Pierwszy dom przeznaczony do przeniesienia oglądaliśmy w Sulejówku. Znalazła go Lucyna w jakichś stołecznych ogłoszeniach drobnych. Stał sobie przy drodze jakoś tak całkiem bez sensu. Obok były inne nowe domy na ogrodzonych działkach, a ten usadowiony był luzem. Nie było widać fundamentów ani podmurówki, okna były wyrwane, a spod poobijanego tynku wyłaziły przybijane na ukos drewniane listwy. Dom miał powierzchnię sześćdziesięciu metrów. Był więc niewielki. Niewiele także kosztował, właściciel żądał jedynie 1600 złotych i była to propozycja kusząca nawet jeśli brać pod uwagę jakieś dodatkowe zakupy drewna na uzupełniania ubytków. Kłopot był jednak w tym, że właściciel chciał abyśmy zabrali go jak najszybciej, a my nie mieliśmy go dokąd zabrać, bo nie kupiliśmy jeszcze działki.
Wracaliśmy do stacji kolejowej w Sulejówku spacerkiem i zastanawialiśmy się, jak to zwykle młodzi naiwni, na dorobku, jak urządzimy swój dom. Gdzie będzie sypialnia, gdzie gabinet dla mnie, a gdzie dla Lucyny, czy kuchnię zrobimy połączoną z salonem czy będzie ona osobna, oddzielona drzwiami i ścianą. Wymyśliliśmy to wszystko wiedząc, że dom z Sulejówka nie jest dla nas także z innego powodu – był za mały, żeby to wszystko się tam zmieściło. Nie martwiliśmy się tym jednak wcale. Na drugi dzień – w sobotę – mieliśmy jechać do miejscowości Dolistowo Nowe gdzie stał dom znaleziony przeze mnie w ogłoszeniach drobnych znajdujących się na przedostatniej stronie „Gazety Współczesnej”.
Wszystko było zaplanowane i obgadane. W życiu jednak jest już tak, że człowiek napotyka na niespodziewane przeszkody. Nigdy bowiem, nawet jeśli samemu ma się pewność co do słuszności własnych działań, nie wiadomo dokładnie co tam w duszy gra drugiej stronie, jakie strachy i obawy się tam czają.
Tuż przy naszym bloku, w którym wynajmowaliśmy mieszkanie, kiedy już miałem wkładać klucz do zamka, moja narzeczona powiedziała – a może lepiej tam nie jechać?
Zbaraniałem. Otworzyłem drzwi, weszliśmy do domu. Usiedliśmy i zaczęliśmy rozmawiać. Mówiłem o tym, że dom jest tani, że to dla nas szansa, że nie mając pieniędzy, ani widoków na nie możemy się co najwyżej zarżnąć kredytem i mieszkać w małym i dusznym mieszkanku gdzieś na Tarchominie. Tłumaczyłem i tłumaczyłem, ale sam czułem się coraz bardziej niepewny. Nie miałem przecież pojęcia o budowaniu domów, nikt z moich znajomych nigdy nie przenosił drewnianego domu, ani nawet nie budował takiego zwykłego – z cegły lub pustaków. Może ten cały pomysł jest do niczego, może trzeba zrezygnować i - jak to zwykła mówić moja mama – zacząć, jak ludzie? To była stara śpiewka, którą słyszałem od dzieciństwa – czy ty synku nie możesz raz zrobić jak ludzie? Takim zdaniem kwitowała rodzicielka wszystkie moje przedsięwzięcia.
No i popatrzcie, jakoś nie mogłem nigdy zrobić „jak ludzie” i tym razem także tak nie zrobiłem. Nie dałem się. Rano uspokojeni i przekonani o słuszności dokonanego wyboru ruszyliśmy w drogę. Najpierw jechaliśmy pociągiem do Białegostoku, potem z dworca PKS – olbrzymiego i brzydkiego – prawie trzy godziny autobusem do Dolistowa Nowego.
Jechaliśmy pustymi drogami Podlasia, krainy bajkowej i zapomnianej, wśród prostych i przechylonych krzyży, otwierających się przed naszymi oczami pustych przestrzeni z małymi chałupkami rysującymi się na horyzoncie. Zatrzymywaliśmy się w wioskach, wśród pomalowanych na brąz i wściekłą zieleń domów z białymi rzeźbionymi okiennicami, na każdym przystanku zastanawiając się, jak też będzie wyglądał nasz dom.
