Ponoć każda dobra historia opowiada o miłości i wojnie. Ta będzie jednak o czym innym, będzie to opowieść o szkole i telewizji, bo szkołą i telewizją żyliśmy ja i moi koledzy kiedy byliśmy dziećmi. Czas, którego nie wypełniała nam szkoła i telewizja przeznaczaliśmy na zajęcia tak absurdalne i dziwaczne, że kiedy dziś o tym myślę kręcę z niedowierzaniem głową. Przyjedzie jeszcze pora, żeby o tym dokładnie opowiedzieć.
Szkoła nasza zbudowana została w roku millenium i mieściła się przy ul. Tysiąclecia Państwa Polskiego, była to i jest nadal typowa tysiąclatka z oszklonym z jednej strony łącznikiem, pomiędzy salą gimnastyczną, a korpusem głównym budynku, w którym u nas mieściły się gabinety; dentystyczny i pielęgniarski. Nie pamiętam ile dzieci chodziło do naszej szkoły, dokładne liczby nigdy nie były moją mocną stroną, wiem że było nas bardzo, bardzo wiele.
W szkole były wąskie korytarze, oszklone z jednej strony, a z drugiej zabudowane szafkami na ubrania i buty. Nad szafkami znajdowała się galeria. Prezentowano tam fotografie z miejsc męczeństwa narodu polskiego. Był więc Oświęcim, Majdanek, Stutthof, Bełżec i Sobibór. Było także wstrząsające i najbardziej poruszające moją wrażliwość zdjęcie z obozu koncentracyjnego dla dzieci, który mieścił się w Łodzi. Widać na nim było jakieś potworne betonowe tarcze wielkości domów wielorodzinnych, które nieznana i nieczysta zapewne siła skrzyżowała ze sobą tworząc zacieniony kąt. W tym betonowym kącie stała, także betonowa, odwrócona tyłem figura nagiego chłopca. Przez całą podstawówkę bałem się, że zostanę kiedyś tym chłopcem.
Galerie w głębi korytarza przedstawiały rzeczy nieco weselsze i rozbudzające we mnie i moich rówieśnikach wyobraźnię w sposób pozytywny i mocny – pomniki czynu partyzanckiego. Moim ulubionym pomnikiem był monument upamiętniający żołnierzy AL – innych wówczas nie upamiętniano – który stał na rynku w Kraśniku. Wykonany najpewniej z brązu lub jakiegoś innego metalu zadzierzysty partyzant podnosił w górę rękę, a w niej dzierżył radziecką pepeszę. Minę miał srogą, a rękawy koszuli podwinięte do połowy ramienia. Ubrany był poza tym w przedwojenne oficerskie spodnie i takież buty. Podobała mi się ta rzeźba, bo była mocno realistyczna, a ja już od najmłodszych lat miałem jakiś wrodzony wstręt do abstrakcji i rozmytych konturów.
Na klatkach schodowych także wisiały różne reprodukcje. Ja najbardziej lubiłem ten trakt schodów, który wiódł do pracowni historycznej. Na ścianach wisiały tam reprodukcje przedstawiające królów i książąt polskich, których dawno temu narysował Jan Matejko. Nie wiem dlaczego, ale do szkoły przychodziłem zawsze jako jeden z pierwszych, przeważnie grubo przed rozpoczęciem lekcji, może nawet całą godzinę przed. Czas do dzwonka uprzyjemniałem sobie czytając informacje o królach i książętach, których srogie spojrzenia wiodły nas do pracowni historycznej będącej jednocześnie izbą pamięci.
W klasie tej wisiała na ścianie całkowicie kłamliwa mapa przedstawiająca atak wojsk hitlerowskich na Polskę w 1939 roku. Armie niemieckie zaznaczone były granatowymi strzałkami. Było tych strzałem chyba ze cztery i wszystkie skierowane były grotami na wschód. Nie było na tej mapie ani jednej czerwonej strzałki, która skierowana byłaby na zachód. W tamtych czasach jednak nikt nie mówił nam, że mapa kłamie. Nie mówił tego nawet nasz pan dyrektor, który był kiedyś żołnierzem Armii Krajowej i nie mówił także tego mój tata, który – starszy ode mnie o 41 lat – również był kiedyś tym żołnierzem. O kłamstwach i przeinaczeniach, które można było zobaczyć na własne oczy w naszej izbie pamięci nie rozmawialiśmy nigdy z nikim. Fascynowało nas to, że jest tam dużo staroci, hełmów, bagnetów i pordzewiałych karabinów. Reszta była nieważna.
