Człowiek który sprzedał nam działkę chodził w ortopedycznym bucie i jeździł strupieszałym małym fiatem. Był to jeden z wielu pośredników, którzy stanęli na naszej drodze. Wszystkich ich łączyło jedno – wizerunek, który budowali na użytek swoich klientów i urzędników z którymi się stykali, różnił się wyraźnie od ich rzeczywistego stylu życia. Przykładem najlepszym niech będzie samochód. Facet poruszał się kaszlakiem po wiejskich i miejskich drogach, a w domu miał w garażu jakiegoś Peuqota czy inną Hondę. Robili tak wszyscy pośrednicy, którzy pobierali od nas oficjalne lub półoficjalne prowizje.
Na zewnątrz każdy udawał biednego lub wręcz dziada – bo i tak się zdarzało – dla rodziny i bliskich był zaś panem całą gębą. Brało się to, jak przypuszczam stąd, że każdy z nich chciał uniknąć dodatkowych opłat, chodzi mi o opłaty „podstołowe”, którymi i tak musieli się posługiwać załatwiając swoje i nasze przy okazji sprawy w rozmaitych biurach i urzędach. Kiedy pokazaliby ludziom zajmującym się przerabianiem ziemi rolnej na budowlaną czym jeżdżą na wakacje, łapówki, które płacili wzrosłyby pewnie trzykrotnie, a czas oczekiwania na administracyjne decyzje wydłużyłby się o miesiąc a może nawet o dwa.
Pośrednicy obawiali się także bandytów. Pod Warszawą w tamtych czasach handel ziemią rozkwitał. Był to handel prawie bezpośredni, to znaczy ziemia była jeszcze względnie tania, a pomiędzy sprzedającym a kupującym stawał zwykle tylko jakiś facet w ortopedycznym bucie i nikogo więcej już tam nie było. Prowizje były śmiesznie małe w porównaniu z dzisiejszymi i w całym tym handlu była jakaś wiosenna pogoda ducha. Dzisiaj to już przeszłość. O kupnie kawałka ziemi bez mediów za 25 tysięcy można zapomnieć. Rynek opanowany jest przez wyspecjalizowanych pośredników, którzy obracają stekami tysięcy, choć kawałki łąk, które sprzedają niewiele różnią się od tego, który kupiliśmy dla siebie.
W tamtych, nieodległych przecież, czasach pośrednik musiał liczyć się z tym, że objeżdżając samotnie polne drogi może trafić na jakichś miejscowych łobuzów, którym spodoba się jego eleganckie auto. Szukał więc sobie jakiegoś grata, reperował mu silniki i grzał nim po pylnych szlakach podstołecznych powiatów, aż się kurzyło.
Nasz pośrednik trzymał dodatkowo w swoim aucie małomówną, grubą dziewczynę, która przez cały czas poszukiwania działki dla nas odezwała się może raz a może dwa razy. Przypuszczam, że była to jego narzeczona, choć na oko była od niego młodsza o jakieś 15 lat. Przez długi czas szukaliśmy działki po wschodniej stronie Wisły, ale – co było zupełnie niezrozumiałe – centy tych gruntów, położonych zwykle daleko od utwardzonych dróg, a często także od trakcji elektrycznej były dla nas i dla większości klientów za drogie. Cena ziemi budowlanej w okolicach Celestynowa stabilizowała się w tamtym czasie – rok 2000 – w okolicach 6 złotych za metr. Dziś wydaje się to gwiazdką z nieba, ale w tamtych czasach było poza naszym zasięgiem. Szukaliśmy terenów w cenie od 4 do 4, 5 złotego za metr. Moja narzeczona dysponowała jakimiś zaskórniakami w wysokości 6 tysięcy złotych, które miały posłużyć, jako wpłata wstępna, resztę zapłaty za działkę chcieliśmy pokryć kredytem.
