Kiedy w jakimś kraju policja odnajdzie w krzakach pusty samochód, którego drzwi poznaczone są przestrzelinami, a w środku jest pełno krwi wtedy wzywa się ekipę dochodzeniową, która pracowicie – centymetr za centymetrem – bada samo auto i jego bezpośrednie otocznie. Wszystko bowiem co tam się znajduje może doprowadzić śledczych do sprawcy zbrodni. Policjanci skrupulatnie gromadzą w plastikowych torbach różne paprochy i patyki, które dla postronnego obserwatora nie mają żadnego znaczenia. Pracują w gumowych rękawiczkach i wszyscy, nawet facet który przywiózł ich na miejsce, są wcielonym profesjonalizmem. Wiemy, jak to wygląda, widzieliśmy takie popisy nie raz w serialu „Kryminalne zagadki Las Vegas”. Kiedy jednak zdarzy się coś takiego w Polsce zaczynają dziać się rzeczy, o których tylko naznaczeni pstrym piętnem konfabulacji dziadkowie ośmielają się opowiadać swoim wnukom.
Porzucony samochód stał sobie niedaleko prokuratury rejonowej w naszym mieście. Stał tak, jakby porzucanie przestrzelonych na wylot aut było tu zwyczajem, który nikogo nie razi ani nie zaskakuje. Ot, podziurawiony samochód i tyle, o co ten krzyk? Kilku zmierzających w kierunku prokuratury policjantów widziało auto, ale powodowani instynktem samozachowawczym, lenistwem i Bóg raczy wiedzieć jeszcze czym udali, że nic nie widzą oraz że cała sprawa ich nie dotyczy. Z policjantami tak już bowiem jest, że jak któryś z nich niesie dla jednego z prokuratorów dowody rzeczowe, albo jakieś ważne papiery to choćby po drodze spotkał cudem zmartwychwstałego Andrzeja S. pseudonim Pershing, jak wraz z kolegami rabuje i morduje niewinnych ludzi, zachował by się podobnie – udałby, że nic się nie dzieje.
Policjanci bowiem, są ludźmi którzy najbardziej na świecie pragną dożyć emerytury, a prawo jest tak skonstruowane, że daje im na to spore szanse, pod warunkiem że nie będą zwracać uwagi na głupstwa. Przestrzelony samochód stał więc sobie w widocznym miejscu dopóki jakiś nie rozumiejący mechanizmów rządzących światem człowiek nie zgłosił tego faktu policji. Funkcjonariusze, którzy od dawna już wiedzieli o tym nieszczęsnym aucie przywitali tego człowieka chłodno i mrukliwie. Spisano jego zeznania i pozwolono mu iść do domu, ale każdy z mundurowych wiedział, że trzeba będzie go teraz wezwać na komendę z pięć a może nawet sześć razy pod jakimś błahym pretekstem, żeby się, do cholery, nauczył nie zawracać głowy zapracowanym ludziom, żeby chodził po ulicach nie zwracając uwagi na nie interesujące nikogo porzucone samochody i dał wreszcie spokój tym wszystkim głupstwom, które w komiksach o kapitanie Żbiku nazywane były postawą obywatelską.
Potem całkiem zniechęceni i smutni poszli w kierunku podziurawionego samochodu. Z auta powyjmowano już wszystko co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Ktoś nawet oderwał drzwi z jednej strony. Na nieszczęście dla policjantów nie były to drzwi w które wbiły się pociski broni palnej. Gdyby złodziej je zabrał sprawa byłaby całkiem czysta. Trzeba by tylko zawiadomić laweciarza, żeby odstawił auto na parking policyjny lub wprost na złom. Niestety – w zaistniałej sytuacji należało przystąpić do przeszukania samochodu i mieć nadzieję, że pociski które wbiły się w blachę z jednej strony wyleciały drugą i są teraz Bóg jeden raczy wiedzieć gdzie. W trakcie poszukiwań coraz więcej nadziei wlewało się w serce funkcjonariuszy, którzy nie dość że nie mogli zawracać sobie głowy krwią zastygłą na podłodze, bo ta miała już postać łuszczących się nacieków to jeszcze za skarby nie można było znaleźć żadnego pocisku. Kiedy już wydawało się, że sprawa zostanie zamknięta zanim ja w ogóle otwarto jeden z policjantów poruszył przestrzelonymi drzwiami jakoś tak nieszczęśliwie, że spod blachy wprost na chodnik wytoczył się mały obły przedmiot koloru miedzi – pocisk.
