Działka, która zdecydowaliśmy się kupić położona była na zachód od Warszawy . Jej powierzchnia wynosiła wówczas i wynosi także dzisiaj niecałe piętnaście arów. Kiedy ją oglądaliśmy był to kawałek łąki porośniętej polnym kwieciem, nie ogrodzony żadnym płotem, zaznaczony tylko zastruganymi palikami z drewna ukrytymi w trawie.
Właścicielem gruntu nie był wcale żaden rolnik, ani chłoporobotnik zatrudniony w stolicy na etacie stróża. Kiedy przyjechaliśmy tam pierwszy raz wyszedł ku nam nieduży facet w dżinsach, z włosami do ramion, odziany w rozciągnięty sweter. Miał pomarszczoną twarz przedwcześnie postarzałego liska chytruska i brodę, którą widuje się zwykle u Zbawiciela Naszego na obrazkach rozdawanych przez świadków Jehowy, tyle że bardziej posiwiałą. Na imię miał Ignacy.
Był właścicielem siedmiu hektarów piaszczystego gruntu, na którym nie rosło prawie nic poza perzem i mniszkiem lekarskim czyli popularnym mleczem. Były tam jeszcze jakieś małe różowe kwiatki, których nazwy nie pamiętam w tej chwili, ale skojarzyłem je z roślinnością porastającą obszary suche i piaszczyste. Dwa lata później, na przedwiośniu okazało się, że moje obserwacje były błędne.
Ignacy nabył kiedyś owe tereny za bezcen od jakiegoś tęskniącego za miastem rolnika, który za uzyskaną sumę kupił sobie mieszkanie w bloku. Sam Ignacy osiadł w jego domku, położonym nieopodal drogi. Było to bardzo malownicze ustronie. Kiedy zaś przyszła na to pora zaczął wyprzedawać po kawałku kupiony grunt z przeznaczeniem na działki budowlane i stał się dzięki temu człowiekiem majętnym i niezależnym. Rok i dwa lata później identyczny proceder zaczęli uprawiać wszyscy okoliczni rolnicy co miało ten skutek, że pomiędzy wzbogaconymi, niedawnymi właścicielami hektarów mazowieckiego piachu, a przybyłymi z miasta, zubożałymi na skutek tych transakcji, urzędnikami, nauczycielami i żołnierzami wytworzyły się ekonomiczne i towarzyskie relacje nie spotykane właściwie nigdzie. Nie opisywano tych relacji także w żadnych książkach, a może po prostu ja tych książek nie czytałem.
Póki co jednak patrzyliśmy na rozciągający się przed nami siedmiohektarowy przestwór, który w jakiejś tam, nieznanej przyszłości miał się zamienić w ulicę ze stojącymi przy niej domami. Na razie była tu tylko wielka, ograniczona lasem łąka, nad którą krążyły myszołowy. Kawałek tej łąki, za który zamierzaliśmy zapłacić położony był dwieście metrów od drogi asfaltowej. Wydawało nam się, że to bardzo mało, a jednocześnie na tyle dużo, żeby nie słyszeć jeżdżących samochodów. W tamtych czasach było zresztą tych samochodów znacznie mniej niż teraz. Nasz „ortopedyczny but” zatarł ręce i umówiliśmy się wszyscy: my, on i Ignacy z żoną na spotkanie, które miało zakończyć się wpłaceniem zaliczki i podpisaniem wstępnej czy też przedwstępnej – zapomniałem jak się te papiery nazywały – umowy.
Kiedy przyszedł ten dzień Lucyna wręczyła Ignacemu całe swoje oszczędności i oboje złożyliśmy podpis pod jakimś tekstem, który moja przyszła żona przeczytała z wielką uwagą, a ja nawet nań nie zerknąłem, bo czytanie takich rzeczy natychmiast wywołuje u mnie ból brzucha. Zobowiązaliśmy się pod groźbą utraty zaliczki dokończyć transakcję w ciągu dwóch miesięcy, czyli innymi słowy załatwić sobie kredyt. Dwa miesiące to dużo czasu i nie było mowy o żadnej obsuwie. Pieniądze, które musieliśmy pożyczyć z banku nie były wielkie, raptem szesnaście tysięcy. Równocześnie rozpoczęliśmy przygotowania do naszego ślubu, który z konieczności musiał być uroczystością bardziej niż skromną. Ceremonia i spotkanie najbliższej rodziny i kilku znajomych w małym, wynajmowanym mieszkanku, nic nadzwyczajnego.
