coryllus coryllus
285
BLOG

O moim domu (11)

coryllus coryllus Rozmaitości Obserwuj notkę 5

Równolegle z przygotowaniami do budowy trwały starania o to, by podłączyć jakoś dokumentację energetyczną naszej działki do dokumentacji sąsiadów i zapłacić za wszystko mniej. Sprawy te załatwiał Józef przezwajacz i były one prowadzone w wariackim tempie. Nie wiem, co dokładnie robił Józef, by nasze papiery wyglądały  jak trzeba, ale za każdym razem, gdy go spotykaliśmy zachowywał się tak, jakby toczył nierówną walkę ze stadem wilków i ledwo, ledwo uszedł z tej przygody cało. Ocierał pot z czoła i machał rękami, kiedy nam o tym opowiadał. Na koniec jednak zawsze się uśmiechał i zapewniał nas, że wszystko będzie dobrze.

 
I rzeczywiście było. Sprawa naszych dokumentów i wpięcia naszego kabla do inwestycji sąsiadów została załatwiona ostatecznie po negocjacjach jakie wszyscy – my i sąsiedzi – przeprowadziliśmy z Józefem przezwajaczem i jego wspólnikiem panem Piotrkiem. Negocjacje te dotyczyły kosztów wykonania przyłącza energetycznego do naszych działek, czyli inaczej mówiąc - wkopania kabla w ziemię i postawienia trzech skrzynek z licznikami.  Były owe negocjacje także klasycznym przykładem na to, że nie należy – nie mając w sobie determinacji zaszczutego przez psy odyńca – siadać do jakichkolwiek rokowań, a już na pewno nie wolno nic w takim stanie ducha ustalać z facetami od prądu.
 
Całą sprawę położył nasz sąsiad. Spieszyło mu się, bo miał robotników umówionych na termin albo coś podobnego. Józef o tym wiedział, bo każdy ma przecież jakieś terminy, a wiadomo, że bez prądu wszystkie one nadają się do rzucania za psami. Tak więc Józef dyktował warunki i rozdawał karty.
 
- Panie Józefie – zapytaliśmy – ile będzie kosztowała robota?
 
- A te światła to się panu w tym Polonezie zawsze tak słabo palą ?– rzekł na to Józef przezwajacz zwracając się bezpośrednio do mnie.
 
- Nie mam z czym tego porównać – powiedziałem – mam ten samochód od niedawna.
 
- Musisz pan iść gdzieś to zrobić, bo wlepią panu mandat – stwierdził przytomnie Józef.
 
- Panie Józefie – znowu chór sąsiadów – ile będzie kosztowała robota.
 
- Ja to w tym swoim nawet halogenów nie mam, a jak świecą – tu Józef ruszył w kierunku swojego strupieszałego dużego fiata i zaczął mrugać światłami. Uśmiechał się przy tym dziecinnie i ciepło.
 
- Panie Józefie – chór sąsiadów – ile to będzie kosztowało.
 
- Józek, do cholery, powiedz wreszcie ludziom ile od nich weźmiesz, bo muszę do dzieci jechać – wtrącił się pan Piotrek, który był młodszy od Józefa o całe pokolenie.
 
- A może pan masz słaby akumulator ?– Józef rzekł  na to zwracając się znów wprost do mnie.
 
- Wie pan, sam nie wiem, nie znam się na tym.
 
- Lepiej wymienić – Józef ciągnął swoje – to i kłopotów mniej pan sobie narobisz.
 
W tym momencie wtrącił się sąsiad i powiedział coś, co odwróciło uwagę Józefa od frapujących i niezwykle złożonych problemów samochodowego oświetlenia.
 
- Dziesięć tysięcy – tak powiedział mój sąsiad Andrzej – a my wszyscy popatrzyliśmy na niego tak, jakby to on osobiście poddał Kamieniec Podolski.
 