- Jezus – jęknęli policjanci i zaraz dodali – kurwa, po coś ruszał te drzwi. Było już jednak za późno i nieumyślny sprawca całego zajścia mógł już tylko robić głupie miny i uśmiechać się pod nosem. Owinięty w papierek pocisk zabrano to policyjnego laboratorium. Tutaj musimy zadać kłam wszystkim plotkom i insynuacjom na temat pracy policji i stosowanych przez nią metod – laboratoria policyjne istnieją bowiem i działają można tam oddać znaleziony na ulicy pocisk i po kilku dniach otrzymamy informację o tym z jakiej broni ów pocisk został wystrzelony, a jeśli dodatkowo broń jest zarejestrowana będziemy jeszcze wiedzieć go kogo ona należy. Nie inaczej było w opisywanym tutaj przypadku. Kiedy jednak informacja o tym do kogo należy broń z której wystrzelono ów feralny pocisk wydostała się z zaduchu laboratoriów na wolne powietrze, twarze policjantów w komendzie powiatowej naszego miasta pokryły się szarością i przybrały dziwne grymasy. Wielu wolałoby całą sprawę ukryć, zamieść pod dywan i udać, że w ogóle nic się nie stało, a samochód z przestrzelinami był tylko nieprawdopodobną fata Morgana, którą dla pognębienia policji zaaranżowały jakieś złośliwe duchy. Prokuratorzy, którzy w przeważającej masie nie lubią policjantów tak jak paserzy nie lubią złodziei z wielką werwą zabrali się do wyjaśniania całej sprawy. Postępowanie zaczęło się od wyznaczenia funkcjonariuszy, którzy mieli udać się do domu człowieka, który według informacji uzyskanych z laboratorium balistycznego był sprawcą zabójstwa. Człowiekiem tym był nie kto inny tylko starszy aspirant Wieczorek z powiatowej komendy policji w naszym mieście.
Jeszcze tego samego dnia, mimo późnej pory, przed drzwiami starszego aspiranta Wieczorka stanęli jego koledzy ubrani po cywilnemu. Przestępowali z nogi na nogę i żaden z nich nie chciał pierwszy nacisnąć dzwonka. Patrzyli na siebie tak, jak patrzy właściciel ciężko chorego psa na swojego pupila przed uśpieniem, o którym zdecydował weterynarz sadysta. Wszyscy znali Wieczorka i wiedzieli, że trzeba tę sprawę załatwić jakoś po ludzku. Nie było mowy o aresztowaniu takim, jak pokazuje to telewizja, Wieczorka trzeba było po prostu przesłuchać, porozmawiać z nim jak z człowiekiem. Nikt nie miał zamiaru wyłamywać drzwi, wrzeszczeć jakby się paliło i latać po obcym mieszkaniu z odbezpieczoną bronią w kominiarce na głowie. W końcu dzwonek nacisnął się tak jakoś sam i otworzyły się drzwi. Policjanci zbili się w gromadkę jak kuropatwy na śniegu i czekali co się stanie. Starszy aspirant Wieczorek stanął pomiędzy framugami w całej swej okazałości. Jednak nogawka atramentowych slipek była dłuższa, klapki rozdeptane, a pazury u nóg w które nie wiedzieć czemu wbili wzrok jego koledzy stojący bezradnie na klatce – długie i całkiem żółte.
- Wpuść nas Tadziu – powiedział jeden z policjantów. I Wieczorek ich wpuścił. W środku nie było nikogo poza samym starszym aspirantem, gadał telewizor, w którym akurat leciały „Kryminalne zagadki Las Vegas” , a na stole stała butelka piwa. Wieczorek bez słowa wskazał kumplom krzesła. Kiedy usiedli, jeden z nich bez długich ceregieli powiedział wprost o co chodzi.
