Siedzieliśmy we trójkę; Lucyna, Ignacy i ja w ogródku kawiarni która znajdowała się w miasteczku położonym najbliżej naszej działki i domu Ignacego. Oboje wpatrywaliśmy się w niego kocim wzrokiem i starając się nadać swoim głosom, jak najbardziej płaczliwy ton prosiliśmy go, żeby przedłużył nam termin wpłaty pieniędzy za działkę i nie zabierał naszej zaliczki, która była jedyną przecież gotówką, jaką mieliśmy.
Ignacy kręcił głową, popijał piwo, mrużył przy tym oczy i usiłował wyczytać w naszych twarzach czy nie chcemy go czasem oszukać.
- Gdyby nie wy – syczał – już bym dawno sprzedał tę działkę. Tutaj kręci się dużo bogatych ludzi z gotówką, nie trzeba na nic czekać i niczego odwlekać. Decyzja, umowa, notariusz i pieniążki. A z wami co? Trzeba było się zastanowić co robicie, a nie teraz mi tutaj płakać.
- Ale panie Ignacy, panie Ignacy – wołaliśmy, jak dzieci przyłapane na wykradaniu gruszek z ogrodu – przecież to tylko jeszcze dwa tygodnie, a potem dostaniemy te pieniądze, nie będzie żadnych problemów, naprawdę!
On jednak upierał się przy swoim. Poza tym nasze zachowanie trochę go żenowało. Nie byliśmy już dziećmi i nie mogliśmy liczyć na to, że ktoś będzie rozgrzeszać nas z głupich decyzji. W oczach Ignacego nie było więc ani odrobiny zrozumienia nie mówiąc o współczuciu. Była tam tylko czujność człowieka, który nie raz został oszukany i sam także ma różne sprawki na sumieniu.
- Bo jak przepadnie nam ta zaliczka – powiedziała w końcu Lucyna płaczliwie – to my nigdy tego domu nie przeniesiemy, bo wtedy przepadnie nam także ta druga zaliczka, którą zapłaciliśmy za dom
- A to wy nie budujecie domu tylko przenosicie – zapytał Ignacy i zapatrzył się na nas ciekawsko i głupio zarazem – jak to dom przenosicie? Gotowy?
Opowiedzieliśmy mu więc wszystko, o Dolistowie, o ruskiej bombie, o Mietku co za dwa i pół kawałka zgodził się wybudować nam dom w stanie surowym otwartym i o zaliczce, którą już wpłaciliśmy. Ignacy dokończył swoje piwo i powiedział – czekajcie tu, pójdę zadzwonić do żony. Wstał potem i ruszył w kierunku automatu telefonicznego wiszącego na ścianie po drugiej stronie ulicy. Nie miał wtedy jeszcze komórki, albo zostawił ją w domu, już nie pamiętam.
Siedzieliśmy i patrzyliśmy, jak rozmawia z żoną przez telefon, jak macha rękami i łapie się za głowę, jak szura nogą po chodniku i rysuje palcem kółka w powietrzu. Wreszcie skończył i ruszył w naszą stronę. Minę miał krzywą.
- Dobra – powiedział – poczekamy, ale chcemy razem z wami iść do tego banku i zobaczyć czy wy rzeczywiście ten kredyt załatwiacie, bo możecie przecież nas oszukiwać.
Nie rozumieliśmy tego zupełnie. Jak mogliśmy go oszukiwać? Przecież zapłaciliśmy zaliczkę i to nie małą? Nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy wytrzasnąć te pieniądze spod choćby spod ziemi. Dziś myślę, że oboje mieli po prostu ochotę na naszą zaliczkę, chcieli także dobić targu z kimś innym i zarobić na działce trochę więcej. Jednak zwyciężyła w nich przyzwoitość i uczciwość. Przystali na nasze warunki.
Kilka dni później ruszyliśmy wszyscy czworo do siedziby banku, jak jakaś procesja, albo nie przymierzając komisja skrutacyjna. Ignacy i jego żona obejrzeli papiery, posłuchali co ma do powiedzenia na nasz temat pani pilotująca naszą sprawę i wyszli zadowoleni. W drugiej połowie września dobiliśmy targu podpisując w obecności notariusza umowę stwierdzającą, że oto ja i Lucyna stajemy się posiadaczami działki budowlanej o numerze ewidencyjnym 46/8.
Mieliśmy działkę i wzięliśmy ślub, teraz trzeba było tylko zrobić prawo jazdy i kupić samochód. Ja ze względu na to, że do późna siedziałem w pracy nie mogłem zapisać się na kurs. Padło na Lucynę, która nigdy nie siedziała za kierownicą. Szkoła nauki jazdy mieściła się tuż koło naszego bloku przy Puławskiej, nie trzeba było więc daleko chodzić. Od października więc moja żona zaczęła szkolić się w trudnej sztuce prowadzenia samochodu, pod okiem jakiegoś srebrnowłosego kurdupla z kucykiem. Szło jej nieźle.