Prócz pracowni historycznej najbardziej lubiłem korytarz prowadzący do naszej klasy, która była pracownią biologii. Na ścianie wisiały tam rysunki przedstawiające prawie wszystkie gatunki ptaków żyjące w Polsce. Obrazki były kolorowe, a informacje pod nimi na tyle frapujące, że w krótkim czasie nauczyłem się ich na pamięć, szczególnie zaś polubiłem te obrazki, które przedstawiały ptaki drapieżne.
Później kiedy nauczyłem się rozpoznawać wiele gatunków w naturze, nawet z daleka, po sylwetce w locie, zawsze wracałem myślami do tych porannych godzin spędzonych samotnie przed pracownią biologii na oglądaniu przykurzonych i wyblakłych wizerunków sokołów.
Trochę mniej - z powodów, o których jeszcze napiszę – lubiłem pracownię geografii. Lubiłem ją jednak, bo nauczono mnie tam czytać mapy i poznałem tam po raz pierwszy w życiu czym jest dobra metoda i jak wiele z osiąganych sukcesów życiowych zawdzięczamy właśnie temu co niektórzy nazywają „wiedzą sposobu”. Pani od geografii, która niestety już nie żyje, była osobą nieco sentymentalną i na pozór mającą niewiele wspólnego z perfekcją. Złudzeniem tym karmiłem się do pierwszych sprawdzianów z tego przedmiotu, które położyłem i o mało nie dostałem pały na półrocze. Jakoś jednak z tego wybrnąłem i chcąc nie chcąc zachęcany metodycznie do nauki przez panią Zofię stałem się jednym z lepszych klasowych geografów. Lubiłem to i podobało mi się, że ona jest taka dokładna w swojej pracy. Nigdy później już nie spotkałem tak dobrego nauczyciela.
O pracowni matematyki do dziś myślę ze strachem i zgrzytaniem zębami. Nie będę tego opisywał, bo wymagałoby to pewnego ekshibicjonizmu na który mnie jeszcze nie stać. Podobnie było z fizyką i chemią. Szkoda, bo nigdy już później nie potrafiłem wykrzesać w sobie ani krzty zapału dla tych przedmiotów.
Mam mocno pomieszane odczucia, które dotyczą moich rusycystek i klasy, w której uczono języka rosyjskiego. Była to klasa przylegająca do biblioteki i przez to w jakiś sposób atrakcyjna. Pani, która uczyła nas rosyjskiego na początku, była sympatyczną i bardzo fajną kobietą, która co prawda potrafiła rozedrzeć się – jak wszystkie nasze panie – na krnąbrnego ucznia, ale wszyscy mieliśmy pewność, że nie ma w tym prawdziwej furii, jest tylko teatr.
Potem pani Krysia gdzieś sobie poszła, a do naszej klasy – klasy niedorobieńców i lewusów przysłali kobietę, która była chyba niezrównoważona, bo inaczej nie mogę wyjaśnić jej zachowań. Nigdy co prawda mnie nie uderzyła, ale jestem dziwnie pewny, że uniknąłem tego tylko dlatego, że moi rodzice byli osobami znanymi ze stanowczości. Mama zaś do tego słynęła z głośnego i bezkompromisowego wygłaszania swoich poglądów w każdym właściwie towarzystwie.
Kilku kolegów jednak oberwało po głowie i rękach wielką linijką, którą rysowało się linie na tablicy lub nawet dużym, służącym do tego samego celu cyrklem, który skręcony był dwoma dużymi śrubami, zwanymi motylkami.
Pracownia języka ojczystego także nie kojarzy mi się z miłymi przeżyciami, chociaż udało nam się raz, przez pół roku chyba uczęszczać na zajęcia pani, której imienia nie pamiętam, a nazwiska nie mam prawa wymieniać. Była to nauczycielka o tak nieprawdopodobnym potencjale twórczym, że każda lekcja – ze szczególnym wskazaniem lekcji gramatyki – przemieniała się w prawdziwe przedstawienie. Nie wiem, jak to było możliwe, ale siedzieliśmy z rozdziawionymi gębami i słuchaliśmy o przydawkach, onomatopejach, związkach zgody, rządu i przynależności, jakby to były baśnie z tysiąca i jednej nocy. Bardzo szybko się te lekcje jednak skończyły i naszą klasę przekazano jakiejś kobiecie, która o ile w ogóle przychodziła na zajęcia, to zajmowała głównie opowiadaniem nam wspomnień ze swojego dzieciństwa. Nie było ono zbyt ciekawe o ile pamięć mnie nie myli. Uprawiała ona także jeden dość ekstremalny sport; kiedy ktoś znudzony jej opowieściami zaczynał rozmawiać z kolegą z ławki, pani owa ciskała w niego kluczami. Do każdego pęku kluczy w naszej szkole przymocowana była duża drewniana gruszka wielkości prawdziwej gruszki. Takiej solidnej Klapsy albo Konferencji. Jeśli ktoś oberwał tym w łeb szumiało mu potem w uszach przez tydzień.