- Znaleźliśmy samochód Tadziu – tak rozpoczął – w środku nie było nikogo, tylko pełno zaschniętej krwi. Zaczęliśmy szukać śladów, przestrzelina po przestrzelinie. W końcu znaleźliśmy pocisk.
W tym miejscu wszyscy policjanci prócz Wieczorka puścili głowy, jakby wstydzili się tego co zaraz zostanie powiedziane.
- Poszedł do analizy – ciągnął coraz cichszym głosem policjant – i wyszło im w analizie, że to z twojej broni był ten pocisk Tadziu. A potem dodał już całkiem cichutko – musimy cię przesłuchać. Lepiej się przyznaj do wszystkiego i współpracuj.
Wieczorek popatrzył na nich swymi wyłupiastymi oczyma człowieka zmagającego się z nadczynnością tarczycy, opuścił głowę i rzekł w zamyśleniu – wiecie, jak to jest chłopaki. Miałem z tym facetem różne interesy, to był taksówkarz. Tu kupił tam sprzedał. Woził mi różne towary. Wiecie jak to jest w interesach – tu Wieczorek uśmiechnął się na wspomnienie wspólnych z nieznanym, siedzącym naprzeciwko niego kumplom, nieboszczykiem eskapad i wyczynów. – Kiedyś się zdarzyła grubsza forsa, postanowiliśmy to opić. Kupiliśmy wódkę i tak piliśmy i piliśmy i gadaliśmy i gadaliśmy – tu Wieczorek posmutniał – no i tak od słowa do słowa wyciągnąłem pistolet i żem go zastrzelił. Policjanci pokiwali ze zrozumieniem głowami, chociaż żaden z nich nie wiedział, jak to jest – zastrzelić człowieka, tak od słowa do słowa.
- Teraz Tadziu – powiedział policjant już nieco głośniej – musisz powiedzieć nam gdzieś go zakopał, bo inaczej prokurator cię wypuści i nie będziesz mógł odsiedzieć kary.
Wieczorek wydawał się szczerze zmartwiony tym, że przez brak trupa nie będzie mógł odbyć kary więzienia za umyślne zabójstwo. Pokiwał głową i powiedział – dobra pokażę wam to miejsce gdzie żem go zakopał. To jest w lesie pod Szczecinem, niedaleko granicy.
Każdy kto choć raz przejeżdżał przez województwo zachodniopomorskie wie, jak piękne są tamtejsze lasy. Przekonali się o tym także członkowie ekipy dochodzeniowo śledczej, którzy stali wśród pomorskich buków i rozglądali się niepewnie dookoła czekając aż rozprostowujący właśnie kości po długiej jeździe w mocno niewygodnej pozycji Wieczorek wskaże im miejsce gdzie zakopał trupa. Wieczorek zrobił najpierw kilka przysiadów, potem oparł się o pień trzechsetletniego chyba buka, łapał powietrze swoimi wielkimi, jak koparka ustami i patrzył w korony drzew. Potem zaczął łazić od drzewa do drzewa, gapił się przy tym pod nogi sobie i innym i nie mówił ani słowa.
-Skupcie się Wieczorek – prokurator był już nieco zniecierpliwiony – nie będziemy tu tkwić do zimy.
A Wieczorek nic – tylko po lesie łaził i pod nogi patrzył. Trwało to chyba z godzinę. Gdyby nie to, że była wiosna można by było chociaż nazbierać grzybów. Był jednak początek maja i ekipa dochodzeniowo śledcza zanieczyszczała tylko cenny przyrodniczo teren kolejnymi niedopałkami.
W końcu starszy aspirant zatrzymał się przy jakimś krzaczku i w serca oczekujących wstąpiła nadzieja, jeden z nich chwycił nawet łopatę i zaczął iść w stronę Wieczorka. Ale ten uśmiechając się obwieścił głosem pełnym triumfu – to nie tu! Nie tu, żem go zakopał.
