coryllus coryllus
378
BLOG

O moim domu (4)

coryllus coryllus Rozmaitości Obserwuj notkę 5

 

Ludzie zajmujący się handlem nieruchomościami mają zwykle w twarzach coś takiego, co ich majętnym i doświadczonym klientom każe natychmiast wzmóc czujność i mocniej chwycić za portfel. Takich zaś jak my biedaków bez perspektyw czyni to „coś” całkowicie bezbronnymi, tak jak bezbronna jest mysz hipnotyzowana przez kobrę.
 
Po kilku, rekreacyjnie niezwykle udanych, rowerowych wyprawach w poszukiwaniu działki nadającej się do postawienia naszego domu postanowiliśmy skorzystać z usług jednej z wielu podwarszawskich agencji pośrednictwa w handlu nieruchomościami. Była to decyzja spowodowana fiaskiem naszych poszukiwań. Kiedy wróciliśmy z Dolistowa Nowego, gdzie stał jeszcze nie nasz, ale już trochę jakby jednak nasz, dom, byliśmy uskrzydleni i szczęśliwi. Wydawało się, że wystarczy teraz tylko wsiąść na rowery – samochodu ciągle nie było – ruszyć się gdzieś za miasto i znaleźć tam działkę. Nic prostszego.
 
Ponieważ ja pochodzę ze wschodniej strony Wisły poszukiwania nasze rozpoczęliśmy właśnie po tamtej stronie. Wydawało mi się, że to logiczne. Będę miał bliżej do mamy i do rodziny i tak będzie jakoś bezpieczniej. Ruszyliśmy najpierw w okolice Celestynowa. Po całym dniu jeżdżenia i zaczepiania Bogu ducha winnych ludzi, którzy nie umieli wskazać nam ani nieruchomości na sprzedaż, ani nikogo kto by o nich słyszał, wróciliśmy do naszego wynajmowanego mieszkania. Nie zrażeni niczym, bo przecież to był pierwszy dzień poszukiwań, postanowiliśmy wybrać się w kolejną sobotę w inne miejsce. Tym razem były to okolice Starej Miłosnej. Efekt był podobny. Piękny, słoneczny dzień spędzony na rowerowym spacerze. Pytania do ludzi, którzy patrzyli na nas, jakbyśmy urwali się z jakiejś wyjątkowo ekstrawaganckiej choinki. Działki? Nie, nie wiemy kto sprzedaje działki? Po ile jest ziemia? Pewnie drogo.
Pod wieczór powrót do domu, kolacja i sen. Za tydzień znów to samo. Były to bardzo sympatyczne i takie integrujące wyjazdy. Żadne z nas nie marudziło, nie siało defetyzmu, mieliśmy bowiem cel, który musiał być zrealizowany.
 
Cały czerwiec poszukiwaliśmy działki. Bezskutecznie. To nie było proste, a po miesiącu przestało być także zabawne. Trzeba było pojechać do Dolistowa i zapłacić zaliczkę za dom. Wiedzieliśmy już, że przez wakacje być może uda nam się znaleźć jakiś odpowiedni plac, ale o załatwieniu formalności związanych z pozwoleniem na budowę mogliśmy w tym roku zapomnieć. A takimi właśnie złudzeniami karmiliśmy się od początku; na wiosnę znajdujemy działkę, przez lato załatwiamy wszystkie papiery, jesienią przewozimy dom, a w zimę już nim mieszkamy. Dobry Boże! Kiedy dziś o tym myślę nie mogę uwierzyć we własną naiwność. Nie wstydzę się jej jednak wcale, gdybym do całej sprawy poszedł „rozsądnie”, tak jak mi doradzano, nie miałbym do dziś domu, a być może nawet mieszkania.
 
Na początku lipca stało się jasne, że w tym roku nie uda nam się przenieść domu. Nie mieliśmy przecież jeszcze nic. Nawet dom nie był nasz. Bałem się, że znudzony czekaniem właściciel zechce sprzedać go komu innemu. Bałem się, że jak usłyszy, że nie mamy zamiaru przewozić chałupy w tym roku w ogóle nie zechce jej sprzedać. Wiedziałem jednak, że człowiek ten potrzebuje pieniędzy i zaproponowałem mu układ następujący; jako zaliczkę wpłacamy prawie całą kwotę, którą zażyczył sobie za ten dom, a on w zamian pozwala nam na to, by chałupa stała na jego działce jeszcze przez rok. Postanowiliśmy, że zapłacimy mu trzy tysiące zaliczki, a przy przewożeniu domu dopłacimy jeszcze tysiąc. Zadzwoniłem do niego z tą propozycją. Pomilczał trochę, ale się zgodził. W najbliższą niedzielę wsiadłem w pociąg do Białegostoku, tym razem samotnie i ruszyłem w drogę.
Na miejscu nikt za bardzo nie wierzył w to, że przywiozłem pieniądze. Dopiero kiedy wyłożyłem je na stole w równych, wojskowych szeregach, mój kontrahent i jego rodzina rozpogodzili twarze.
 
