Żeby opisać nasze przygody związane z podłączaniem do działki linii energetycznej, muszę zastosować trochę inną perspektywę, niż w poprzednich odcinkach. Wydarzenia, o których opowiem rozegrały się na przestrzeni ponad sześciu miesięcy – od listopada do maja. Zaczęło się od tego, że nie świadom okoliczności, w jakich się znalazłem, przekroczyłem drzwi budynku, na którym znajdowała się czerwona tablica z napisem REJON ENRGETYCZNY.
Naiwnie sądziłem, że jest to taki sam urząd, jak wszystkie inne urzędy w Polsce, urząd, gdzie jest trochę bałaganu, gdzie siedzą znudzone pańcie, co to piłują paznokcie i siorbią kawę. Przy tym wszystkim – myślałem - jest to urząd, który załatwia sprawy petentów i nawet jeśli robi to wolno, robi to jednak w dobrej wierze.
Pani do której zwróciłem się po druki do wypełnienia, podała mi gruby plik papierów w formacie A4. Nie czytałem ich, bo nie mam zwyczaju czytać takich rzeczy, zostawiam to żonie. Pani w urzędzie patrzyła przy tym na mnie tak, jakbym był pierwszym klientem, który przychodzi do jej pokoju załatwiać sprawę przyłącza energetycznego. Nie mogło być to prawdą, rzecz jasna, choćby z tego względu, że na korytarzu przechadzali się w tę i z powrotem jacyś faceci w płaszczach i kurtkach, których uznałem za inwestorów starających się o przyłączenie prądu. Ludzi ci zachowywali się nerwowo i co jakiś czas wybuchali dziwacznym, teatralnym śmiechem. Rozmawiali ze sobą tak, jakby znali się długie lata i co jakiś czas wskazywali palcami na jedne lub drugie drzwi komentując, jak mi się zdawało charakter i wygląd osób rezydujących po drugiej stronie.
Zdziwiło mnie to wszystko, ale nie zniechęciło, ani nie przestraszyło. A powinno. Pani urzędniczka powiedziała mi nad odchodnym, że powinniśmy wraz z żoną koniecznie policzyć słupy od transformatora do naszej działki. To będzie potrzebne do wyrysowania mapki, albo do czegoś innego, już nie pamiętam do czego. Miałem się oburzyć i zacząć dochodzić, dlaczego tak się dzieje, że to petent musi liczyć słupy, w dodatku w terenie, nie zaś urzędujący w tym budynku ludzie na narysowanych przez siebie mapach, które przecież muszą posiadać, ale dotknięty ręką opatrzności powstrzymałem się od tego.
W najbliższą niedzielę, a była już późna jesień, pojechaliśmy odnaleźć transformator i policzyć słupy. Nie pamiętam ile ich było, ale na nasze szczęście niewiele, a sam transformator stał w odległości mniej więcej pięciuset metrów w krzakach, przy asfaltowej drodze.
W czasie gdy my zajęci byliśmy pracą w Warszawie, przy drodze, która już za dwa lata miała stać się naszą ulicą, zaczęli pojawiać się inni ludzie. Niektórzy z nich mając już pozwolenia na budowę wylali ławy fundamentowe pod swoje domy. Najpierw poznaliśmy Andrzeja i Iwonę. Ona pracowała w sekretariacie prokuratury, a on był podoficerem w wojsku. Poradzili nam, żebyśmy za to nieszczęsne załatwianie prądu wzięli się wszyscy na raz, oni znali tutaj jeszcze jedną parę, która rozpoczęła budowę prawie na wprost nas. Zgodziliśmy się, choć nie rozumieliśmy do końca co to znaczy – wspólne załatwianie – myśleliśmy, że każdy składa swoją dokumentację i czekamy na jej rozpatrzenie, a potem, kiedy przychodzi do wyboru wykonawcy robót , szukamy wspólnie jakiegoś najtańszego majstra od prądu i gotowe.
Pokrzepieni tymi złudzeniami pojechaliśmy do domu i wypełniliśmy nasze dokumenty. Następnego dnia zawiozłem je do Rejonu Energetycznego, gdzie pani urzędniczka patrzyła na mnie oczami jeszcze większymi niż podczas pierwszej wizyty. Na korytarzu snuli się, jak mi się zdawało, a pamięć mam dobrą, ci sami faceci co poprzednio. W dodatku zachowywali się w identyczny sposób – głośno i arogancko.
Złożyłem dokumenty i wyszedłem. Mieliśmy teraz tylko czekać na decyzję o tym czy pozwolą nam podłączyć prąd czy nie. Była to jednak ponoć tylko formalność. Za możliwość złożenia dokumentów w Rejonie Energetycznym musiałem oczywiście zapłacić, jeśli dobrze pamiętam chyba dwieście złotych.
Do końca stycznia czas upłynął nam w całkowitym spokoju. Lucyna uczyła się jeździć samochodem, zima była lekka i wszystko zdawało się zmierzać do szczęśliwego końca.
W środku zimy zadzwoniłem do dziwnej urzędniczki z jeszcze dziwniejszego urzędu i w słuchawce usłyszałem jej głos – jest decyzja, może pan podłączać prąd. Cóż za szczęście! Mogę podłączać prąd! Teraz tylko znaleźć wykonawcę i z wiosną ruszamy. Trzask prask i prąd na działce jest!