- Kurwa – powiedział któryś z policjantów.
- To gdzie? – prokurator patrzył na Wieczorka coraz bardziej zły.
- Żem go zakopał pod Częstochową! – głos starszego aspiranta był pewny i czysty, jak dźwięk dzwonu w niedzielę palmową.
Tak to już niestety w życiu jest, że kiedy zabójca, taki jak Wieczorek ma ochotę pokazać policji ciało z którego za pomocą broni palnej wypuścił ducha, może ciągać za sobą ekipę dochodzeniową wszędzie, gdzie tylko przyjdzie mu ochota, a oni jak stado baranów będą jeździć tam i z powrotem i kopać doły we wskazanych przez niego miejscach.
Las pod Częstochową był dużo mniej malowniczy niż ten na Pomorzu. Jakieś nędzne sosenki wystające z piachu. Tutaj Wieczorek nie próbował nawet rozpocząć poszukiwań. Wysiadł tylko z samochodu, splunął i pewnym siebie głosem oznajmił
- Nie macie trupa, gówno mi zrobicie – a potem dodał jeszcze – teraz odwieźcie mnie do domu, bo dziś jest serial - ten o Las Vegas. Muszę być na bieżąco.
Prokurator pomyślał w tej chwili o tym, jak cudownie byłoby żyć w średniowieczu, przywiązać Wieczorka do drzewa, wypruć mu bebechy i owinąć je wokół pnia, a potem czekać i patrzeć, jak starszy aspirant kona w męczarniach. Był to bardzo zdecydowany i energiczny prokurator i nie jest wcale pewne, że gdyby nie obecność policjantów Wieczorek nie dostałby przynajmniej kilka razy po gębie. Cóż było robić, ekipa dochodzeniowa z poczuciem niezawinionej klęski w sercach wsadziła triumfującego Wieczorka do samochodu i ruszyła w stronę mieszkania starszego aspiranta, w którym to mieszkaniu na stoliku stał telewizor, a w nim właśnie dziś wieczorem miał rozpocząć się kolejny odcinek serialu „Kryminalne zagadki Las Vegas”.
Sytuacja prokuratora prowadzącego śledztwo wydawała się beznadziejna. Nie mógł on niestety zrobić tego co zwykle pokazują w serialu „Kryminalne zagadki Las Vegas”, bo żadnych śladów po trupie już nie było, a sprawca choć początkowo przyznał się do winy, w konsekwencji odmówił współpracy. Prokurator był jednak człowiekiem zawziętym, takim który nie rezygnuje łatwo i byle co nie skłania go do zamknięcia sprawy. Kiedy w organach ścigania zawiodą już wszystkie nadzieje, a rachuby na odnalezienie sprawców przestępstwa okazują się chybione, w takich razach wzywa się jasnowidza. Człowiek taki, obdarzony nadprzyrodzonymi zdolnościami, patrząc na zdjęcie denata, zrobione mu za życia, na jego grzebień lub kąpielówki doznaje wizji i raz dwa wszystko jest dla niego jasne. Potem pozostaje już tylko pojechać na miejsce wskazane przez jasnowidza i wykopać zwłoki lub wyłowić je z jeziora. Łatwizna. Oczywiście nie zawsze jasnowidz wykrywa właściwe miejsca ukrycia zwłok, zdarzają się strzały chybione, ale per saldo jasnowidze wychodzą na plus.
Nie jest trudno znaleźć w Polsce jasnowidza, jest ich kilkunastu obojga płci i każdy współpracuje w policją. Kłopot w tym, że niektórzy z nich żądają za swe usługi nieco wygórowanych kwot, budżety rejonowych prokuratur nie zawsze mogą sobie na nie pozwolić. W takich wypadkach pozostaje tylko wynajęcie mniej głośnych gwiazd branży jasnowidzów i nadzieja na to, że będą oni równie skuteczni, jak pierwsza liga.
Nasz prokurator zdecydował się właśnie na taki krok, bardzo bowiem pragnął ukarać starszego aspiranta Wieczorka za jego bezczelność no i oczywiście za zbrodnię, którą tamten popełnił.