Ja zaś rozpocząłem starania o uzyskanie pozwolenia na przeniesienie naszego domu na naszą już działkę. Tak, jak inni prywatni inwestorzy musieliśmy mieć projekt naszej inwestycji, musieliśmy uzyskać pozwolenie na dołączenie do działki przyłącza energetycznego, musieliśmy także wywiercić na tej działce studnię.
Kiedy pierwszy raz stanąłem przed urzędnikiem zajmującym się wydawaniem pozwoleń na budowę i akceptacją projektów, które przynosili inwestorzy, zwróciłem uwagę na jego nieprawdopodobnie brudne włosy i obrzękłą twarz. Nie było to z pewnością facet, który mógłby stać się wizytówką gminy aspirującej do miana „gmina przyjazna inwestorom”. Był to zmęczony swoją robotą i rozkojarzony typ, któremu wszyscy zawracali głowę.
Obawiałem się, że będzie robił mi jakieś trudności więc postanowiłem obezwładnić go z miejsca. Najpierw opowiedziałem mu o domu, o zaliczce, o wyprawie do Dolistowa. On słuchał mnie, tak jakbym gadał o tym co wczoraj jadłem na obiad, mój entuzjazm mało go obchodził. Słuchał jednak i czekał. Dobrze wiedział na co.
- Może zna pan kogoś zaufanego, kto zajmuje się wykonywaniem projektów domów – zapytałem na koniec.
Trzeba bowiem wam wiedzieć, że ludzie przychodzą do takich miejsc zwykle z projektami standardowymi, gotowymi, do których nie można się przyczepić. Jeśli zaś wynajmują jakiegoś architekta, to zwykle jest to ktoś znany w urzędzie, o kim wiadomo, że trzyma sztamę z facetami wydającymi pozwolenia na budowę. Trafiają się także tacy, jak ja, którzy w słabo zawoalowany sposób składają urzędnikowi propozycję prawie korupcyjną.
- Rzecz jasna, że znam kogoś takiego – rzekł urzędnik wydziału Planowania Przestrzennego i Architektury głosem brzmiącym jak początek porządnej pogrzebowej mowy– ja zajmuje się wykonywaniem takich projektów, a podpisuje się pod nimi moja żona.
Wszystko stało się jasne. Powiedziałem po prostu, że chciałbym zamówić u niego projekt, a on powiedział, że się zgadza. Oczywiście przywalił taką cenę, że zbaraniałem. Za wyrysowanie mojego domu w kilku rzutach, domu który stał na działce w Dolistowie i nie trzeba było go wymyślać, policzył sobie stawkę 25 złotych za metr powierzchni użytkowej, czyli wszystkiego po czym dało się chodzić w pozycji wyprostowanej, wliczając w to poddasze. Wyszło około 4 tysięcy za cały projekt. Przy cenach za projekty gotowe, które stabilizowały się wtedy w okolicach tysiąca złotych i cenach za projekty wykonywane przez miejscowych architektów i techników, które zwykle nie przekraczały dwóch i pół tysiąca złotych, była to kwota poważna. Zgodziłem się jednak bez wahania, bo bałem się, że gdy przyjdę z projektem wykonanym przez kogoś innego, w dodatku będzie to projekt domu do przeniesienia, domu starego, a nie nowego, to facet ten zrobi wszystko co w jego mocy, żeby uniemożliwić mi postawienie tego domu na moim własnym placu. – Coś za coś – pomyślałem – dom tani, ale za to projekt drogi. Nie ma lekko.
Urzędnik powiedział mi jeszcze, że zamierza pojechać do Dolistowa i obejrzeć dom osobiście. Nie przerażała go odległość, ani strata cennego i prywatnego przecież czasu, nie obawiał się złej pogody ani śliskich dróg – nieubłaganie bowiem nadchodziła jesień. Chciał jechać. Cóż było robić umówiliśmy się na wyjazd za dwa tygodnie. Był to już początek listopada.
Liczyłem po cichu na to, że facet zechce obejrzeć zdjęcia domu, które robiłem w Dolistowie i na ich podstawie zrobi projekt. Dom był przecież prosty. Zwykły prostokąt ze spadzistym dachem, nic nadzwyczajnego. Dla fachowca taki projekt to bułka z masłem. No, ale cóż, on wolał tam pojechać i zobaczyć wszystko osobiście. A niech tam….
Po pertraktacjach z panem od projektów wybrałem się z wizytą do instytucji, której nazwa do dziś brzmi w mych uszach złowieszczo – do Rejonu Energetycznego. Nie miałem najmniejszego pojęcia o strukturze tej instytucji i hierarchiach które tam obowiązują. Wydawało mi się, że jest to takim sam urząd, jak inne. Byłem w błędzie. „Zamek” Franza Kafki to obóz kondycyjny dla otyłych przedszkolaków w porównaniu z instytucją o nazwie Rejon Energetyczny.
CDN
Inne tematy w dziale Rozmaitości