Józef odwrócił się do niego i uśmiechnął swoim łagodnym bezzębnym uśmiechem – a niech będzie moja strata - powiedział.
 
Zrobiło mi się słabo. Skąd ja teraz do cholery wezmę dziesięć patoli na prąd, kiedy za chwilę mają wejść robotnicy do fundamentów, nie ma na działce wody i trzeba wołać studniarza, no i jeszcze do tego mamy przecież przewieźć dom i zapłacić za jego zbudowanie na nowo!
Nic jednak nie powiedziałem, bo bałem się, że Józef odwróci się na pięcie, wsiądzie do swojego auta i odjedzie zostawiając nas na pastę losu i innych cwaniaków z energetyki, którzy zedrą z nas jeszcze więcej.
Zgodziliśmy się, a Józef przystąpił do dzieła, które ciągnęło się dość długo i zakończone zostało właściwie w tym samym dniu, kiedy na działce pojawił się wujek Rajmund z ekipą.
 
Nie pamiętam dokładnie, w jaki sposób Józef wyliczał te wszystkie koszta, ale w końcu wyszło na to, że zapłaciliśmy mu za robotę i materiał osiem tysięcy siedemset złotych. Uważałem się wtedy za szczęściarza. Kilka miesięcy później okazało się, że ci którzy podłączali prąd rok po nas, po zmianie przepisów, płacili za wszystko jedynie sześćset złotych.
 
Kiedy na działce był prąd i robotnicy, nie pozostawało już nic innego, jak wylewać fundamenty. Wodę potrzebną do rozrobienia zaprawy, póki co, podciągnęliśmy od sąsiadów posługując się gumowym wężem. Wujek Rajmund i jego synowie wykopali doły pod fundament na głębokość jednego metra. Nie mieliśmy w tamtym czasie jeszcze żadnego nadzoru budowlanego żadnego kierownika budowy, czyli faceta który pobiera opłaty za to, że nie pokazuje się na działce, ale czasem można go o coś spytać, jak ma dobry humor i nie jest mocno zajęty czym innym. Można by takiego spytać – na jaką głębokość kopać fundament? Jak już jednak wspomniałem nie miałem komu zadać takiego pytania, więc zdecydowaliśmy z Rajmundem, że jeden metr wystarczy.
 
Potem okazało się, że wystarczyłoby nawet mniej, bo nasz dom był przecież drewniany i lekki w porównaniu z innymi budowlami, które stawiano w naszych okolicach.
Żeby zalać fundament trzeba mieć deski na szalunek. Całkowicie pochopnie uznałem, że deski, które od wielu lat przelegują w moim rodzinnym domu w zupełności wystarczą, by zbudować taki szalunek. Wsiedliśmy w samochód Rajmunda – dużych rozmiarów bus – ruszyliśmy w drogę liczącą sobie sto dwadzieścia kilometrów.
 
Na miejscu oczekiwała nas moja mama. Po przywitaniu się z Rajmundem wzięła mnie na stronę i powiedziała – on mi się nie podoba. Zrobiła przy tym minę, jaką zwykle robiła, gdy chodziłem się bawić z chłopakami z tak zwanego nieodpowiedniego towarzystwa.
Puściłem to mimo uszu i zaczęliśmy ładować deski. Okazało się, że jest ich za mało. Była akurat niedziela i o kupnie nowych desek można było tylko pomarzyć. Na drugi dzień musiałem iść do pracy, tak więc sprawa zakupu desek na szalunek spadła na moją żonę.
 