- Słucha pan – powiedział Marek – robotników pan już znalazł?
 
Przyznałem, że nie.
 
- Słucha pan – powtórzył – tu po sąsiedzku mieszka taki Mieczysław, starszy człowiek. On w domu tym urodził się. On jest cieśla, dobry fachowiec, w Ameryce pracował, dachy tam krył czy coś. Ja by radził z nim pogadać. Zaprowadzę, poznacie się i może co z tego wyjdzie.
 
Zgodziłem się bez wahania. Widziałem, że znalezienie ekipy do przeniesienia domu będzie trudne. A tutaj proszę! Trafiał mi się facet, który nie dość, że urodził się w kupionym przeze mnie domu to jeszcze był na emigracji i pracował w Chicago. Poszliśmy od niego od razu.
 
Nie wiem jakie zaszłości były pomiędzy rodziną od której kupowałem dom, a Mieczysławem Feltowiczem, który się w domu tym urodził, ale jakieś były – to pewne. Obaj panowie rozmawiali ze sobą sympatycznie, ale z jakimś chłodem, pasującym być może do dzielącej ich różnicy całego pokolenia, ale nie pasującej do bardzo bliskiego sąsiedztwa. Pan Miecio mieszkał bowiem po drugiej stronie ulicy, na działce sąsiadującej z placem, gdzie położony był chlewik, który stanowić miał już wkrótce część mojego domu.
 
O tym, by pominąć w tej historii postać Mieczysława Feltowicza nie może być nawet mowy. Pan Miecio był mężczyzną siedemdziesięcioletnim, niskim i nieprawdopodobnie chudym. Kiedy dziś spoglądam na zdjęcie reżysera Jerzego Antczaka umieszczone w wydanym właśnie tomie jego wspomnień myślę, że pan Miecio mógłby z powodzeniem uchodzić za sobowtóra twórcy filmowej wersji „Nocy i dni”. Garnitur śnieżnobiałych zębów z ubezpieczalni i siwiuteńka głowa, do tego wyprasowana na sztywno biała koszula, wypłowiałe dżinsy i różowa bejsbolówka malowniczo przesunięta daszkiem na lewo.
 
Początkowo Miecio nic mnie mówił. Potem zaś odezwał się do mnie gwarą tak dziwną i hermetyczną, że podlaski slang Marka był przy tym literacką polszczyzną.
Wytłumaczyłem panu Mieciowi o co mi chodzi, a on się cały czas uśmiechał. Poszliśmy jeszcze raz obejrzeć dom. Miecio opukał go, ostukał i cały czas się uśmiechał.
 
- Dobra – powiedział w końcu – da się zrobić. I było to drugie w tym dniu zrozumiałe dla mnie zdanie, które padło z jego ust.
 
- Ile pan chce za robotę – zapytałem
 
- Na swoim życiu?
 
Nie wiedziałem co to znaczy – na swoim życiu – ale kiwnąłem głową.
 
- Dwa i pół tysiąca.
 
Pozostało tylko ścisnąć Mieciową dłoń. Dwa i pół tysiąca za rozebranie domu, oznaczenie jego poszczególnych elementów, a potem złożenie do kupy w innym miejscu! Nie wierzyłem, że to prawda.
W drodze powrotnej cały czas się uśmiechałem, aż siedzący obok mnie ludzie zaczęli patrzeć uważniej w moją stronę. Miałem to w nosie. – Za sześć i pół tysiąca będę miał dom w stanie surowym – myślałem i już nie mogłem się doczekać kiedy będę w domu i opowiem o tym Lucynie.
Z autobusowego radia cały czas leciała piosenka  jakiegoś smętnego śpiewaka, który zawodzącym głosem powtarzał frazę – twój los jest w moich rękach i serce moje pęka, jaki czeka cię los….!
Wpadło mi to do ucha i nie chciało wylecieć.
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (5)

Inne tematy w dziale Rozmaitości