Jasnowidz wytoczył się z pociągu i stanął na lekko ugiętych nogach, rozejrzał się nieprzytomnym wzrokiem dookoła i zaczął grzebać w kieszeniach w poszukiwaniu papierosów. Trwało to chwilę, ale w końcu udało mu się wyciągnąć stamtąd paczkę „Waletów”. Uśmiechnął się do siebie z triumfem, stanowczym ruchem wetknął koniec papierosa do ust i rozpoczął poszukiwanie zapalniczki. Po chwili i ona się odnalazła.
- W końcu jestem jasnowidzem – mruknął do siebie i wykrzesał mały, wesoły płomyczek, który nijak nie mógł zapalić pomiętego papierosa. Stał tak i manewrował zapalniczką wokół nosa. Wreszcie się udało. Kilka głębokich machów i poczuł się dużo lepiej. Rozglądał się wokół bezradnie usiłując wypatrzeć dwóch ludzi, którzy mieli oczekiwać na niego na dworcu. Zobaczył ich pod kioskiem i próbując za wszelką cenę udać trzeźwego ruszył w och stronę. Jego cokolwiek nonszalancki krok wzbudził niepokój w stojących pod budką mężczyznach. Jeden z nich był bowiem policjantem a drugi prokuratorem. Obaj wiedzieli, że facet zbliżający tanecznym krokiem do niewinnego człowieka może oznaczać tylko cholerne kłopoty. Jasnowidz zatrzymał się przed nimi uchylił kapelusza i powiedział – Grzegorczyk jestem, jasnowidz. Panowie mnie oczekują?
Gliniarz i prokurator popatrzyli na siebie wymownie, a pierwszy z nich, jak to gliniarz zaczął się zastanawiać w jaki sposób pan Grzegorczyk rozpoznał w nich, tak od razu przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości. Prokuratorowi nie przyszło to nawet do głowy, święcie wierzył w słuszność swojej decyzji i był pewien, że jasnowidz mu pomoże. Fakt, że zostali przez niego rozpoznani tylko dobrze o nim świadczył. Oznaczało to, że zna się na swoim fachu i nie jest żadnym hochsztaplerem tylko człowiekiem odpowiedzialnym i poważnym. Prokurator uśmiechnął się, dokonał prezentacji swego kolegi i sam także przedstawił się jasnowidzowi. Potem wszyscy trzej, uśmiechnięci i pełni jakiegoś wewnętrznego światła, którym emanują ludzie chodzący zwykle na pielgrzymki do Częstochowy i Lichenia wsiedli do samochodu i pojechali w kierunku powiatowej komendy policji obok której, ukryty wśród kwitnących bzów znajdował się policyjny parking na którym z kolei zgromadzone były auta zarekwirowane przez policję naszego miasta. Było to składowisko samochodów pozbawionych właścicieli, szyb, kół i reflektorów. Przy samym parkanie tego rumowiska stał czerwony ford Mondeo, a na jego jedynych, wgniecionych drzwiach widać było trzy przestrzeliny. Jasnowidz przykucnął i wpatrywał się w przestrzeliny tak, jakby pod drugiej stronie każdej z nich nie było zniszczonej samochodowej tapicerki tylko kraina nigdy-nidgy, albo anty-świat z którego wychynie za chwilę duch zamordowanego przez Wieczorka właściciela auta i powie jemu - Grzegorczykowi, gdzie też jest zakopana jego doczesna powłoka – pod Częstochową czy też może pod Szczecinem. Gliniarz i prokurator stali i patrzyli na to z mieszanymi uczuciami. Gliniarz nie takie rzeczy widział już w życiu i nie wierzył, że jasnowidz Grzegorczyk może im pomóc. Prokurator, który podobnie jak Wieczorek oglądał „Kryminalne zagadki Las Vegas”, uważał że każda metoda która może doprowadzić go do rozwiązania sprawy, nawet najbardziej szalona – byle skuteczna, warta jest wypróbowania.