Kiedy już byłem prawie właścicielem działki pod Warszawą musiałem o swoich planach i przygodach opowiedzieć w pracy. Tak się składało, że w mojej firmie pracowały przeważnie panie, po większej części starsze ode mnie, o wiele lepiej życiowo ustawione, a przez to słabo rozumiejące o co właściwie mi chodzi. Dom przenosić? Kto to słyszał? Za ile? Za cztery tysiące? A jaki ten dom? Sto siedemnaście metrów na dole plus poddasze, no, no….nieduży, ale taki, jakby to powiedzieć, w sam raz. I tylko 4 tysiące! A działka? Niecałe dwadzieścia trzy kawałki? Tak blisko! No proszę, coraz piękniej. I żenisz się do tego jeszcze! Cudownie, cudownie. A wiesz, jak kupiłam sobie mieszkanie na strzeżonym osiedlu „Błękitne błonia”, jedyne trzysta tysięcy, kredyt wzięłam, ale za rok go spłacę. Też będę miała swój kąt! Nareszcie!
I tak to sobie gawędziliśmy przez całe lato z koleżankami w pracy, aż nadszedł dzień mojego ślubu. Nie robiłem z tego ślubu jakiegoś super wydarzenia, ale miałem nadzieję, że przynajmniej w przeddzień tak ważnej dla mnie uroczystości wypuszczą mnie trochę wcześniej z pracy. Nie pierwszy i nie ostatni raz w życiu dowiodłem swej naiwności i udowodniłem wszystkim i samemu sobie, że nie rozumiem kobiet.
Do ślubu przygotowany byłem słabo. Nie mogłem kupić sobie garnituru, bo nie mieliśmy już pieniędzy, stać mnie było tylko na koszulę i kamizelkę. Nie przejmowaliśmy się tym jednak wcale, bo w życiu najważniejsza jest miłość, a nie garnitury, koszule i kamizelki. Zakupy odświętnej garderoby zostawiłem sobie oczywiście na ostatnią chwilę, jakoś tak wyszło po prostu. Kalkulowałem, że w piątek wczesnym popołudniem wyjdę z pracy i wraz z Lucyną i jej mamą pojedziemy załatwić zakupy, a w sobotę rano szybciutko weźmiemy ślub i pojedziemy do rodzinnego miasta mojej, od jutra już żony, w namiastkę podróży poślubnej.
Jak już powiedziałem nie rozumiałem wtedy kobiet i z pracy wyszedłem nie wczesnym popołudniem, ale wczesnym wieczorem zastając na dole spłakaną i czerwoną na twarzy Lucynę oraz moją, od jutra już teściową, która była w stanie dającym opisać się jedynie niecenzuralnymi wyrazami. Zakupy zakończyły się gdzieś w nocy, a na drugi dzień odbył się nasz skromniutki ślub, zakończony skromniutkim poczęstunkiem.
Gdzieś tam hen, hen, w odległych od naszego mieszkanka pomieszczeniach bankowych „załatwiał” się w tym czasie nasz kredyt. Długo przed ślubem złożyliśmy w banku wszystkie potrzebne dokumenty i podpisy. Nie przewidzieliśmy jednak jednego, tego mianowicie, że przed zwarciem związku małżeńskiego osoba ubiegająca się o pożyczkę jest dla banku kimś zgoła innym niż ta sama osoba związana węzłem małżeńskim.
Kiedy zbliżał się termin uregulowania zobowiązań wobec Ignacego, zobowiązań których nieuregulowanie groziło przepadkiem oszczędności mojej żony, okazało się, że musimy załatwianie procedury kredytowej rozpocząć od nowa. Dowiedzieliśmy się także, że przyznanie nam kredytu nie jest wcale pewne. Oto bowiem człowiek zarabiający trzy tysiące, a tyle wówczas wynosiły moje pobory, posiada moc spłacania kredytu, gdy jest sam. Nigdzie nie jest jednak powiedziane, że kiedy ma żonę, a żona ta nie ma etatu, a więc według banku nie jest pełnowartościowym obywatelem, będzie jeszcze taką moc posiadał.
Opowiedzieliśmy o naszych kłopotach Ignacemu i poprosiliśmy go, aby przedłużył nam termin dokończenia zakupu działki. Nie zgodził się. Powiedział, że on także ma żonę i żona ta ma także jakieś nerwy i zdrowie, o które musi dbać. My zaś jesteśmy młodzi i wydaje nam się, że świat należy do nas, co według Ignacego niekoniecznie pokrywało się z prawdą
Inne tematy w dziale Rozmaitości