Na osobne zupełnie omówienie zasługują uczący nas panowie, którzy rzecz jasna, jak to w Polszcze bywało i bywa nadal byli w mniejszości. Pan od wuefu miał zwyczaj naśmiewać się z mojego nieudacznictwa, a ja nie potrafiłem z tym nic zrobić. Myślę, że było to powodem moich częstych chorób i zwolnień lekarskich, która pozwoliły mi we względnym psychicznym komforcie przebrnąć przez całe osiem lat wuefu z tym panem.
Podstawową troską wuefistów w tamtych czasach nie było bynajmniej nauczenie dzieci czegokolwiek, było nią dopilnowanie, by uczniowie wchodzili do sali gimnastycznej w odpowiednim i zawsze czystym obuwiu. Jakoś tak się składało, że miałem te buty przeważnie czyste. Jednak ci pechowcy, którzy nawbijali sobie błota w bieżnik musieli przed wejściem do sali gimnastycznej ściągnąć obuwie, a pan wuefista brał te śmierdzące, pełne błota trampki i walił ich nimi po łbach, aż zaschnięta ziemia wyskakiwała z bieżnika na podeszwie i bryzgała po ścianach.
Pana od muzyki bałem się jeszcze bardziej niż wuefisty. Był to człowiek niespełniony, który zapewne miał rzeczywisty talent kompozytorski. Tak się jednak życie ułożyło, że miast pisać muzykę dla znanych i popularnych wykonawców uczył nas grać na flecie. Żeby nie grać na tym flecie rozwalałem sobie nos i siedziałem w tylnych ławkach tamując chustką krew. Kilka razy mi się to udało i do dziś nie potrafię niczego zagrać na żadnym instrumencie.
Pan od muzyki pochodził z kresów, tak przynajmniej głosiła plotka. Nie wiem, może był z Wołynia i miał za sobą jakieś potworne traumy, co mogłoby w jakiś sposób tłumaczyć jego zachowanie? Wkażdym razie widziałem go kilkakrotnie w napadzie prawdziwej i nie kłamanej furii. Było to tym straszniejsze, że był to mężczyzna bardzo szczupły, noszący się w stylu nieco młodzieżowym, z ciemnymi okularami na nosie. Wyglądał po prostu jak intelektualista, do tego jeszcze luzak. Kiedy jednak wściekł się na kogoś, potrafił połamać mu na głowie flet prosty, drewniany. Spotykam go dziś czasami i kłaniamy się sobie bardzo uprzejmie. Myślę, że człowiek ów naprawdę chciał zarazić nas pasją do muzyki, ale widząc naszą bezdenną ciemnotę i beznadziejne niezrozumienie omawianych przezeń zagadnień dawał sobie po prostu spokój i kazał śpiewać pieśni o partyzantach. Denerwował się zaś przeważnie na takich, którzy zasłużyli sobie na to jakąś krańcową bezczelnością.
Najsympatyczniej wspominam pana od zajęć praktycznych. Był to młody człowiek, o którym mówiło się, że ożenił się dla kariery z córką komunistycznego dygnitarza. Nic mnie to nie obchodziło. Jakoś potrafiliśmy ułożyć wzajemną współpracę mimo, że ja nie nadawałem się zupełnie do robót ręcznych i raz nawet doznałem na jego lekcji poważnego okaleczenia, co ostatecznie przekonało tego sympatycznego człowieka, by nie dawać mi do rąk żadnych narzędzi, a stopnie stawiać za teorię. ZTPT zaliczałem pisząc plany pracy. Prace wykonywało się w grupach po kilku, ja pracowałem z Romkiem, który własnymi rękami potrafił wykonać każdą poleconą robotę. Pan od ZPT wymagał jednak by robota była poprzedzona solidnym planem na piśmie. Tego z kolei Romek nie potrafił. Tak więc jak pisałem plan, a potem czytałem sobie coś na lekcji, a on odwalał całą pracę i tak biegły nam lata w kochanej szkole podstawowej. Nie były to złe lata, choć wspomnień, których wzdragam się opisywać wyniosłem stamtąd całkiem sporo.
Inne tematy w dziale Rozmaitości