- To za mało – powiedział nagle jasnowidz i znowu zaczął szukać swoich śmierdzących papierosów – muszę mieć coś jeszcze. „Coś jeszcze” oznaczało nie tylko jakieś przedmioty należące do zmarłego, ale także czteropak piwa, którego zażądał jasnowidz i który zakupiono na koszt prokuratury rejonowej. Człowiek nie może przecież zgłębiać tajemnic przeszłości na trzeźwo, są one bowiem zbyt straszne.
Zmarły, którego poszukiwano był człowiekiem starszym i samotnym, w jego mieszkaniu, które przeszukano zaraz po odnalezieniu samochodu i identyfikacji właściciela po numerach rejestracyjnych nie było nic ciekawego. Policjanci przynieśli do prokuratury tylko sweter i stare zdjęcie na którym chudy, jak przekrój liścia facet trzyma za rękę kobietę w okularach. Rzeczy te znalazły się na biurku przed jasnowidzem, który denerwował palącego lekkie mentolowe papierosy prokuratora swoim nieokiełznanym nałogiem i upodobaniem do najtańszych wyrobów rodzimego przemysłu tytoniowego. Jasnowidz Grzegorczyk długo wpatrywał się w zdjęcie człowieczka i obmacywał jego sweter, raz nawet zbliżył go do nosa, ale skrzywił się i odłożył ubranie z powrotem na biurko. Kiedy prokurator był odwrócony do okna i najmniej się tego spodziewał, Grzegorczyk głosem czystym, jak dźwięk dzwoneczków w kościele oznajmił – wiem gdzie on leży!
Ludzie, którzy zdecydowali się odrabiać służbę wojskową w oddziałach prewencji przeklinali swój los prawie tak samo, jak marynarze służący dwieście lat temu na liniowcach. Nuda na przemian z zadymami na stadionie, strach przed rozwścieczonymi kibicami, strach żeby nie oberwać deską wyrwaną z ogrodzenia i tęsknota za towarzystwem dziewcząt to były uczucia, których doświadczał codziennie każdy szeregowiec kompanii prewencji kwaterującej w podkarpackim miasteczku słynącym z fabryki sztucznych nawozów. Kiedy przyszedł kolejny rozkaz wyjazdu większość z szeregowych siedzących w dusznych i nigdy nie remontowanych koszarach miała jak najgorsze przeczucia. Przeklinali ładując się do samochodów i uwagi ich nie zwrócił fakt, że nie wydano im tym razem plastikowych tarcz i czarnych gumowych pałek. Trzeba uczciwie powiedzieć, że nie byli to zbyt przewidujący i rozgarnięci chłopcy, z wyjątkiem może jednego – starszego szeregowego Krzysia, który miał w kompanii opinię wesołka i zgrywusa. Człowiek ten bawił swych kolegów wieczorami opowiadaniem im kolejnych odcinków ulubionego serialu „Kryminalne zagadki Las Vegas” , serial ten Krzysio obejrzał sobie jeszcze prze wstąpieniem w szeregi prewencji i zrobił on na nim ogromne wrażenie. Tak wielkie, że teraz mógł odkrywać całe, wieloosobowe sceny wyjęte z dowolnego odcinka. Owa umiejętność bardzo podnosiła znacznie starszego szeregowego wśród kolegów, nawet najbardziej brutalne bydlaki, a tacy zawsze trafiają się w każdym skoszarowanym męskim stadzie lubili Krzysiowe występy i nie szykanowali go, jak innych słabszych, chudszych i mniej gwałtownych szeregowców.