Nasz pośrednik oczywiście zaproponował nam załatwienie kredytu. Miałem wtedy etat i uzyskanie takiego kredytu nie przedstawiało większych problemów, coś mnie jednak tknęło i postanowiłem ową pożyczke załatwić sobie sam. Pośrednik bowiem proponował nam słynny wówczas kredyt „Alicja”, spod którego ludzie wygrzebywali się później całymi latami. Było to narzędzie skonstruowane tak, żeby maksymalnie utrudnić spłatę wierzytelności. A byli i tacy, którzy twierdzili, że kredyt „Alicja” jest po prostu nie do spłacenia. Nie dałem się więc wrobić w „Alicję” i jestem z tego rodowodu szczęśliwy do dziś. Dałem się za to wrobić w kilka innych przedsięwzięć i niezwykłych okazji, ale o tym napiszę w swoim czasie.
Kiedy okazało się, że śródleśne łąki pod Otwockiem i Celestynowem przerobione na działki budowlane są dla nas zbyt drogie, nasz pośrednik, nie kryjąc irytacji i znudzenia, naszymi finansowymi ograniczeniami, zawiózł nas w zupełnie inną stronę – na zachód.
Pierwsza działka, którą oglądaliśmy położona była nad dwoma malarycznymi dołami, z których sterczały popróchniałe pnie i wbite w dno bale.
- Pan patrzy jakie piękne stawy – powiedział pośrednik – kiedyś była tu przetwórnia warzyw i w tych stawach kisili ogórki. W beczkach kisili. Rozumie pan?
Rozumiałem oczywiście doskonale, ale okolica nie spodobała mi się zupełnie. Na nasze nieszczęście świeciło słońce, a woda w stawach lśniła i marszczyła się od wiatru. Porozmawialiśmy z właścicielką, samotną kobietą obarczoną dwójką dorastających dzieci i jedną małą córeczką. Cała rodzina wydawała nam się miła i dość sympatyczna. Wypiliśmy kawę i obejrzeliśmy całą działkę, która przylegała do ich terenu. Pomyślałem, że to nawet nieźle, nie będzie trzeba pilnować domu, a jak się kogoś z nich poprosi to może nawet pomoże w sprzątaniu po robotnikach, no i będzie jakieś towarzystwo. Było to dla nas ważne, bo działki które oglądaliśmy do tej pory położone były na zupełnych pustkowiach.
Moje podejrzenia wzbudził jedynie mrukliwy, łysy staruszek, który snuł się po obejściu. Raz wdziałem go jak coś ociosywał siekierą, potem prowadził konia z łąki, potem go poił i ani razu nie poparzył w naszą stronę.
- Kim jest ten pan – zapytałem właścicielkę
- To dziadek, mój teść. Na niego jest ziemia zapisana, w przyszłym tygodniu ją przepisze na córkę i możemy podpisywać umowę. A zaliczkę mogą państwo wpłacić już, to będziemy mieli to z głowy.
Pomyślałem, że prędzej wygram w Lotto niż ten łysy zgred przepisze na kogoś swoją własność. Głupio mi jednak było odwrócić się na pięcie i odejść zwłaszcza, że oboje mieliśmy już dosyć poszukiwań i chcieliśmy po prostu mieć to wszystko za sobą.
To co decydują się państwo – zapytał pośrednik
- W zasadzie tak, możemy się umówić na jutro u notariusza – sam nie wiem dlaczego tak powiedziałem. Powiedziałem to jednak i pośrednik w ortopedycznym bucie zatarł ręce.
Wracaliśmy do domu smutni i przekonywaliśmy się nawzajem, że znaleźliśmy świetną działkę, bo w pobliżu są ludzie i te stawy po ogórkach wcale nie są takie złe. Będzie dobrze – powtarzaliśmy sobie – będzie dobrze.
Z notariuszem byliśmy umówieni na 11. O 8.00 zaś, następnego dnia rano, zadzwoniłem do „ortopedycznego buta” i powiedziałem – nie chcemy tej działki, niech pan znajdzie coś innego.
O dziwo nie marudził i nie protestował. Zrozumiał i zaakceptował naszą decyzję. Bez żadnych sprzeciwów umówilł się z nami na następną wyprawę.
Inne tematy w dziale Rozmaitości