Zadzwoniliśmy do naszych sąsiadów, z którymi – jak nam się zdawało – wspólnie ten prąd podłączaliśmy. To co od nich usłyszeliśmy postawiło nam włosy na głowie.
Okazało się bowiem, że załatwianie przyłącza energetycznego wygląda całkowicie inaczej niż to sobie wyobrażaliśmy. Zacznę od tego, w jaki sposób zhierarchizowana była struktura Rejonu Energetycznego, pod który podlegaliśmy. Była to oczywiście struktura nielegalna, nie mająca nic wspólnego z tym co tam komuś na drzwiach w tym urzędzie napisali. Żeby w ogóle otrzymać zgodę na przyłącze energetyczne, a nie, na ten przykład, informację, że transformator w pobliżu naszej działki jest przeciążony i powinniśmy na własny koszt zbudować nowy, a koszt ten wynosi około stu tysięcy złotych, żeby otrzymać taką decyzje trzeba się najpierw skontaktować z którymś z byłych lub dawniejszych pracowników Rejonu Energetycznego. Przy czym drugorzędną sprawą było, jaką funkcje pełnił w legalnych strukturach urzędu ten człowiek. Ważne było kogo znał i z kim pił. To właśnie tacy ludzie snuli się po korytarzach budynku, w którym mieścił się Rejon Energetyczny, a nie petenci, jak sądziłem. Petenci wchodzili tam tylko w ostateczności, kiedy już nie mieli innego wyjścia.
Nasi sąsiedzi i ich znajomi, których działka położona była bliżej nas, miast czekać, jak te barany, na decyzję, zrobili to, co należało zrobić. Znaleźli faceta, który podjął się pilotować całą sprawę od dokumentów do prac związanych z położeniem kabla. Zdecydowaliśmy się bowiem na pociągnięcie prądu w gruncie. Wydawało się nam to bezpieczniejsze choć droższe. Kiedy my czekaliśmy, jak te biedne misie, sąsiedzi zdążyli załatwić sobie wykonawcę, który w dwa tygodnie, poruszając odpowiednie sznurki, popchnął do przodu sprawę dokumentów, znaleźli odpowiedniego geodetę, który narysował im stosowną mapkę i zrobił dokumentację przyłącza. Zapłacili za to wszystko oczywiście słono. Mieli jednak w ręku papiery na których zaznaczone były ich działki, zarysy domów i przebieg linii energetycznej. My mieliśmy tylko decyzję. Teraz powinniśmy sami znaleźć jakiegoś wykonawcę, sami mu zapłacić, sami znaleźć geodetę i także mu zapłacić, a potem jeszcze zapłacić za wykonanie dokumentacji, którą geodeta uzgadniał w urzędnikami Rejonu Energetycznego. Było to niemożliwe, ze względów finansowych.
Nie wiedzieliśmy co robić, a nasi sąsiedzi patrzyli na nas, jak Tygrysek na osiołka Kłapouchego, kiedy tamtemu wiatr rozwali domek.
- Może pogadajcie z tym facetem – powiedziała Iwona – dołączycie do nas, jakoś tam tę waszą działkę dorysują, zapłacicie jedną trzecią wszystkich kosztów.
Chcieliśmy wierzyć, że tak się stanie i umówiliśmy się na spotkanie z wykonawcą projektu. Był to wielki, łysiejący z czoła facet pozbawiony całkiem przednich zębów. Na imię miał Józef.
Józef obiecał , że pomoże, ale nie chciał robić nam wielkich nadziei. Stanęliśmy więc, już na początku, na krawędzi bankructwa naszych planów. Jeśli zapłacimy energetyce za to wszystko, za te mapki i dokumentacje, nie będzie nas stać na przeniesienie i wykończenie domu w nadchodzącym sezonie.
Józef, jak się później okazało, nie był żadnym urzędnikiem, ani nawet portierem w budynku energetyki. Pracował w warsztatach i zajmował się tam przezwajaniem silników. Kiedy to sobie uświadomiłem wpadłem w prawdziwą, nie udawaną rozpacz. Oto my dwoje, naiwni absolwenci kierunków humanistycznych, w towarzystwie sekretarki z prokuratury, podoficera z dowództwa wojsk lądowych, byłego policjanta studiującego prawo i jego narzeczonej, która wykonywała w tym rejonie trudny zawód prokuratora, jesteśmy zdani na łaskę przezwajacza silników elektrycznych imieniem Józef. Mimo oczywistego bezprawia i jakiegoś nachalnego chamstwa, które w tym wszystkim było, nasi sąsiedzi, ludzie zaznajomieni z przepisami i znający się na obowiązującym prawie, woleli płacić Józefowi niż na drodze sądowej dochodzić swoich, słusznych roszczeń.
Nic z tego nie rozumiałem, ale podczas któregoś kolejnego spotkania z Józefem wszytko stało się jasne.
- To panie wszystko są mafiozy – powiedział Józef, przezwajacz silników i zapatrzył się w ciemniejący horyzont.
Inne tematy w dziale Rozmaitości