Poniedziałek, dziesiąty czerwca był ważnym i pamiętnym dniem. Nie wiem dlaczego sąsiad powiedział mojej żonie, że najbliższy skład z drewnem znajduje się o ponad dwadzieścia kilometrów od naszej budowy, skoro – jak się później okazało – w pobliskim mieście były aż trzy takie składy. Lucyna pojechała tam, gdzie doradził jej sąsiad i nie mając pojęcia o tym, jakie deski ma kupić, a znając jedynie ich przybliżoną objętość, dokonała zakupu. Niestety, firma nie gwarantowała transportu towaru, bo wszystkie samochody były cały czas w ruchu. Rozpoczynał się w tamtym czasie w naszych okolicach wielki budowlany boom. Deski trzeba było przewieźć na przyczepie, którą kupiliśmy od wujka Rajmunda razem z samochodem. Była to mała przyczepa i sam nie wiem, jak one się tam zmieściły.
 
Relację z tego przedsięwzięcia Lucyna zdawała mi przez telefon, a ja siedząc w pracy wściekałem się, że nie mogę być na miejscu, bo muszę odbębniać jakieś dupogodziny. Nie miałem nic do roboty, a przynajmniej niewiele i mógłbym spokojnie wyjść do domu wcześniej. Poszedłem więc do szefowej i poprosiłem, by, w związku ze szczególną sytuacją, raczyła mnie, do cholery ciężkiej, wypuścić nieco wcześniej, bo przecież i tak na nic się tu już nie przydam.
Nie zgodziła się, a ja jak ostatni naiwniak, nie przeczułem niczego, tylko poszedłem na swoje miejsce i uznałem to za jeden z wielu głupich, babskich kaprysów.
 
Wylewanie fundamentów trwało trzy dni. Po robocie, którą odebrałem bez odrobiny znawstwa przedmiotu, przyszło do płacenia. Byłem przekonany, że moja teściowa jasno wyklarowała Rajmundowi, że jesteśmy gotowi zapłacić za ten fundament dwa tysiące złotych. Myliłem się.
 
- Cztery dychy – powiedział Rajmund, który był mężczyzną potężnym i szybkim w rękach, o czym nie raz się mówiło z rozrzewnieniem. Obok siebie miał swojego kolegę, skończonego przygłupa, który w czasie trwania robót fundamentowych wygadywał takie rzeczy, że przytaczanie ich tutaj popsuło by chyba cały ten dynamiczny i piękny opis.
 
Kiedy usłyszałem – cztery dychy – powiedziałem coś, o co do niedawna jeszcze sam siebie nie podejrzewałem. Byłem wypłukany z forsy, zapłaciliśmy Józefowi za prąd, musieliśmy w najbliższym czasie wybić studnię i wezwać kolejną ekipę, która miała robić wylewki wewnątrz fundamentu. Powiedziałem mianowicie, że nigdy nie zapłacę mu czterech tysięcy, bo robota nie jest tyle warta.
 
Ku mojemu zdziwieniu Rajmund nie wstał i nie zdusił mnie jak nędznego pustynnego gada.
 
- To ile? – zapytał.
 
Pomyślałem, że dam mu dwa sześćset, bo w czasie budowy i wcześniej podczas wizyt u mojej teściowej zaprzyjaźniliśmy się trochę z jego najmłodszym synem, także Rajmundem. Wiedziałem, że jak zapłacę mu te dwa tysiące, to przede wszystkim odbije się to na tym najmłodszym chłopaku.
 
- Dwa sześćset – rzuciłem
 
Na tym stanęło.
 
Pożegnaliśmy się mało wylewnie i chłodno. Cieszyłem się, że odjeżdżali, że mam ich już z głowy i mogę skupić się na załatwianiu kolejnych spraw. Martwiłem się o pieniądze. Kiedy wjeżdżaliśmy z Lucyną wieczorem do Warszawy, zauważyłem wielki bilbord reklamujący szybkie pożyczki do dwudziestu tysięcy złotych, oferowane przez duży komercyjny bank. – A co tam – pomyślałem – mam pracę, a forsa jest potrzebna na szybko. Weźmiemy te dwadzieścia kawałków i jakoś to potem spłacimy.
CDN
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (5)

Inne tematy w dziale Rozmaitości