Dolistowo Nowe położone jest nad Biebrzą. To już kraniec Podlasia, dalej rozciągły się niegdyś Prusy. W czasie zaborów, a niektórym zostało to do dzisiaj, mieszkańcy Dolistowa nazywani byli Rusinami, a ich sąsiedzi zza rzeki Niemcami. Nie wiem czy tutaj dokładnie przebiegała w średniowieczu granica pomiędzy ziemiami Wielkiego Księstwa Litewskiego a Państwem Zakonnym, ale wielce jest to prawdopodobne. Kiedy miejscowi zaczynają kopać doły pod fundamenty swoich domów trafiają na dziwne kamienie – układane równo, jeden na drugim, z białą zaprawą pomiędzy, tak jakby stały w tym miejscu kiedyś jakieś umocnione budowle.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce we wsi było pusto. Razem z nami wysiedli z autobusu jacyś ludzie, ale zniknęli zaraz w podwórkach i bocznych uliczkach. Zostaliśmy sami. Było ciepło, maj. Ruszyliśmy na poszukiwanie naszego domu, choć wcale nie mieliśmy pewności, że będzie nasz. Musieliśmy przejść prawie całą wioskę. Mijaliśmy pod drodze wielkie drewniane domy, przeważnie opuszczone tak, jakby ktoś specjalnie je tu ustawił, żeby tacy jak my mogli przyjechać i wybrać sobie jeden na własność. Domy te miały na pewno więcej niż 100 lat, zdradzały to rzeźbione kolumienki w gankach, dyskretny snycerski detal nad oknami lub drzwiami. Takich rzeczy nie robiło się w PRL, nie robiło się ich także w czasie wojny. Domy te – duże i masywne – wiele mówiły o zamożności swoich dawnych właścicieli. Być może bogactwo Dolistowa wyrosło w czasach gdy była tutaj granica? Może to wszystko są domy ludzi, którzy trudnili się kontrabandą? Kto to może wiedzieć dziś? A może po prostu mieszkali tu bogaci chłopi, którzy korzystali z tego, że dookoła rozciągają się olbrzymie lasy i drewno jest tanie?
Rozmyślając o takich sprawach dodarliśmy w końcu do naszego domu. Po tym co wiedzieliśmy wcześniej dom trochę nas rozczarował. Był nieco mniejszy, nie miał ganku, ani rzeźbionych kolumienek, nie miał także dekoracyjnych obramień okiennych. Był bardzo prosty. Widać, że niedawno jeszcze ktoś w nim zamieszkiwał, bo były w oknach szyby. Obok stał dom murowany, typowy dla dzisiejszego wiejskiego budownictwa, pomalowany na blady róż. Weszliśmy na podwórko i zapukaliśmy do środka. Otworzyła nam dziewczyna, może w naszym wieku, a może troszkę starsza, ucieszyła się, że to my i poprosiła byśmy poczekali na jej męża, który miał za chwilę przyjechać. Potem zniknęła. Zostaliśmy sami, a obok nas dom. Zauważyłem, że lewy tylny narożnik jest dobrze przepróchniały, to samo było z podwaliną. Rozłaziła się w rękach. – To nic – pomyślałem –znajdziemy sobie inny dom.
Po chwili na podwórko zajechał z rykiem ciągnik, prowadził go facet podobny jak dwie krople wody do kosmonauty Maurice’a z serialu „Przystanek Alaska”, tyle że młodszy. Zrobił tym ciągnikiem kółko i zatrzymał się przed drzwiami obory. Wyskoczył z kabiny, jakby nie ważył stu pięćdziesięciu kilogramów tylko o połowę mniej.
- Dzień dobry, Jaroszewicz jestem – powiedział i uścisnął dłoń najpierw Lucyny, a potem moją.
- Słucha pan – zaczął od razu – a ja od razu zacząłem słuchać. – Dom jest dobry. Podwalina zgniła, ale sobie ją pan wymienisz. Deski, dyle, wszystko, dobre. Troszkę wilgoci złapał w zimie, bo zboże przechowywał ja w środku, ale przecież nie będziesz go pan od razu wykańczał. Toż musi na działce rok przynajmniej postać. Obeschnie. Idźmy do środka.
No i poszliśmy. Dom pochodził z 1943 albo 1944 roku. Otwierało się go przedpotopowym kluczem długości mojego przedramienia z małą, podłużną i ruchomą blaszką na końcu. Wymagało to pewnej wprawy, ale Marek Jaroszewicz wprawę taką posiadał. Posiadał także wiele wiadomości z zakresu psychologii, choć skończył, jak się później dowiedziałam, zalewie zawodówkę rolniczą.