Samochody z ponurymi, jak listopadowa noc funkcjonariuszami prewencji jechały przez zaspane miasteczka Podkarpacia, przez wsie i pola, aż w końcu zatrzymały się przed wielką zaoraną przestrzenią, która była polem, na którym kilkanaście dni wcześniej dokonano zasiewu jakichś roślin. Na polu stał samochód, a przy nim trzech ludzi; facet w okularach i krzywym krawacie, w którym nawet nie będąc jasnowidzem można było rozpoznać prokuratora, facet który na pewno był policjantem, co dało się zauważyć mimo jego cywilnego ubrania i zauważyli to prawie wszyscy funkcjonariusze prewencji z wyjątkiem najgłupszych. Zagadką był tylko trzeci osobnik – wymięty i kiwający się na boki gość w małym kapelusiku. Kim był ten człowiek? Tego nie potrafił się domyślić żaden z przybyłych szeregowców. Obok tej trójki leżał stos dziwnych przedmiotów. Były to zespawane w kształcie litery T metalowe pręty, ich dłuższa część zakończona był ostrzem. Dowódca kompanii nie mówiąc ani słowa zaczął rozdawać podwładnym po jednym dziwnym narzędziu. Jedynie starszy szeregowy Krzysio domyślił się w tym momencie czego będą od nich wymagać w tym dziwnym i pustym miejscu, całkowicie różnym od miejsc w które przywożono ich wcześniej.
- Szukamy nieboszczyka w ziemi – powiedział do stojącego obok chłopaka, ale ten tylko rozdziawił gębę i nic nie powiedział.
Ustawiono ich szeregiem i kazano przemierzać rozległe hektary, krok za krokiem, za każdym kolejnym stąpnięciem mieli wbijać w nabrzmiałą, wiosenną glebę ostry szpikulec. Po pół dnia bezsensownego dziobania ziemi, starszy szeregowy Krzysio był mokry od potu i rozglądał się wokół za kawałkiem cienia. Cienia jednak nie było. Po całym dniu kompania prewencji przypominała stado mokrych i zmęczonych psów. Niczego nie znaleziono, niczego nie odkryto i nikt poza prokuratorem nie wierzył, że cokolwiek uda się znaleźć na tym polu. Poszukiwania jednak trwały. Drugiego dnia wszystko rozpoczęło się jeszcze wcześniej, zorze dopiero rozświetlały niebo, a funkcjonariusze kompani prewencji stali już na polu w równych szeregach gotowi do poszukiwania nieboszczyka, za którego obecność z żyznej podkarpackiej ziemi ręczył jasnowidz. Poszukiwania drugiego dnia zakończyły się tak samo jak dzień wcześniej. Niektórym z funkcjonariuszy zaczęły jednak kiełkować w głowach plany inne niż te, które mieli względem nich ich przełożeni i prokurator w przekrzywionym krawacie. Milczeli jednak i posłusznie wykonywali rozkazy, żeby nie wzbudzać podejrzeń.
Kiedy starszy szeregowy Krzysio popatrzył na okalające pole pagórki, na wiosenną zieleń, na chmury i ćwierkające nad polem skowronki, kiedy zobaczył to wszystko i pomyślał o pokoju w koszarach, który dzielić musiał z innymi kolegami, czkającymi, pierdzącymi i przeklinającymi bez przerwy, kiedy pomyślał, jak marnuje się jego talent aktorski, który służył mu do rozbawiania przygłupich kumpli, zrozumiał że nie chce wcale wracać do tego miejsca. Starszy szeregowy Krzysio pragnął czegoś zupełnie innego. Kiedy myślał o szczęściu, w tym wyjątkowym, jak na maj upale, szczęście jawiło mu się, jako wielka jasno oświetlona sala, gdzie stało łóżko, na którym leżał on – starszy szeregowy Krzysio z kompanii prewencji policji państwowej. Leżał tak i czekał. W pewnej chwili otwierały się drzwi i do białej sali wchodziły biało odziane, długonogie nimfy, które śmiały się perliście i opowiadały różne przyjemne rzeczy. Krzysio słuchał ich i także się uśmiechał. Potem nimfy siadały na brzegu Krzysiowego łóżka i wdawały się z nim w miłą pogawędkę. Na koniec tej wizji szczęścia pojawiał się kocioł pełen dymiącej zupy, która pachniała ziołami, a nie śmierdziała starą kapustą, jak zupy podawane im w koszarach. Takie właśnie obrazy pojawiały się w głowie starszego szeregowego Krzysia kiedy szedł noga za nogą po grząskiej glebie wbijając w nią metalowy pręt w kształcie litery T.
