Kiedy prokurator Grzesiek opowiadał mi o jakimś przestępcy albo degeneracie, który porwał się na rodzinę z siekierą, rozpierał się wygodnie w fotelu, wyłączał telewizor, który stał za nim i rozpoczynał historię życia tego zbrodniarza, jakby to była baśń z tysiące i jednej nocy.
Używał przy tym zawsze imion przestępców oraz pierwszych liter ich nazwiska. Początkowo okłamywał mnie i, dla przykładu – Ryszarda W., który podpalił mieszkanie własnej matki, bo go denerwowała, nazywał w tej relacji Wiesławem C. W końcu jednak nabrał do mnie zaufania i przestał robić te ceregiele. Ja nie miałem nic przeciwko tym jego zmyśleniom, bo moich czytelników interesowała akcja, nie zaś kto jak się nazywał. Im więcej było w tych historiach dramatyzmu, przemocy, seksu i krwi tym ludzie chętniej sięgali po gazetę.
Opowieści prokuratora Grześka były zawsze ciekawe, choć mówił on monotonnie i palił przy tym papierosy zawieszając głos w najmniej spodziewanych momentach, po to by wydmuchać dym z płuc.
Mówił na przykład tak – dnia 28 września, bieżącego roku, Stefan R., przyszedł – w tym momencie następowała przerwa – do swojej konkubiny Krystyny O. W mieszkaniu zastał prócz niej także – tutaj przerwa – jej znajomego Mieczysława P., którego pod – znowu przerwa – krótkiej wymianie zdań i ciosów, pozbawił przytomności i portfela.
Miało to swój urok i sznyt i wierzcie mi, że informacje i myśli, które chciał przekazać mi prokurator Grzesiek wcale nigdzie nie umykały, zapamiętywałem wszystko ze szczegółami.
Historia, którą dziś opowiem wydarzyła się w lutym. Jej bohater to postać, jaką łatwo znaleźć w każdym mniejszym i większym mieście. Człowiek młody, ambitny, pozbawiony jakikolwiek możliwości realizowania swych marzeń i pragnień, a to za sprawą własnego nieuctwa, nadopiekuńczej matki, ojca furiata lub przedwczesnego małżeństwa z nieodpowiednią kobietą, która wrobiła go w dziecko. O czym może marzyć taki facet, który spędza czas w jakiejś przypadkowej pracy, gdzie gnoją go koledzy i szef, gdzie naśmiewają się z niego sprzątaczki mówiąc, że nosi sweter, jak te facety z kabaretu co to go niedzielę pokazywali – Łowcy coś tam, coś tam? No o czym on może marzyć? Taki facet może marzyć jedynie o wielkiej forsie.
O forsę taką jest w Polsce trudno i jeśli nie ma się wielkiego sprytu, nie wykonuje się jakiegoś elitarnego zawodu lub nie jest się bossem świata przestępczego to człowiekowi pozostają dwie drogi; może iść do banku i wziąć kredyt, lub może w tym samym banku dokonać napadu.
Nasz bohater imieniem Ireneusz wybrał początkowo ten pierwszy wariant. W wilgotny, lutowy poranek wkroczył do mieszczącego się przy głównej ulicy naszego miasta filii znanego banku. Był tam już wcześniej i miał w ręku wniosek kredytowy, który wypełnił w domu. Znał ten bank ponieważ właśnie tutaj miał otwarty rachunek i na ten rachunek spływały jego żałosne, miesięczne pobory.
Ireneusz K. podszedł do stanowiska nad którym widniał napis – KREDYTY – usiadł na krzesełku przed miłą panią i wręczył jej trzymane w dłoni papiery. Kiedy ta sympatyczna dziewczyna przejrzała dokumenty Ireneusza uśmiech zgasł na jej twarzy, a ci którzy obserwowali tę scenę z kolejki stojącej do okienka, gdzie dokonuje się wpłat i wypłat, widzieli jak dziewczyna kręci głową, a Ireneusz z miną znamionującą desperację wychodzi z banku. A przecież nie chciał dużo tego kredytu! Tylko sobie chłopak chciał wziąć dwadzieścia tysięcy i kupić jakiś lepszy samochód!
