewanie, zapytał – a nie chce pan wiedzieć, gdzie on stoi? Jasne, że chciałem wiedzieć! Byłem tylko zbyt podekscytowany i zapomniałem zadać to najważniejsze pytanie.
- No to gdzie on stoi?
- W Dolistowie Nowym – powiedział głos.
Rozłączyliśmy się, a ja od razu zadzwoniłem do domu, do Lucyny, mojej narzeczonej i powiedziałem jej, że znalazłem dom. Ona mi na to odpowiedziała – ja też znalazłam.
CDN
Inne tematy w dziale Rozmaitości