- Patrzy pan jaki klucz – pokazał mi to dziwaczne narzędzie i uśmiechnął się z triumfem – wiedział bowiem doskonale co takich miastowych frajerów, po humanistycznych studiach najbardziej kręci. Jakieś paprochy, rzecz jasna. Klucze sprzed wojny rosyjsko-japońskiej, stare kołowrotki, piece z koronami i inne niewarte zachodu i uwagi sprawy.
- Patrzy pan jaki wielki dom – ciągnął – a my patrzyliśmy, bo dom rzeczywiście był wielki. Miał wymiary 13x9 metrów i duży strych. Był podzielony na cztery pomieszczenia, po prostu na krzyż. W środku na skrzyżowaniu ścian stał ogromny kaflowy piec, który ogrzewał cały budynek.
- Pieca panu nie sprzedam – powiedział Marek – kafle mi potrzebne, ale koronę możesz pan sobie zabrać.
Obeszliśmy całe wnętrze, podłoga w jednym z pokojów zasypana była zbożem, było tego zboża do połowy łydki. Na ścianie, nad tym zbożowym dywanem wisiał jeszcze, wyjęty z tygodnika „Razem”, plakat przestawiający wokalistę nazwiskiem Shakin Stevens.
- To mój pokój kiedyś był – powiedział Marek
Ruszyliśmy na strych po kolebiących się schodach. Deski na górze uginały się pod nami, ale przecież byliśmy w towarzystwie właściciela, który ważył tyle co my oboje. Wyjął on nagle, nie wiadomo skąd, małą siekierkę i zaczął tłuc nią po krokwiach.
- Pan patrzy jakie zdrowe – mówił przy tym, a ja patrzyłem. Rzeczywiście, nic się z nich nie sypało. Pomyślałem, że także powinienem coś zrobić, żeby zbadać czy dom nadaje się do przeniesienia czy nie. Pomyślałem i podskoczyłem obydwiema nogami do góry. Opadłem z łomotem na deski i z zadowoleniem skonstatowałem, że ciągle jestem na strychu, a nie leżę w mokrym ziarnie na dole patrząc na pożółkłego ze starości Stevensa.
- Chyba go kupię – pomyślałem.
Zeszliśmy na dół i zapytałem Marka o ten zgniły narożnik.
- Słucha pan – powiedział i pokazał ręką na drugą stronę ulicy – tam jest taki chlewik, też mój. Latem będę go rozbierał. On jest zdrowy, ale trochę nowszy niż ten dom. To znaczy drewno też jest nowsze i trochę przez to słabsze. Dołożę panu róg z tego chlewika, ale będziesz pan musiał zapłacić.
Zgodziliśmy się. Pozostało już tylko umówić się na zapłacenie zaliczki i wypić jakąś herbatę na pożegnanie. Marek zaprosił na do środka. Poznaliśmy jego żonę Jagodę, jego dzieci Emilke, Błażeja i Szczepana i jego mamę. Wypiliśmy herbatę i zaczęliśmy się zbierać gdy nagle nasz gospodarza zapytał:
- A działkę to gdzie kupiliście, z której strony Warszawy?
- W Starej Miłosnej - skłamałem bez mrugnięcia okiem
- O – powiedział – bogata gmina.
Ja zaś przypomniałem sobie, że cena domu według tego co Marek mówił przez telefon wahać się miała od trzech do czterech tysięcy, a nie wynosić równe cztery tysiące. A o takiej kwocie rozmawialiśmy teraz. Do tego dochodziła oczywiście dopłata za narożnik z chlewika. Było już jednak za późno na kłótnie. Chciałem mieć ten dom i oboje wierzyliśmy, że w ciągu roku najwyżej dwóch będziemy mieli działkę i dom z całym wyposażeniem. Do tego wszystkiego chcieliśmy mieć jeszcze dziecko.
Na koniec Markowi przypomniało się coś jeszcze – Słucha pan – powiedział – Tu w wojnę, koło niego ruska bomba wybuchła.
Zaniemówiłem
- I nic jemu nie stało się – wyjął z za pasa małą siekierkę, podszedł do ściany i krańcem ostrza zaczął wydłubywać z niej stalowe odłamki ruskiej bomby wielkości orzechów laskowych. Nadłubał ich chyba z osiem i wręczył mi jakby to były złote samorodki.
Teraz pozbyłem się resztek wątpliwości, wiedziałem na pewno, że kupię ten dom. On także o tym wiedział.
Inne tematy w dziale Rozmaitości