Po godzinie do tego samego banku wszedł mężczyzna do złudzenia przypominający Ireneusza K., - co zgodnie potwierdziło sześciu pracowników banku, którzy rozpoznali jego sweter, spodnie i kurtkę – tyle, że w czarnej kominiarce zaciągniętej na głowę.
Przez kilka pierwszych sekund nie wzbudził ów człowiek niczyjego zainteresowania, ani tym bardziej strachu. Przecież różne cudaki i świry kręcą się po mieście, ale żeby od razu na bank napadać? O tym nikt nie pomyślał.
Mężczyzna podobny do Ireneusza K. trzymał w lewej dłoni dużą papierową torbę. Prawą dłoń zaś miał ukrytą właśnie w tej torbie. Kiedy spostrzegł już, że oczy wszystkich obecnych w banku ludzi zwrócone są na niego, podniósł w górę obydwie ręce i donośnym głosem zawołał – To jest napad, to jest napad!
A zaraz potem – niech nikt się nie rusza, mam w tej torbie broń, oddawać pieniądze!
Pracownicy banku, którzy bez trudu rozpoznali w mężczyźnie Ireneusza wydali mu pieniądze bez oporów, przeszli bowiem wszystkie potrzebne szkolenia, na których uczono ich jak zachowywać się w takich wypadkach.
Z plastikową torbą wypełnioną banknotami, których było tam równo dwadzieścia tysięcy wyskoczył Ireneusz z banku wprost na pełen przechodniów chodnik. Widział to zapewne w tysiącach filmów, które oglądał wieczorami z takimi jak on nieudacznikami i karmił tymi obrazami swoją wyobraźnię. Wskoczył – jak powiedziałem – i zniknął
Żeby prześledzić jego dalsze losy i losy tych dwudziesty tysięcy, które mu bez szemrania wypłacili pracownicy banku musiałem wysłuchać treści policyjnych raportów, które odczytał mi prokurator Grzesiek. Była to dręcząca lektura, ale opłaciło się.
Zacznijmy więc jeszcze raz od początku; napad był około dziesiątej rano. Kiedy Ireneusz wybiegł z banku w pobliskiej bramie czekał już na niego kolega. Razem z tym kolegą nasz bohater poszedł na stację kolejową i stamtąd pojechali obaj do pobliskiego miasta gdzie znajdował się kantor wymiany walut. Po kilku minutach stania w kolejce wymienili całą sumę na euro i pobiegli z powrotem na dworzec. Tam wsiedli w pociąg i pojechali do Warszawy, gdzie znowu ustawili się w kolejce do kantoru, po to by swoje euro zamienić na powrót na złotówki.
Zapytasz zdezorientowany czytelniku – po co to wszystko? Po co wymieniać nasze na euro a potem euro na nasze i jeszcze na tym tracić. Dal Ireneusza było to oczywiste. Uważał on bowiem, że dzięki tej podwójnej wymianie wyprał zrabowane pieniądze i teraz już żadna policja świata nie może mu nic zrobić.
Funkcjonariusze z komendy rejonowej w naszym mieście jeszcze tego samego dnia wieczorem zapukali do drzwi mieszkania Ireneusza. Ten zaś miast prawidłowo rozpoznać sytuacje i wpuścić ich do środka, zabarykadował się, a następnie zwymyślał policjantów używając słów powszechnie uznawanych za obelżywe. Funkcjonariuszom udało się w końcu sforsować drzwi i obezwładnić zdesperowanego Ireneusza, który nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że taki sprytny i przebiegły plan został tak szybko odkryty.
Sąd skazał Ireneusza K. na karę pięciu lat pozbawiania wolności. Tylko pięciu, a nie dwunastu, jak to zwykle bywa w przypadku napadów z bronią w ręku, ponieważ nie udało się wykazać, co dokładnie było w papierowej torbie, za pomocą której Ireneuszy dokonał swych zuchwałych czynów. Nigdy już nie dowiemy się czy znajdował się tam rewolwer czy może pączki, które Ireneusz kupił w cukierni naprzeciwko banku.
Inne tematy w dziale Rozmaitości