Obserwujący pole i sunących po nim mundurowych prokurator mógł spodziewać się wszystkiego, ale nie tego co akurat nastąpiło. Ciszę przerywaną jedynie śpiewem skowronków rozdarł nagle wysoki krzyk i wszyscy jak jeden człowiek rzucili się do miejsca skąd dochodził. Ruszył tak także on sam. Po rozstąpieniu się gromady prewencyjnych ujrzał leżącego na ziemi starszego szeregowego Krzysia, jego stopa przebita była przygotowanym do poszukiwania zakopanych nieboszczyków prętem zespawanym w kształcie litery T. Prokurator zasłonił sobie oczy dłonią był bowiem wrażliwy i nie znosił widoku krwi.
- Zadzwońcie po karetkę – westchnął – a przeciwko wam – tu zwrócił się do zwijającego się z bólu starszego szeregowego, będzie prowadzone śledztwo, czy czasem nie zrobiliście tego specjalnie. Krzysio patrzył na prokuratora nieco ogłupiały, ale w duchu pomyślał sobie bardzo brzydko – a gówno mi zrobisz – wiedział bowiem, że nie ma takiej siły, która udowodniła by mu cokolwiek. Wiedział także, że jego wizja szczęścia zmaterializuje się niebawem kiedy tylko trafi na odział szpitala dla policjantów.
Prokurator nie dał jednak za wygraną, dalej ganiał po polu funkcjonariuszy prewencji, którzy łazili krok w krok za coraz bardziej bezradnym jasnowidzem. Każdy z tych biednych chłopców myślał o swoim koledze Krzysiu, który nie musi już brnąć w miękkiej ziemi po kostki, nie musi wbijać w nią tego cholernego drutu, siedzi sobie w szpitalu, macha marynarą i podszczypuje pielęgniarki. Na pewno opowiada im te numery z serialu i one robią do niego maślane oczy, a kiedy przychodzi pora nocnego dyżurowania jedna z nich zakrada się do niego do sali i cichutko, tak by nie słyszeli inni chorzy, proponuje mu, by wyszedł z nią na papierosa. Że co? Że noga go boli? A co to przeszkadza?! Poboli, poboli i przestanie.
Oni tymczasem muszą przejść jeszcze ładnych parę kilometrów. Niech szlag trafi tego jasnowidza, tego prokuratora i ich wszystkich w ogóle.
Po kilku ostrzejszych spięciach z jasnowidzem prokurator zagroził mu, że nie zapłaci, jeśli nie znajdzie trupa. Jasnowidz jednak widział, że firma państwowa musi zapłacić, a poza tym za swoje usługi nie chciał dużo. Raptem 200 złotych. Co to jest? W umowie zaś miał zapisane, że może się pomylić. Nie spieszyło mu się, mógł ich tu jeszcze trochę poganiać po tym polu.
Prokuratorowi żal było teraz, że nie wynajął jakiegoś porządnego jasnowidza, jakiegoś Krzysztofa Jackowskiego z Człuchowa, albo kogoś tej klasy tylko wziął tego partacza Grzegorczyka, który przyjechał nie wiadomo skąd. Nie było jednak wyjścia. Trzeba było szukać dalej.
Nikt nie wie ile jeszcze trwała by ta akcja, gdyby prokurator nie usłyszał pewnego poranka głosu, który dobiegł go zza zaparkowanego przy polnej drodze osinobusa.
- Dziś robię to samo co Krzysiek – mówił ten głos – najpierw szpital, potem pół roku rehabilitacji, sam wiesz jak ciężko goją się rany stopy. Żadnego wojska odrabiał nie będę.
- Może to i jest wyjście – odpowiedział głos drugi
Jeszcze tego samego dnia nasz prokurator zwinął akcję poszukiwania ofiary starszego aspiranta Wieczorka odsyłając do domu kompanię prewencji i płacąc jasnowidzowi należne mu pieniądze. Był to ostatni raz gdy człowiek ten zdecydował się wynająć tak taniego specjalistę. Choć nie ostatni, gdy przyszło mu szukać pomocy u jasnowidzów.
Inne tematy w dziale Rozmaitości